Aleksander Doba: Każda wyprawa zaczyna się od pierwszego kroku z domu

Aleksander Doba /East News
Reklama

- Jak niby zdefiniować to, czy można jeszcze pływać kajakiem, czy już się nie powinno? Czasami ktoś mnie pyta, czy nie jestem już na to za stary. I zawsze odpowiadam tak samo: Nie wiem. Jak dożyję starości, to dam znać - mówi w rozmowie w Interią 71-letni podróżnik Aleksander Doba.

Łukasz Piątek, Interia: Czego się pan boi?

Aleksander Doba: - Strach powoduje irracjonalne zachowania, dlatego jeśli pyta mnie pan o strach, to odpowiem dyplomatycznie, że mam czasami pewne obawy. Wie pan, czego najbardziej obawiałem się przed moimi wyprawami? Spotkań z ludźmi. Niestety, jak się później okazało, te obawy były uzasadnione.

Co pan ma na myśli?

- Kiedy pierwszy raz wypływałem na ocean, posiadałem wiedzę na temat tego, jak zachowuje się natura - jakie fale są groźne, co należy robić, żeby kajak się nie przewrócił itd. Czytałem odpowiednią literaturę, rozmawiałem z wieloma żeglarzami, byłem doskonale przygotowany do wyprawy, bo wiedziałem, czego na oceanie mogę się spodziewać i jak w trudnych sytuacjach mam się zachowywać. Natomiast nie miałem pojęcia, co się stanie, kiedy na mojej drodze stanie drugi człowiek.

Reklama

I co się stało?

- Podczas jednej z moich wypraw, kiedy ze względu na problemy z kajakiem musiałem zmienić plany i płynąć Amazonką, napadli mnie bandyci. Zresztą przeżyłem to dwukrotnie. I podkreślam słowo "przeżyłem", bo w tamtym rejonie to nie jest wcale takie oczywiste. Nie tak dawno temu zastrzelono tam brytyjską kajakarkę.

Jak wygląda takie spotkanie z bandytami na Amazonce?

- Mnie straszyli karabinem, rewolwerem i maczetami. Siła złego na jednego. Od razu zakładałem, że chcę wyjść z tego z życiem. Zachowywałem się spokojnie, niczego nie broniłem. Bierzcie, co chcecie. Starałem się wyciszyć ich agresję, bo trzeba powiedzieć, że nią kipieli. Kiedy ludzie mnie o to pytają, to mówię, że ja wtedy dbałem o ich psychikę. Jeśli na wszystko im pozwalam, nie stanowię żadnego zagrożenia, to po co mają mnie zabijać? Dla bandyty to przecież też jakiegoś rodzaju stres. Niestety tyle szczęścia nie mieli moi znajomi, z którymi podczas jednej z wypraw miałem spotkać się w Peru, gdańscy kajakarze - Celina Mróz i Jarosław Frąckiewicz - zamordowani przez Indian.

Stracił pan cały ekwipunek?

- Prawem bandytów jest to, że biorą wszystko, co im się podoba.

Zapytałem pana na początku naszej rozmowy, czy czegoś się pan boi. Teraz zapytam - kogo się pan boi, i czy nadal boi się pan swojej żony? Bo podobno, kiedy przed pierwszą wyprawą na Atlantyk nadszedł moment, by powiedzieć żonie o swoich planach, miał pan z tym spory problem...

- Może nie tyle, że się bałem, tylko spodziewałem się negatywnej reakcji. To zresztą naturalne. Nie można być jednocześnie na wyprawie i w domu. Gdybym był moją żoną, też miałbym takie obawy. To były dla nas ciężkie czasy. Nie tam kilka dni, tygodni czy miesięcy. Cały czas. Kiedy powiedziałem jej, że chcę się wybrać na ocean, ona starała się wybić mi to z głowy. Używała różnych metod. Nie przekonałem jej, dlatego bywało między nami różnie. Natomiast, kiedy już ruszyłem na wyprawę, zmieniła podejście - z torpedowania moich planów, przeszła na drugą stronę barykady - najbardziej mnie wspierała. Obiecywałem żonie, że wrócę. Staram się dotrzymywać danego słowa.

Testuje pan cierpliwość żony, bo słyszałem również, że kiedyś wpadł pan na pomysł, żeby zimą spać w kajaku na balkonie...

- Żona mnie z tym wydała. Przygotowywałem się do wyprawy kajakiem zimą, więc chciałem przetestować warunki... Kiedy koledzy się o tym dowiedzieli, to trochę mi dokuczali. Czasami wolę coś sprawdzić w kontrolowanych warunkach, niż w akcji w terenie. Wtedy już nie ma możliwości poprawienia czegokolwiek. A w domu... jakby było źle, to otwieram drzwi i chowam się. Żona mnie tylko szturchała i sprawdzała czy żyję.

Miewa pan czasami wyrzuty sumienia, że naraża pan bliskich na niepotrzebny stres? Podczas jednej z wypraw na ponad miesiąc utracono z panem kontakt.

- Dokładnie to było tak, że przez 47 dób nie miałem pełnej łączności telefonicznej. Natomiast wiadomo było, że żyję i w którym miejscu jestem. Przez urządzenie wysyłany był sygnał do satelity co dziesięć minut - z informacją o moim położeniu. Działa to tak, że raz na 24 godziny sam muszę nacisnąć przycisk, by ten sygnał co 10 minut był wysyłany. Zatem rodzina wiedziała, że jestem cały, bo sygnał przecież fizycznie nadawałem raz na dobę. Oczywiście zaszło pewne niezrozumienie, bo być może przed wyprawą nie wytłumaczyłem tak jak należy kwestii z kartą telefoniczną. Istota rzeczy polegała na tym, że mówiąc najprościej - wygadałem kartę przedpłaconą prepaid. Przegapiłem to. Mój błąd. Dlatego nie mogłem wysłać sygnałów Gdybym zauważył, że karta się kończy, to wysłałbym wiadomość, że w Polsce musi ktoś uzupełnić limit. Operatorzy w kraju uznali, że mam awarię telefonu. Dopiero po 47 dniach udało się ustalić, że problem jest gdzie indziej. Przynajmniej miałem spokój, bo nikt mi nie truł głowy (śmiech).

Powiedział pan, że bardzo solidnie przygotowuje się do swoich wypraw, ale przecież nigdy tego ryzyka nie da się zminimalizować do zera. Zatem procentowo, ile go zostaje?

- Doskonale wiem, że największym darem człowieka jest życie. Zdrowie dopiero później, bo co nam po zdrowiu, jeśli nie żyjemy. Cenię sobie to życie i nie mam tendencji samobójczych. Staram się rozeznać trudności i przeszkody, które mogą mi się przytrafić. Gdybym wiedział, że nie dam sobie z czymś rady, tobym odpuścił. Dziękuję, nie robię tego. Oczywiście, jestem inżynierem mechanikiem - realistą, więc wiem, że jakieś tam ryzyko jest - spotkanie z tymi mało przyjaznymi ludźmi, czy ewentualnie jakaś dolegliwość mojego organizmu, która wymagałaby szybkiej interwencji w szpitalu. Gdybym miał zapalenie wyrostka robaczkowego, to na lądzie byłbym do uratowania, ale na oceanie nie. Tego typu hipotetyczne zagrożenie jest. Trudno je oszacować. Powiedzmy, że jeden procent. Ludzie często pytają mnie o choroby, jakie przechodzę na oceanie. A ja ani razu nie miałem tam kataru, bo nie miał mnie kto zarazić.

Największym problemem dla ciała podczas obcowania z oceanem jest sól?

- Najgorzej było, kiedy musiałem przepłynąć przez równik, gdzie było bardzo gorąco. Stały kontakt z bardzo nasoloną wodą, która ma około 3,5 promila soli, czyli obrazowo - jest ona jakieś pięć razy bardziej słona niż woda w Bałtyku - faktycznie nie należał do przyjemnych. Sól, która głęboko wnika w ciało, ponadto wysoka temperatura i wilgotność sprawiały, że skóra pokryta była bardzo swędzącą wysypką. Kiedy wróciłem z wyprawy i poszedłem do lekarza, to usłyszałem zalecenia - Panie Aleksandrze, proszę trzymać skórę w suchym i daleko od wody.

Będąc na oceanie, miał pan kiedykolwiek kryzys psychiczny, kiedy być może przyszła myśl - nie chcę tego więcej robić?

- W swoim życiu robiłem wiele, różnych rzeczy. W kajaki wpadłem w późnym wieku, mając 34 lata. Od tamtego czasu ani razu nie miałem ich dosyć. Przygotowania do wyprawy wymagają ode mnie wiele zachodu, bo trzeba zebrać sprzęt, pieniądze, należy wszystko dokładnie zorganizować, przemyśleć. Wyruszając na ocean nie jestem przygotowany na 100 procent. Jestem przygotowany na 150. Kiedy przychodzą gorsze momenty, choćby sztorm, to psychika faktycznie lekko siada. Ale nie ze 100 na 80, ale ze 150 na 130. Nigdy mój optymizm na oceanie nie spadł poniżej 100 procent. Nigdy nie dopuściłem do tego, by do głosu doszedł pesymista. I nawet nie musiałem się jakoś wyjątkowo o to starać, bo moja wesoła natura zawsze bierze górę. 

Mam nadzieję, że się pan nie obrazi o to pytanie, ale ciekawi mnie, ile razy usłyszał pan w ostatnich latach komentarze typu: - Chłop zwariował na starość?

- Czy ja wyglądam na wariata? Jak patrzę w lustro, to taki normalny, radosny człowiek... Ja zresztą nie wiem, jak wariat wygląda. Zawsze byłem radosny i wesoły. Być może niektórzy, kiedy widzą, co robię, mają mnie za wariata. A mnie się po prostu nie chce tracić czasu na siedzenie w domu. Wolę wziąć kajak i popływać.

Dlaczego pan to robi?

- Odpowiedź jest prosta - bo to moja pasja. Kocham turystykę kajakową, bo ona pozwala mi odkrywać nowe miejsca. Zawdzięczam to rodzicom, którzy rozbudzili we mnie chęć poznawania świata. No i to robię. Nie zaglądam sobie w metrykę. Bo jak niby zdefiniować to, czy można jeszcze pływać kajakiem, czy już się nie powinno? Ja to po prostu robię, bo czuję radość. Czasami ktoś mnie pyta, czy nie jestem już na to za stary. I zawsze odpowiadam tak samo - Nie wiem. Jak dożyję starości, to dam znać. 

Co najbardziej zapamiętał pan ze swoich wypraw po oceanie?

- Podczas pływania po oceanie widziałem sporo rekinów, które często ocierały się o kajak. Kiedyś zahaczyłem jednego wiosłem. A skoro już zahaczyłem, to pomyślałem sobie, że fajnie by było go dotknąć. Zawsze marzyłem, żeby dotknąć żywego rekina. Któregoś dnia udało mi się to marzenie spełnić. Pogłaskałem rekina, a raczej panią rekinową po płetwie. Byłem trochę zawiedziony, bo pieszczoty trwały krótko, gdyż po chwili odpłynęła.

Z tego co wiem, to z rekinem miał pan jeszcze jedno, bliskie spotkanie. Na Oceanie Atlantyckim przywiązał się pan liną do kajaka i postanowił trochę popływać...

- W trakcie pierwszej wyprawy, kiedy wyruszałem z Dakaru. Upał jak nie wiem, lądu nie widać, nikogo już nie ma. Postanowiłem się wykąpać i popływać wokół kajaka. Miałem uprząż żeglarską i linę siedmiometrową. Nie lubię udawać starego, bo jestem spontaniczny i radosny. Czasami zachowuję się jak trzynastoletni chłopiec. Przywiązany do liny usiadłem na rufie, spuściłem nogi do wody. Woda ciepła, przejrzysta. Ogarnęła mnie radość, że zaraz będę się kąpał w wielkim basenie za darmo. Zacząłem gwałtownie pluskać nogami, no wiadomo - to ten chłopiec we mnie... No i 20 metrów ode mnie pojawiła się płetwa, która zaczęła się szybko zbliżać. Chęć do kąpieli mi odeszła.

Nudził się pan kiedykolwiek na oceanie?

- Nigdy. Jednym z powodów, dla których to robię, a zabrzmi to egoistycznie - jest radość. Gdyby mnie to nie cieszyło, to pewnie bym się nudził, bo dla wielu ludzi spędzanie kilku miesięcy na tak małej przestrzeni, jaką jest kajak, byłoby katorgą. Co więcej - kiedy po trwającej prawie pół roku wyprawie z Portugalii na Florydę wiedziałem, że zbliżam się do celu i za dwa tygodnie dopłynę do brzegu, żałowałem, że to się już kończy.

Czy na środku oceanu istnieje coś takiego, jak rytuał dnia codziennego?

- W moim przypadku absolutnie nie. Robiłem to, na co miałem ochotę. Jadłem wtedy, kiedy byłem głodny. Nie patrzyłem na zegarek, dlatego czasami śniadania spożywałem w nocy. Przy pierwszych, dwóch wyprawach, kiedy panował niesamowity upał, najcudowniejsze były dla mnie właśnie noce, bo można było zdjąć ubranie, które w ciągu dnia chroniło przed promieniami słońca. Gasiłem światło i gapiłem się w gwiazdy, których tam jest o wiele więcej. Miałem książkę z opisami gwiazdozbiorów. Rozpoznawałem kolejne, których z Europy nie widać, bo są pod horyzontem. Często "płynąłem na gwiazdy", bo one ułatwiają trzymanie kursu i nie trzeba pilnować busoli. W tym czasie można oddać się marzeniom.

Gdzie się pan lepiej czuje - sam w kajaku na środku wielkiego akwenu, czy na lądzie wśród ludzi?

- Nie jestem typem samotnika. Ruszam na swoje wyprawy nie dlatego, że mam potrzebę uciekać od ludzi, ale dlatego, że chcę zrobić coś ciekawego. Chęć doświadczenie czegoś nowego, przeżycia tego, zobaczenia, jest na tyle duża, że po prostu to robię. Kiedy wracam na ląd, nadrabiam ten czas spędzony w samotności. Uczestniczę w spotkaniach, odpowiadam na pytania, dzielę się swoim doświadczeniem. To też sprawia mi frajdę.

Niedawno wrócił pan z długiej i wymagającej wyprawy, ale nie wierzę, że nie ma pan już planów na kolejną.

- Zanim jeszcze ruszyłem na ocean, zakładałem sobie, że przepłynę go w trzech etapach. Cel osiągnąłem. Z związku z tym zamykam temat wypraw oceanicznych. Mam teraz problem, bo nie wiem, co zrobić z kajakiem, a dopóki go mam, to wiem, że on będzie mnie kusił... Natomiast wersja oficjalna - bo obiecałem to żonie - mówi o tym, że na ocean już nie wypływam.

Nie uwierzę, że usiedzi pan w jednym miejscu...

- Oczywiście kajakami nadal będę pływać, ale raczej już lokalnie. I to z żoną! Przeszła właśnie na emeryturę, więc w końcu może mieć mnie pod lupą. Czas się wreszcie trochę ustatkować, bo skończyłem już 70 lat. Ale z kajaków nie zrezygnuję.

Na sam koniec chciałem pana spytać o przepis na ciekawe życie

- Podnieść tyłek z kanapy sprzed telewizora. Ludzie boją się tego, czego nie znają, boją się nowego. A przecież eksplorowanie nieznanych nam terenów - i nie mówię nawet o wyprawach na drugi koniec świata, ale choćby o pobliskim lesie - jest czymś niezwykłym. Często wymyślamy sobie tysiące wymówek, żeby przypadkiem nie zrobić czegoś fajnego, ale zarazem bardzo prostego i przyjemnego. A to bariera językowa, a to finanse, a to coś. Ja też nie znam języków, ale mnie to wręcz przyciąga do odkrywania, bo przecież bez języka można dać radę. Żeby odkrywać, nie trzeba być majętnym człowiekiem. Potrzebne są tylko chęci i to przełamanie się, żeby podnieść tyłek z ciepłego, wygodnego fotela. Każda wyprawa zaczyna się od pierwszego kroku z domu.

***

Aleksander Doba - polski kajakarz i podróżnik, emerytowany inżynier. Jest pierwszym człowiekiem w historii, który silą własnych mięśni samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki - z kontynentu na kontynent. W sumie Ocean Atlantycki przepłynął trzy razy. W 2015 roku przez czytelników amerykańskiej edycji National Geographic został wybrany "Podróżnikiem Roku".

Podziękowania dla:

Południk Zero

ul. Wilcza 25, Warszawa

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy