Alosza Awdiejew: Polak z wyboru, czyli szczęśliwy Rosjanin nad Wisłą

Człowiek orkiestra, człowiek instytucja, kochany przez publiczność Alosza Awdiejew opowiada o tym, jak stał się Polakiem z wyboru. Jak przetrwał wojnę, dzięki komu odebrał "czerwone" wychowanie i dlaczego osiadł nad Wisłą.

Czy łatwo zostać Polakiem? Alosza przeszedł tę drogę z ogromną pasją i determinacją. I nadal nie żałuje. Ponad pięćdziesiąt lat spędził w Polsce, od ponad ćwierćwiecza ma polskie obywatelstwo. Przygarnął go cały naród i Alosza liczy, że już go nie odda. Oto fragment jego wspomnień pochodzący z książki "Polak z wyboru, czyli szczęśliwy Rosjanin nad Wisłą".

Żegnaj komuno!

Moja popularność sceniczna na dobre rozpoczęła się w 1989 roku. Kiedy zniknęła cenzura, partyjna kontrola i powstał normalny rynek estradowy, gdzie podstawowym kryterium sukcesu artysty stała się ocena publiczności. W krakowskiej telewizji zrobiłem wtedy ze swoimi muzykami program, w którym śpiewałem piosenki rosyjskie, odeskie i cygańskie. 

Reklama

Audycję z piękną scenografią Kazka Madeja wyemitowano w drugim programie TVP, a ponieważ wzbudziła duże zainteresowanie, zgłosiła się do mnie Nina Terentiew, wówczas dyrektorka programowa tej anteny. Przeprowadziła ze mną wywiad, zilustrowała go fragmentami moich piosenek i puściła w Dwójce. Tak zaczęła się moja profesjonalna kariera estradowa.

Poszerzyłem repertuar i opracowałem nowe kabaretowe teksty. Powstał autorski gatunek mieszany, bo chciałem, żeby publiczność odbierała mnie jako dobrego piosenkarza i w miarę dowcipnego tekściarza. Zatrudniłem profesjonalnego gitarzystę solowego Adama Zalasa i basistę Kazia Adamczyka, z którymi mogłem wykonywać i nagrywać trudniejsze aranżacje. Szukałem dowcipnych tekstów, aby recitale były dobrym połączeniem muzyki i dowcipu. 

Po zniesieniu cenzury pojawiła się masa książkowych zbiorów kawałów, Polacy chcieli się śmiać i odreagować ponury czas PRL-u. Czytałem te dowcipy i dostosowywałem je do swoich potrzeb scenicznych. Potem wszedłem w nawyk i sięgałem po książki napisane po rosyjsku, angielsku, niemiecku i francusku. Pojawiły się wtedy pierwsze komputery, więc gromadzenie materiałów było ułatwione. 

Praca estradowa stała się podstawowym źródłem moich zarobków, a działalność naukowa na uniwersytecie - moim hobby. Od lat wszyscy mnie pytają, w jaki sposób udało mi się połączyć tak odległe od siebie aktywności życiowe. Odpowiadam, że nie są tak różne od siebie, bo obydwie wymagają precyzji myślenia i niestandardowej analizy problemów. 

Nadal występowałem w Piwnicy pod Baranami, która stała się symbolem zmian demokratycznych. Kiedyś w Warszawie zorganizowaliśmy manifestację Żegnaj, komuno. Nieśliśmy ogromne karykaturalne podobizny starych działaczy komunistycznych, dołączały do nas tłumy radosnych warszawiaków. Piwnica zawsze była miejscem kultowym, odwiedzali nas znakomici pisarze, filmowcy, kompozytorzy i politycy. Poznałem tam Jacka Kuronia. Staliśmy koło bufetu i rozmawialiśmy, gdy podszedł do nas jakiś jegomość i krzyknął:

- Ty jesteś Rusek, a on Żyd!    

- Ja jestem artystą Piwnicy pod Baranami - odparłem - a on wspaniałym politykiem, a kimże ty jesteś?

Mając żonę, która była profesjonalną tenisistką, nie mogłem uniknąć nauki gry w tenisa. Mimo licznych zajęć zawsze dbałem o formę fizyczną i psychiczną. 

Tak, nie pomyliłem się, tenis jest cudowną dyscypliną, która wzmacnia nie tylko ciało, ale pozwala też obiektywnie spojrzeć na swoje możliwości psychiczne. Rozwija wytrwałość, umiejętność godzenia się ze swoimi ułomnościami i uczy odzyskiwania nadziei, nawet kiedy się przegrywa. Kształtuje skromność i pokorę w obliczu trudności. Nie mam, niestety, dużego talentu tenisowego, ale polubiłem tę grę, obserwując wspaniałą technikę mojej żony, która została moim pierwszym trenerem.

Regularnie grałem ponad dwadzieścia lat, czasem nawet trzy razy w tygodniu, przeważnie na kortach "Wawelu". Poznałem wielu interesujących ludzi i wspaniałych sportowców. Później, w latach dziewięćdziesiątych, uczestniczyłem w turniejach aktorów Warszawy i Krakowa. 

Tam poznałem całą plejadę znanych polskich aktorów, wielbicieli tenisa. Przestałem grać stosunkowo niedawno z powodu upośledzenia wzroku w jednym oku. Kochałem tenis bez wzajemności, nadal jestem zażartym kibicem tej dyscypliny i oglądam w telewizji wszystkie ważne turnieje światowe.

Początek lat dziewięćdziesiątych był decydującym okresem w mojej karierze naukowej. W 1991 roku ukazał się mój artykuł przedstawiający model gramatyki komunikacyjnej. Był początkiem mojej nowej drogi, która postawiła mnie, jak każdego zwariowanego wynalazcę, w trudnej sytuacji. 

Przestałem wierzyć w zasadność tradycyjnej lingwistyki, nie mogłem więc kontynuować już prowadzonych badań językoznawczych. Doszedłem do przekonania, że prawdziwą rzeczywistością dla językoznawcy jest naturalny proces komunikacji, który jako taki prawie nigdy nie był analizowany.

Przedmiotem badań w tej długiej tradycji był tekst, czyli coś, co pozostaje po procesie porozumiewania się jako uchwytny obiekt materialny. To właśnie on był utożsamiany z komunikacją. Według mnie jest to fatalny błąd metodologiczny, ponieważ tekst jest tylko śladem realnego procesu, a badania śladu nie można utożsamiać z badaniem czegoś, co ten ślad zostawia. 

To wielowiekowe skupianie się badaczy na tekstach było całkowicie zrozumiałe, bo nie mieli przecież mikrofonów ani wideo, za których pomocą można teraz obserwować, jak przebiega komunikacja. Do tej pory ta ostatnia była tak powszechnym i wyuczonym zachowaniem człowieka, że była całkowicie niezauważalna. Nie dostrzegali jej ani badacze języka, ani filozofowie.

Model gramatyki komunikacyjnej był propozycją rozpoczęcia nowych badań, które pozwoliłyby odpowiedzieć na pytania, w jaki sposób powstaje każdy tekst, jak odbiorca go interpretuje i jak dochodzi do jego rozumienia. Wiemy przecież z praktyki, że nie każdy tekst można zrozumieć, a więc powstaje uzasadnione pytanie, dlaczego ktoś dany tekst pojął i czego brakowało komuś innemu, który sensu tego tekstu nie odczytał. 

Niektórzy uważają, że sam proces rozumienia nie może być przedmiotem badania językoznawców, tylko raczej psychologów, ponieważ dotyczy nieobserwowalnych procesów mentalnych. Spycha to lingwistów do wąskich granic gramatyki tekstów, ponieważ uważają, że tekst jako taki jest sam przez się zrozumiały, że rozumienie jest automatycznie do niego przypisane. Uważam to za zasadniczy zabobon tradycyjnego językoznawstwa.

Z drugiej strony żeby coś powiedzieć, nadawca musi najpierw o tym pomyśleć. Trudno sobie wyobrazić, że myślenie ma formę jakiegoś tekstu. Wiemy z doświadczenia, że tę samą myśl można wyrazić różnymi tekstami, które nazywamy parafrazami. Można o tym samym powiedzieć tak lub inaczej. Nie spotkałem się z badaniami poświęconymi możliwości parafrazowania, chociaż zostało dość dużo materiałów mówiących o tym, jak znani pisarze lub poeci na wiele sposobów redagowali swoje gotowe już teksty. 

Gdyby od razu myśleli tekstami, prawdopodobnie nie musieliby tego robić. Zauważyłem więc, że nawet w tradycji filozofów języka myśl była zawsze utożsamiana z tekstem (nie ma tekstu, nie ma myśli). Zakładano, że człowiek myśli gotowymi tekstami, a w logice nawet określano wiedzę jako zbiór tekstów.

Można oczywiście zapytać ironicznie, jakimi tekstami myśli poliglota, czy wszystkimi naraz? Albo: czy nasza wiedza nie obejmuje też wyobrażeń o zapamiętanych obrazach i scenach życiowych? Prawda jest taka, że często nie jesteśmy w stanie słowami opisać czegoś, co doskonale rozumiemy, czasem musimy długo się zastanawiać, jak to powiedzieć. 

INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: książka | Rosjanie | Polacy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy