Imperium kłamstwa - jak wygląda praca rosyjskich internetowych trolli?

Działając na zlecenie Kremla, sprzed komputerowych monitorów wysyłają w świat tysiące kłamstw. W ten sposób udaje im się manipulować milionami ludzi. Zdaniem amerykańskich prokuratorów wpłynęli nawet na wynik wyborów prezydenckich w USA! Oto jak wygląda praca internetowych trolli...

Wejścia do kwatery Internetowej Agencji Badawczej przy ul. Sawuszkina 55 w Sankt Petersburgu strzegli uzbrojeni strażnicy i kamery. Okna były szczelnie zakryte zasłonami. Nawet parking przylegający do sąsiedniego apartamentowca chronili postawni mężczyźni. W środku przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, najpierw mała grupa, potem tysiącosobowy zespół tworzył fałszywe konta w mediach społecznościowych i publikował posty. Ich treść miała siać zamęt, dzielić ludzi, wzbudzać niepokój. Cała operacja była ściśle tajna. Skąd więc to wszystko wiemy? W szeregi Agencji przeniknęła Ludmiła Sawczuk, zwolenniczka lidera rosyjskiej opozycji Aleksieja Nawalnego. Przez dwa miesiące w 2015 roku produkowała ogłupiające informacje, aby poznać i zdemaskować oszukańcze praktyki firmy. Pomógł jej przyjaciel, który miał "dojścia" i poręczył za nią. - Nauczył mnie też, jak pisać posty, by wyglądały naturalnie, np. "Kiedy gotuję lub chodzę ulicami miasta, cały czas myślę o tym, jak zły jest [prozachodni - przyp. red.] ukraiński prezydent".

Reklama

Amerykanie z... Petersburga

Armię internetowych trolli podzielono na małe zespoły. Ci z doskonałą znajomością języka angielskiego podawali się za Amerykanów i tworzyli konta na Facebooku oraz Twitterze. Tematy podrzucali im szefowie, były to np. wybory w USA, stosunki rasowe czy bieda. Działali w oddzielnym pomieszczeniu, ale z ich rozmów w ogólnodostępnej palarni dało się wywnioskować, że wykonywali podobną robotę jak ci, którzy produkowali treści na "rynek wewnętrzny". Ludmiła wspomina, jak jeden z "Amerykanów" chwalił się założeniem tysięcy fałszywych kont w mediach społecznościowych.

Sawczuk należała do ekipy zarzucającej kłamstwami rodaków. Pracowała przy popularnej rosyjskiej platformie blogowej LiveJournal, tworząc posty rozpalające antyamerykańskie nastroje. - Wymyśliliśmy grę komputerową wyprodukowaną w USA, którą uwielbiały nawet dzieci. Jej tematem było niewolnictwo. Nasze wpisy nastawiały wrogo do Amerykanów, autorów zabawy - mówiła. Tyle że gra nie istniała, podobnie jak kobieta, którą odgrywała Sawczuk. 

Z Ludmiłą pracował Iwan, któremu na starcie kazano stworzyć trzy profile na platformie, z których jeden miał być wysokiej jakości pod względem formy i treści. Uwijał się na 12-godzinnych zmianach, w dzień i w nocy. Tematy podrzucali mu szefowie, korygując je w zależności od tego, co działo się na świecie. Wśród nich były takie jak: Putin, Obama, Ukraina, wojna w Syrii, rola USA w rozprzestrzenianiu wirusa ebola itp.

Pamięta historię z usuwaniem broni chemicznej z Syrii, negocjowanym pod auspicjami Rosji. - Trzeba było napisać na blogu, że 30 proc. broni usunięto, następnego dnia donosiliśmy już o 32 proc., choć nie mieliśmy pojęcia, czy cokolwiek rzeczywiście zrobiono. Ciskali bredniami też w Polskę, dyskredytując naszą armię oraz tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej. Główny przekaz postów i komentarzy tego zespołu brzmiał: "życie w Rosji jest dobre pod rządami Putina i złe w Ameryce pod Obamą". Ulubionym celem był opozycjonista Aleksiej Nawalny, a aneksję Krymu przedstawiano jako wielkie osiągnięcie Kremla. Dzięki specjalnym algorytmom posty były przekazywane do niezliczonych fałszywych kont Agencji i udostępniane dalej, co znacząco zwiększało ich zasięg oraz dawało ogromną liczbę odsłon.

Ile można zarobić na tworzeniu kłamstw?

Każdy troll dostawał tuzin tematów, na których musiał się skupić. - Płacili mi za pisanie - mówił jeden spec od internetowych fałszywek. Marzył o marketingu lub dziennikarstwie, ale skusiła go oferta pracy za 1500 dolarów tygodniowo (ok. 25 tysięcy złotych miesięcznie). - Odstawiłem moralność na bok, pisałem, bo to kochałem i nie próbowałem zmieniać świata.  

Początki 24-letniego Siergieja były podobne. Średnie wykształcenie, blade pojęcie o polityce, ale praca atrakcyjna, dobre zarobki. Na rozmowę z amerykańskim reporterem umówił się w jednym ze sklepów w Petersburgu, zaznaczając na wstępie: - Żadnych nazwisk, chcę jeszcze pożyć. Pracował w pomieszczeniu z 40 osobami, do których spływał strumień wpisów na blogach od innych autorów Agencji. On i jego koledzy dodawali komentarze oraz udostępniali posty na platformach społecznościowych. Każdy musiał dziennie stworzyć co najmniej 80 komentarzy i 20 postów

- "Pompowaliśmy" ile wlezie w uczucia narodowe Rosjan i negatywnie przedstawialiśmy Amerykę - opisywał swoją pracę mieszkaniec Petersburga. Żartował, że zajęcie trolla zrobiło z niego prawdziwego patriotę. - Wymagano od nas oryginalnych komentarzy, co było trudne, bo w pewnym momencie artykuły brzmiały niemal identycznie, choć pisali je różni autorzy. Trudno też było osiągnąć wyznaczony dzienny limit. Zaczął pracę w październiku 2013 roku, ale po kilku miesiącach ją porzucił.

Również początkowy entuzjazm Aleksieja, jednego z pierwszych zatrudnionych w Agencji, szybko się wypalił. Mężczyzna zdał sobie sprawę, że jego komentarze to śmieci zamieniające ludzi w zombie, którym powtarzano na okrągło: wszystko jest dobrze, Putin jest dobry. W międzyczasie "produkcja" rosła, zespół powiększył się do tysiąca osób. W połowie 2015 roku Aleksiej odszedł. - Nie chciałem być wypraną z mózgu cheerleaderką reżimu - tłumaczył. Nie wytrzymał tempa pracy i jej charakteru. Przełożeni domagali się większej wydajności, nawet gdy odbiorcy wydawali się coraz bardziej znudzeni efektami jego działań.

Kucharz i propagandysta Putina

Za setkami wyrobników siedzącymi przed klawiaturami stała "parszywa trzynastka". Tak nazywano ludzi związanych z Kremlem, których amerykański prokurator Robert Mueller oskarżył m.in. o zalewanie USA pełnymi jadu informacjami.

Głównym zarzutem było jednak wtrącanie się w wybory w 2016 roku. Najważniejszą postacią był Jewgienij Prigożyn. Urodzony w 1961 w ówczesnym Leningradzie, dziś Petersburgu, miał zadatki na sportowca. Popadł jednak w konflikt z prawem i trafił za kraty - a przynajmniej tak podaje niezależny rosyjski portal Meduza, bo w oficjalnej biografii nie ma o tym słowa. Przesiedział dziewięć lat, a potem na wolności zainteresował się... hot dogami. Wkrótce, jak mówił, rubli przybywało szybciej, niż jego matka mogła je policzyć w kuchni ich skromnego mieszkania. Potem uruchomił kilka luksusowych, kiczowatych restauracji w Petersburgu. - Klienci chcieli zobaczyć coś nowego, byli zmęczeni jedzeniem kotletów do wódki - mówił magazynowi "Elite Society".

Jego pływająca knajpka New Island stała się najmodniejszym lokalem w mieście, a gdy pojawił się w niej Putin, zaczęli ściągać też inni prominenci. Na początku XXI wieku gościli tam prezydenci Francji Jacques Chirac oraz USA George W. Bush. Prigożyn dorobił się kpiącego pseudonimu "kucharz Putina", ale stał się jednym z najbogatszych ludzi w Rosji. Dołączył do zaklętego kręgu, którego członkowie mają jeden szczególny atrybut: bezpośredni dostęp do władcy. Ten mały klub oligarchów dorobił się miliardów na państwowych kontraktach. W zamian oczekiwano, że w razie potrzeby zapewni Kremlowi inne usługi. To właśnie o te usługi - zorganizowanie i sfinansowanie fabryki trolli - Amerykanie oskarżyli Prigożyna i objęli go sankcjami.

Imperium kontratakuje

Na celowniku władz USA znaleźli się także Michaił Bystrow i Elena Chusjajnowa. Oboje byli zaangażowani w kierowanie projektem "Lakhta". Na tę kampanię, która miała wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, przeznaczono co najmniej 35 mln dolarów. Jakich używano sposobów? Dezinformacja, wyolbrzymianie skrajnych poglądów i zaostrzanie podziałów politycznych w internecie. Podsycano niechęć do imigrantów, środowisk LGBT, polityków wzywających do ograniczania dostępu do broni.

Prokurator Mueller, który badał ingerencję Kremla w wybory, nie tylko oskarżył z imienia i nazwiska "parszywą trzynastkę". Ujawnił też, jak Rosjanie tworzyli siatki agentów, kradli tożsamość oraz mobilizowali ludzi w sieci, wydając miliony na reklamę na Facebooku. Działania prawne nie zadowoliły Waszyngtonu i w listopadzie 2018 roku, gdy odbywały się wybory do Senatu, wojskowi zhakowali infrastrukturę "fabryki trolli". Atak miał autoryzować sam Donald Trump. Po odcięciu firmy od sieci zbombardowano trolle i hakerów pracujących dla GRU (rosyjskiego wywiadu wojskowego) komunikatami w formie wyskakujących okienek, e-mailami, SMS-ami i wiadomościami na komunikatorach. Ameryka powiedziała w ten sposób Kremlowi: znamy prawdziwe nazwiska trolli i ich internetowe pseudonimy. Według "The Washington Post" w Petersburgu wybuchła panika: zarządzono wewnętrzne dochodzenie, by ustalić, czy nie doszło do przecieków z firmy. Czy to był ostateczny pogrom rosyjskich trolli?

Sawczuk przecząco kręci głową. Teraz po prostu działają bardziej skrycie, w mniejszych grupach. - To zabawne, gdy Putin mówi, że nie wiemy, czy trolle istnieją. Wystarczy popatrzeć na kontrolowane przez Kreml gazety lub państwową telewizję i zobaczymy, że ich propaganda zawiera to samo, co ślą trolle - mówi.

Opowiadając niezależnemu rosyjskiemu portalowi o kulisach swej pracy w Internetowej Agencji Badawczej, ostrzegała: - Nadal jesteśmy poddawani bezwzględnemu praniu mózgów, przez co nie potrafimy zrozumieć, co się naprawdę wokół nas dzieje. Jesteśmy przeciwko sobie, wracamy do czasów, kiedy szukaliśmy wroga wśród przyjaciół i kolegów. Znamy to uczucie z ZSRR. Po ujawnieniu szczegółów kremlowskiej akcji propagandowej ruszył na nią atak trolli i mediów kontrolowanych przez państwo. - Mówili o mnie: tajna agentka CIA, zboczona wariatka. Ale czy mogłam się spodziewać czegoś innego.

Świat Wiedzy
Dowiedz się więcej na temat: Klawiatura | Internet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy