Mercedes G500: Klasa sama w sobie

Mercedes G500 - dostojny w każdych warunkach /Rafał Pilch /INTERIA.PL
Reklama

Blogerzy, YouTuberzy i dziennikarze motoryzacyjni ustawiają się do niego w kolejce i miesiącami czekają na możliwość wypożyczenia do testów. Muszę być chyba w czepku urodzony, skoro zupełnym przypadkiem wbiłem się w tę kolejkę i przez kilka dni budziłem respekt na drogach za kierownicą potężnego mercedesa G500.

Trudno jest dokładnie datować moment lądowania "klasy G" na naszej planecie. Pod postacią pierwszego modelu o tożsamej nazwie - mówimy o roku 1979, w formie obecnej - o drugiej połowie roku 2018.  Ta z pozoru błaha informacja pozwala nam dostrzec, że to niepozorne dzieło niemieckiego koncernu (a także, moim zdaniem, jego opus magnum) stoi w rozkroku pomiędzy dwoma podstawowymi transcendentalnymi substancjami zwieszonymi w czasie. Doskonale spaja odległe epoki formą, choć niekoniecznie treścią.

Ujmując sprawę w nieco prostszych słowach - przez 40 lat produkcji G-klasa nadal pozostała G-klasą. Samochodem charakternym, wyrazistym i rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka. Dzięki oszczędnej pracy projektantów i skromnym liftingom, do dziś nie sposób pomylić kultowej terenówki z gwiazdą z żadną inną.

Nostalgia nostalgią, ale trzeba powiedzieć uczciwie, że nowa W464 po ostatniej aktualizacji wnętrzności jest autem niezwykle nowoczesnym i od standardów XXI wieku absolutnie nie odstaje. To stylistyka neo-retro w najlepszym wydaniu. Stopniowa, delikatna ewolucja, która pozwoliła finalnie uzyskać bezprecedensowy dla całej branży produkt. I to produkt, który cieszy się niesłabnącym popytem.

Wolę nawet nie myśleć, jakie następstwa wywołałoby usunięcie z palety modeli mercedesa G-klasy. Sądzę, że doprowadziłoby do światowej fali strajków, której kulminacją byłoby powstanie bojówki rebeliantów - miłośników modelu. Mielibyśmy chyba najbardziej różnorodną armię świata, w której ramię w ramię walczyliby rosyjscy gangsterzy, międzynarodowy zaciąg raperów, bogaci przedsiębiorcy, arabscy szejkowie oraz - oczywiście - rozsierdzeni dziennikarze, którzy co prawda klientami mercedesa nie są, ale darmowej przyjemności obcowania z taką maszyną nie potrafią sobie odmówić. W tej ostatniej grupie byłbym pewnie i ja.

Moja przygoda z kanciastym królem dróg i bezdroży trwała pięć dni. Ktoś powie - to lepsze niż nic i pewnie będzie miał trochę racji. Ja powiem, że zdecydowanie za mało, by w pełni nasycić się G500, ale wystarczająco długo, by poznać je choć trochę i zrozumieć jego fenomen. Bo G-klasa to auto fenomenalne, o czym przekonujemy się już od pierwszego z nim kontaktu.

Reklama


Pierwsza wspólna noc. Parking pod redakcją. Na miejscu zarezerwowanym dla samochodów testowych czeka potężna bestia. Wypełnia je w całości, a nawet lekko wystaje poza obrys. Wydaje się czarna, ale to złudzenie. Resztki światła szybko wydobywają prawdziwy kolor karoserii - ciemnozielony metalik. Naciskam przycisk na pilocie, centralny zamek z charakterystycznym dla G-klasy łoskotem ustępuje, niczym mechanizm ciężkiego sejfu. Naciskam toporną, pamiętającą wojskowe lata modelu klamkę i wrota merca stoją otworem. Przede mną świat luksusu...

720 tysięcy złotych polskich. Tyle kosztuje nowe G500 w konfiguracji, którą miałem do dyspozycji. Początkowo ta świadomość przytłacza, ale przepych ma to do siebie, że niezwykle łatwo się do niego przyzwyczaić. Kremowy welur na podłodze a nawet tapicerce tylnych drzwi. Kremowe, pikowane fotele z boczkami samopompującymi na zakrętach i oparciem masującym plecy, kiedy tylko sobie tego zażyczymy. Stylowe drewniane wstawki, solidne metalowe klamki, niezliczone opcje kolorowego podświetlania wnętrza z bonusowym hologramem "gwiazdy" emitowanym z bocznych lusterek. 

Zestawienie dwóch z pozoru tak odległych światów - mówiąc kolokwialnie - robi tu niesamowitą robotę. Szukam dobrych porównań i przychodzi mi do głowy, że to trochę tak, jakby ktoś wnętrze albańskiego bunkra wykończył złotem i jedwabiem.  Kanciasta, surowa, brutalna sylwetka, a w środku - niespodzianka! Oczywiście nie jest tak mięciutko, jak mogłoby się zdawać. Wszystko jest sztywno i twardo spasowane, a porządne zamknięcie drzwi wymaga sporej krzepy.

Zasiadam za kierownicą. To moje pierwsze w życiu starcie z "gelendą". Wiem, wiem - przegapiłem wszystkie wcześniejsze wersje, ale w końcu nadszedł czas, by nadrobić stracone lata. W 464 nie jest już ani trochę spartański. Jest napakowany wszystkim co się da. Drewno, skóra, chrom, wyświetlacze, przyciski, pokrętła, touchpady, a jako wisienka na torcie - analogowy zegarek. I to po zaledwie pobieżnym omieceniu wzrokiem.

Odkrywanie wszystkich akcentów, detali i smaczków zajmuje trochę więcej czasu. Dopiero następnego dnia, przy świetle dziennym zauważam, że deska rozdzielcza jest brązowa. Po otwarciu drzwi do bagażnika zachwycam się miękkim materiałem obicia od wewnętrznej strony, odkrywam mnogość opcji podświetlenia kabiny. Słowem - jest się tu czym pobawić.

Najlepszą jednak zabawą jest po prostu zapięcie pasów, odpalenie ośmiocylindrowej, widlastej jednostki i ruszenie przed siebie. Wszystko jedno gdzie, bo nawet najmniejsza przejażdżka jest tu superfrajdą z bardzo prostej przyczyny: G-klasa robi ci dobrze na tak wielu poziomach, że to po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. Grzeje tyłek i dłonie, masuje plecy, chłodzi skronie, żeby tylko wymienić przyjemności "namacalne".  Oprócz tego zapewnia stały dopływ adrenaliny, poprawia samopoczucie, podnosi samoocenę. Jest tego tyle, że jazdę G-klasą spokojnie można by było zapisywać na receptę. Gabinety przeżywałyby oblężenie.

Mówiąc w skrócie - nowy G500 jeździ kapitalnie, bez różnicy, czy jest to błotnisty leśny trakt, szutrowa droga, pokryte śniegiem strome pastwisko, miejskie ulice, czy szerokie autostrady. Pozycja za kierownicą sprawia, że czujesz się panem sytuacji i doskonale wszystko kontrolujesz. A jeśli przyjdzie wcisnąć gdzieś tę dwuipółtonową bestię, docenisz jej kanciasty kształt i kapitalne kamery 360-stopni, dzięki którym parkowanie przypomina granie w legendarne Grand Theft Auto pierwszych serii.

Podczas przygody z W464 próbowałem odpowiedzieć sobie też na dwa ważne pytania: jak kierowcę takiego kolosa postrzegają inni i dla kogo tak naprawdę ten samochód jest skierowany. Pierwsza kwestia zaskoczyła mnie in plus: rycząca kanciasta terenówka na drodze wywołuje mieszankę respektu, zainteresowania i sympatii. Kierowcy widząc mnie w lusterku, jakoś potulniej zjeżdżali z lewego pasa. Stojąc w korkach widywałem wyciągnięte w moim kierunku kciuki, a na parkingach nieraz wdawałem się w dyskusje z innymi fanami czterech kółek.

Druga kwestia jest jeszcze mniej skomplikowana. Potencjalny właściciel G-klasy to przede wszystkim osoba bezkompromisowa, konkretna i pewna siebie. Jeżdżąc gelendą nie podążasz za stylistycznymi nowinkami, wybierasz klasykę. Nie interesuje cię jaki samochód ma sąsiad, nie reagujesz na infantylne zaczepki na światłach. Nie patrzysz na spalanie, bo jeśli wydajesz ponad 700 tysięcy na samochód, to najmniejszym kłopotem jest cena benzyny. Jeśli tylko masz ochotę, po prostu naciskasz gaz i dobrze się bawisz za kierownicą swojego prywatnego czołgu z widlastą ósemką pod maską.

G500 w odsłonie W464 to samochód bezpretensjonalny, potężny, kompletny i niesamowicie uniwersalny. A do tego jest jedną z niewielu legend motoryzacji, które wciąż możesz kupić w salonie z zerowym przebiegiem na liczniku. Więc jeśli tylko możesz sobie na nią pozwolić - nie wahaj się ani sekundy. Bo lepsza od G500 może być chyba tylko jej odmiana w wersji AMG, na którą z wielkim utęsknieniem wyczekuję.

Raf


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama