Dariusz Loranty: Spowiedź kryminalnego psa

Nie obraża się, gdy słyszy o sobie, że był „rasowym psem kryminalnym”. Kariera w służbach mundurowych negatywnie wpłynęła na jego życie osobiste, co skutkowało rozwodami. Otwarcie przyznaje, że w jego pracy nikt nie wylewał za kołnierz, bo tylko w ten sposób radzono sobie ze stresem i problemami. Koledzy z wydziału zabójstw wołali na niego „Benek” – dokładnie tak samo, jak nazywano bohatera serialu „PitBull”.

Dariusz Loranty - były policjant i negocjator policyjny, współautor "Spowiedzi Psa", obecnie biegły sądowy, ekspert bezpieczeństwa. Kierownik Podyplomowych Studiów Negocjacji Kryzysowych i Policyjnych. 

Żałował pan czegoś w swoim życiu?

Dariusz Loranty: - Owszem. Ta moja lista jest bardzo długa...

Znajduje się na niej wątek wstąpienia przez pana w szeregi policji?

- Tego akurat nie żałuję.

Zatem dlaczego w książce pt. "Spowiedź psa" mówi pan: "Wstydziłem się być policjantem, bo do policji idą tylko gamonie i nieudacznicy"?

Reklama

- Do policji wstępowałem w 1991 roku, kiedy to przechodziłem proces naboru, bo policjantem formalnie zostałem rok później. Toteż proszę pamiętać, że jestem z zupełnie innego pokolenia. Dziś mówienie, że tylko nieudacznicy zostają stróżami prawa, jest nieadekwatne do stanu społecznego. W książce odnoszę się do sytuacji sprzed roku 1990, kiedy pracę w milicji dosyć często podejmowały specyficzne osoby - zupełnie inne niż teraz.

Znowu przytoczę pana wypowiedź z książki: "Policja tak naprawdę nigdy nie przeszła prawdziwej reformy. Drobne zmiany, a właściwie zabiegi kosmetyczne, prowadzono ciągle i zawsze. Polska policja jest wciąż tworem autorstwa generała Jóźwika z 1949 roku. W polskiej policji panuje podobny system jak na Białorusi, Ukrainie czy Rosji". Pana zdaniem dziś jest lepiej, czy tak samo źle jak było?

- Będąc już na emeryturze w pełni podtrzymuję każde słowo, które pan przytoczył. Skoro na przestrzeni tych wszystkich lat zmieniły się stosunki własnościowe i społeczne, to wszystkie instytucje powinny się dostosować do tych zmian. Kiedy odchodziłem z policji, cała ówczesna sytuacja przypominała mi trochę system mafijny - wcale nie boję się użyć tego słowa. Mam na myśli niejasność kryteriów i standardów. O czym mówię? O kryteriach odnoszących się do tego, kto ma awansować, kto ma zostać komendantem, na jakich zasadach to wszystko powinno się odbywać. W PRL-u było to o tyle łatwe, że był członek partii wiodącej siły narodu, który uzyskiwał opinię polecającą.

A jak jest teraz? Teraz żyjemy w systemie budowania układów i układzików. Ten jest kumplem tego, więc jak Ten zostanie szefem, to go weźmie na zastępcę lub zaoferuje inne, dobre stanowisko. System układzików buduje się na niejasnych kryteriach i wzniosłych standardach, które nijak mają się do rzeczywistości. Policja jest własnością społeczności, więc to właśnie społeczność ma prawo wymagać od niej pewnych fundamentalnych postaw. Niestety politycy wychodzą z założenia, że policja to taki samograj lekko korporacyjny. Rzekłbym, że to nawet system feudalny.

Co dała panu praca w policji?

- Ta robota idealnie wpisała się w moje oczekiwania zawodowe. Jestem osobą o bardzo szerokim spektrum zainteresowań - można powiedzieć, że w policji kryminalnej jest to wymóg. Jednego dnia przesłuchuje się lekarza, drugiego dnia dozorcę, trzeciego wykonuje się czynności operacyjne wobec osoby, która jest naukowcem.  Policjant rozmawiający z takimi ludźmi nie może mieć dysproporcji umysłowej. Oczywiście ona jest, ale nie może być znacząca. To powoduje, że człowiek jest cały czas nakręcony. Jest to praca dla osoby ciekawej i aktywnej społecznie.

Dzięki pracy w policji mogłem się cały czas dokształcać, poszerzać horyzonty, poznawać ciekawych ludzi. Miałem szansę robić niewyobrażalnie ciekawe rzeczy. Pracowałem przy dziesiątkach uprowadzeń, szantaży i wymuszeń rozbójniczych. Na swojej zawodowej drodze spotkałem przedziwne postacie - również te bardzo znane. Wspomnę chociażby o "wykupce" zdjęć słynnej twarzy telewizji, a dodam tylko, że te fotografie były bardzo specyficzne... Kiedyś przez pomyłkę rzuciłem się na Romana Koseckiego, byłego reprezentanta polski w piłce nożnej.

Miałem do czynienia z ludźmi, których służbowe zaangażowanie było niesamowite. Czasami nie wychodziliśmy z "fabryki" przez trzy doby. Tych emocji i satysfakcji, których doświadczyłem, nie można kupić żadną kartą kredytową.

Robił pan sobie kiedyś bilans zysków i strat odnośnie tego zawodu?

- Uważam, że mogłem zrobić znacznie większą karierę w policji. Nie jestem omnibusem, ale byłem w stanie zajść znacznie dalej. Z formalnego punktu widzenia w policji zdziałałem przecież niewiele - w sensie hierarchii. Natomiast osiągnąłem dużo innych, wartościowych rzeczy, które okazały się niemożliwe do osiągnięcia dla reszty policjantów.

Pana życie prywatne trochę ucierpiało. Miał pan przecież kilka żon...

- Niewątpliwie tak. Policja ma tę wadę, że łatwiej jest człowiekowi robić złe rzeczy - nie w rozumieniu litery prawa, ale ludzkiej moralności. Właściwie w moim przypadku można mówić o męskich słabościach. Powiedziałem wcześniej, że będąc policjantem poznałem wielu ludzi. A przecież kobiety też są ludźmi... piękne kobiety... Policjant kryminalny ma doskonały "PR" w relacjach damsko-męskich. Nie od dziś znana jest metoda podrywu na policjanta. Niestety zdarzyło mi się z tego skorzystać, co odbiło się na moim życiu prywatnym. Zawsze było tak, że moje nieudane życie osobiste pokrywało się z jakimiś sukcesami w pracy. Ale może to tylko przypadek...

Dużo się wtedy piło w policji?

- Na pewno znacznie więcej niż teraz. To samo dotyczy palenia papierosów. W ogóle jestem wielkim przeciwnikiem zakazu palenia w komendach. Żeby to zrozumieć, trzeba najpierw zobaczyć osobę, która ma podać rysopis przestępcy, ale żeby ukoić nerwy, potrzebuje tytoniu. Czasami ten papieros okazuje się najlepszym lekarstwem. Picie alkoholu niestety (śmiech) też ma pewne plusy - chociażby jednoczy grupę. Nasi koledzy po fachu z zachodnich krajów uczestniczyli w przeróżnych zajęciach, które miały pomóc im się zrelaksować i pozbyć się stresu wynikającego z wykonywania takiego a nie innego zawodu. Wydawali na to mnóstwo pieniędzy. U nas wystarczyło usiąść z kolegami przy flaszce i ponarzekać na nasz nędzny los. Oczywiście mówię to niezgodnie z duchem poprawności politycznej, ale mimo wszystko tamte czasy wspominam bardzo ciepło.

Pierwszym pana poważnym sukcesem w policji było wykrycie kilkunastoletniego zabójcy. Zabrał go pan w ustronne miejsce nad Wisłą, strzelił mu pod nogi i kazał kopać grób. Ten chłopak wówczas przyznał się do morderstwa. Takie metody mogą oburzać...

- Dziś na pewno bym tego nie zrobił. Chcę jednak zaznaczyć, że ja nie strzelałem do nastolatka. Strzelałem do mordercy. To nie było dziecko, które wyrwałem z domowych pieleszy. To był zabójca. Nikomu nie życzę mieć do czynienia z ludźmi, z którymi ja miałem kontakt. Być może przez to, że codziennie spotykałem przestępców i morderców, dziś jestem nieczuły i nieprzyjemny. Powtórzę: dla mnie był to przede wszystkim morderca.

Mimo wszystko nie uszło to panu płazem...

- Wraz z kolegą, który uczestniczył w tamtym wydarzeniu, mieliśmy pewne komplikacje prawne. Fakt jest jednak taki, że morderca wskazał miejsce ukrycia zwłok i trafił później za kratki. Jest jeszcze druga strona medalu tej sprawy i wielu innych do niej podobnych: w policji kładzie się duży nacisk na wyniki i statystyki. Zwłaszcza jeśli mówimy o policji kryminalnej.

"Dla mnie każdy zatrzymany na dołku przez prewencję to był zbój. Nie znałem przypadków" - to kolejna pana wypowiedź. Tak pracowano wówczas nad statystykami? Może dziś niewiele się zmieniło?

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem autorytetem moralnym i że wszystko wiem najlepiej. Proszę pamiętać, że pracując w pewnym systemie - on człowieka formatuje. Nigdy nie widziałem, a może nie chciałem widzieć, żeby osoby zatrzymane "na dołku" wyglądały na Bogu ducha winnych. Oczywiście pomyłki mogą zdarzyć się każdemu, ale na policyjnej izbie zatrzymań generalnie nie lądują przypadkowi ludzie. To nie nowicjat dla grzecznych chłopców, choć czasami policja "bierze jeńców" -to takie zatrzymania trochę "od czapy"...

Podobno niektóre wątki z pana policyjnej kariery zostały wykorzystane w popularnym serialu PitBull...

- Chcę wyraźnie zaznaczyć, że nie identyfikuję się z żadnym bohaterem tego serialu. Owszem, w postaci "Goebbelsa", granej przez Pana Andrzeja Grabowskiego, można doszukać się pewnych treści, które miały miejsce w moim życiu. Mówię tutaj o "cieciowaniu" na parkingu w celu zarobkowym, oraz o wykłócaniu się pod drzwiami z byłą żoną o dziecko. Natomiast nie jest wykluczone, że taka sytuacja dotyczyła również innych policjantów rozwodników. Faktem jest także to, że w "PitBullu" występuje policjant o ksywie "Benek", w którego wcielił się Pan Janusz Gajos. Na mnie w policji wołano właśnie Benek...

Twórcy serialu pocięli kalki życiorysów różnych funkcjonariuszy, których znam osobiście i właśnie na ich podstawie stworzyli swoich bohaterów- wspomnianego Goebbelsa, Despero, Benka, Metyla, Nielata itd. Czy reżyser Patryk Vega "wziął" coś ze mnie? Nie chcę tego oceniać. Jako ciekawostkę powiem, że z prawdziwym policyjnym PitBullem siedziałem "przez ścianę".

Klimat tego serialu jest mi bardzo bliski, bo dokładnie tak się wtedy pracowało w wydziale zabójstw. Człowiek często balansował na granicy prawa, ale finalnie wykonywał dobrą robotę. Było dużo wódki, ale jeszcze więcej było zaangażowania i poświęcenia. Tym policjantom należy się szczere uznanie, choć zostali narysowanie twardą, toporną kreską.

Jak został pan negocjatorem policyjnym?

- Negocjator to trochę taka PR-owa wydmuszka. Media stworzyły obraz negocjatora jako młodego, przystojnego faceta, który za pomocą komunikacji interpersonalnej ma rozwiązać daną sprawę. W rzeczywistości tę sprawę załatwia się pięścią i pistoletem. Moi przełożeni zauważyli we mnie pewną cechę, która jest bardzo potrzebna w tym zawodzie: zdolności komunikacyjne. Kiedy niesłusznie wyrzucono mnie z wydziału terroru kryminalnego, trafiłem na zespół negocjatorów policyjnych, o którego istnieniu nie miałem wcześniej zielonego pojęcia. Przy uprowadzeniach i szantażach nie mieliśmy do czynienia z policyjnym negocjatorem, więc niewiele wiedziałem na ten temat.

To wielki błąd organizacyjny policji, że tworzy się strukturę, której członkowie nigdy nie pracują przy uprowadzeniach czy szantażach. To jedyna dziura organizacyjna policji. Trafienie do tej grupy traktowałem na samym początku jako karę, bo musiałem zaliczyć dosyć wymagające testy sprawnościowe, co ostatecznie udało mi się zrobić. Zdobyłem niezbędne uprawnienia i wróciłem do mojego starego wydziału. Udało mi się przekonać komendanta stołecznego, że warto rozbudować zespół negocjatorów. Tak to wszystko się zaczęło.

Czym powinien charakteryzować się dobry negocjator policyjny?

- Taka osoba powinna wykazać się bardzo dużą wiedzą kryminalną i prawną. Negocjator musi wiedzieć, które słowo jest już naruszeniem prawa. Dziś przestępcy nie używają wulgaryzmów i nie mówią bezpośrednio, że wyrządzą nam lub naszym bliskim krzywdę. Zamiast: "porwę ci dziecko", taka kanalia mówi: "podobno twoje dziecko chodzi do przedszkola XYZ". Widzi pan różnicę? Prawo zna literę i ducha. Wedle litery to nie jest przestępstwo. Natomiast rolą negocjatora jest takie sprowokowanie rozmowy, żeby sprawca powiedział to, co jest potrzebne do materialnego zapisu - mowa oczywiście o wymuszeniach, bo w przypadku szantażu jest trochę inaczej.

Uważa pan, że był pan dobry w swoim fachu?

- Dla mnie największą klęską jest fakt, iż nie udało mi się na stałe wpisać tej specjalności w struktury policji kryminalnej. Dochodzeniowiec "robi" papiery procesowe, kryminalny węszy i rozpracowuje, technik kryminalistyki zabezpiecza ślady. Kolejną specjalnością powinien być właśnie negocjator, który zajmuje się procesem komunikacji pomiędzy sprawcą a ofiarą. W specyficznych sytuacjach wykonuje także szczątkową robotę "przykrywkowca", podszywa się pod legendą pod jakąś postać, np. przekazuje okup. Mnie się udawało tak pracować, przekazywałem okupy, odbierałem ludzkie szczątki.  Nie udało się wprowadzić negocjacji jako stałej specjalności we właściwe miejsce, tak jak jest na całym świecie. W Polsce negocjatorzy są w pionie prewencji (mundurowi), co oznacza, że oprócz samobójstw, nie uczestniczą w żadnych poważnych sprawach.

Utkwiły panu w głowie jakieś wyjątkowe sytuacje ?

- W policyjnej robocie najbardziej zakodował mi się obraz tych wszystkich nieboszczyków, których przyszło mi oglądać. Oczywiście nikomu się nie przyznawałem, że budzę się w nocy zlany potem. Wolałem te swoje horrory zapijać wódką. Wszyscy tak robili.

Szybko odnalazł się pan w "normalnym" świecie po przejściu na emeryturę?

- Nie odnalazłem się. Jak wielu, również ja, czekałem na chwilę, kiedy zadzwoni telefon z komendy stołecznej i w słuchawce usłyszę: "Benek wracaj do nas, nie dajemy sobie rady bez ciebie!". Ten telefon nigdy nie zadzwonił. To dziwne uczucie. Raptem świat o tobie zapomina. Koledzy z byłej już pracy okazują się jacyś obcy, są zaganiani, nie mają czasu, żeby z tobą pogadać. Nagle okazje się, że w twoim towarzystwie nikt nie chce rozmawiać o sprawach zawodowych, bo przecież nie jesteś już jednym z nich, nie jesteś psem...

Z czasem zaczęły się pojawiać różne oferty pracy. Kiedyś zaproponowano mi prowadzenie wykładów z negocjacji policyjnych i uczestnictwo w konferencji  na pewnej znanej, śląskiej uczelni. Moje nazwisko znalazło się w programie i  materiałach promocyjnych. Tuż przed moim pierwszym przyjazdem na zajęcia kontakt ze strony władz uczelni urwał się. Długie ręce policji dotarły nawet na Śląsk. Bo przecież Loranty skazany jest na infamię...

Innym razem w jednym z warszawskich samorządów miałem zostać naczelnikiem. Jednak komendant powiatowy zapowiedział, że jeśli faktycznie dostanę tę robotę, to współpraca policji z tym organem "ulegnie znacznemu pogorszeniu". Znowu zostałem z niczym. Takich dziwnych historii było naprawdę bardzo dużo. Został mi nawyk ich dokumentowania...

Dlaczego rzucano panu kłody pod nogi?

- Odchodząc z policji powiedziałem sobie, że ją zmienię. Udzieliłem kilku ostrych wywiadów o produkcji bogatych policyjnych emerytów, złym systemie organizacyjnym itp. To bardzo zabolało wiele osób  w policji na wysokich stanowiskach. Wielu z nich było moimi kolegami. Nie mogli uwierzyć, że taki Loranty - "nikczemnej niskiej rangi" nadkomisarz chce zmieniać struktury w policji.

Jednak dziś chyba nieźle pan sobie radzi...

- Prowadzę szkolenia specjalistyczne, wykładam na uczelni, publikuję, przygotowuję się do wydawania i redagowania nowo powstającego czasopisma o tematyce śledczej. Niebawem pojawi się druga moja książka. Chyba mogę powiedzieć, że całkiem nieźle odnalazłem się na tym rynku pracy. Jak pan widzi - pies na emeryturze nie musi siedzieć w budzie. Chociaż z pewnością wielu chętnie by mnie tam widziało. Jeszcze czasami się odszczekuję, ale mam nadzieję, że nigdy nie będę ujadał. 

Rozmawiał:

Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: policja | pies | papierosy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy