Duży w Maluchu: Dziarski Dziadek, Antoni Huczyński

Filip Nowobilski i Antoni Huczyński "Dziarski Dziadek" /YouTube
Reklama

Takiego gościa Filip Nowobilski jeszcze nie miał! Gwiazdą 103. odcinka cyklu Duży w Maluchu był Antoni Huczyński, pseudonim "Brzoza" były żołnierz AK, w ostatnich latach znany w internecie jako "Dziarski Dziadek".

Filip Nowobilski: Dużo osób w rozmowach z panem porusza temat Powstania Warszawskiego, ale mało pada konkretnych pytań. Figuruje pan w internecie jako YouTuber, który walczył w Powstaniu Warszawskim i tyle. Wspominał pan mi o bitwie, o której jeszcze nikomu pan nie mówił, a wydarzenia związane z tamtą bitwą są dosyć poważne.

Antoni Huczyński:
Niemcy utworzyli w Legionowie punkt legionowy swoich czołgów. Nagromadziło ich się tyle, że musieliśmy szybko rozwiązać swój oddział i przerzucić się do Puszczy Kampinoskiej. To była szansa uratowania naszego oddziału przed rozpracowaniem przez Gestapo i armię niemiecką, potężną wtedy w Legionowie (...) Nie mieliśmy żadnych szans przeżycia. Przeprawiliśmy się przez Wisłę łodziami i dostaliśmy się do Puszczy. Było nas około dwustu żołnierzy Armii Krajowej, dowódcą był porucznik Znicz.

Dostaliśmy się do Puszczy Kampinoskiej, ale tam długo nie mogliśmy zaistnieć, bo Niemcy nas okrążyli ze wszystkich stron. Walczyliśmy na peryferiach puszczy, broniąc swojego życia. Nas było około dwóch tysięcy żołnierzy zgromadzonych ze wszystkich rejonów Polski. Niemcy kiedy kończyli z Powstaniem Warszawskim, a było to pod koniec września, dowódca rozkazał, że musimy opuścić puszczę, bo Niemcy mobilizują ogromne ilości broni pancernej i zaatakują nas i zgniotą w ciągu paru godzin.

28. w nocy ogromna Armia z Puszczy Kampinoskiej wyruszyła nocą. Na 170 wozach chłopskich zabierając ze sobą cały dobytek i szliśmy w Góry Świętokrzyskie, aby dalej prowadzić walki z Niemcami. Nie było nam to dane, bo Niemcy nas odkryli i otworzyli ogień z dział pancernych. Rozproszyli te 170 furmanek i około dwóch tysięcy żołnierzy. Chcieliśmy się przedzierać jak najszybciej do przodu. Przeszliśmy tak zwaną rzeczkę Utratę, gdzie były dramatyczne sceny przedarcia się przez mały mostek 170 furmanek. Dostałem się nad ranem 29. września 1944 roku do miejscowości Jaktorów. Rozbita grupa kompletnie, nie ma organizacji. Dowódca, major Okoń, zakazuje przekroczenia torów kolejowych, bo musimy poczekać na nadciągające rozbite jednostki. Ogromny błąd w sztuce wojennej - nie zaminował torów kolejowych. Nadjeżdżają pociągi pancerne, blokując nam oderwanie się od Jaktorowa w kierunku Puszczy Mariańskiej, a tam dalej do Gór Świętokrzyskich.

Przystąpiłem do grupy, która stworzyła sobie rejon oporu w takim rowie melioracyjnym na terenie Jaktorowa i broniliśmy tego rowu przed agresją żołnierzy niemieckich, którzy chcieli nas zniszczyć. Walki toczyły się do wieczora. Kiedy nastały ciemności nocy, dowódca naszego rowu melioracyjnego, gdzie tworzyliśmy redutę obronną powiedział "Słuchajcie, nam kończy się amunicja. Jedyna szansa ratunku to wyrwanie się z okrzykiem +hurra+ i strzelając przed siebie resztkami amunicji, możemy rozerwać pierścień otoczenia". Była godzina chyba wtedy dwunasta w nocy. Zerwaliśmy się na hasło naszego dowódcy rowu melioracyjnego.

Reklama


I zaczęliście biec przed siebie?

- I wyskoczyliśmy z rowu. Ja strzelałem z karabinu przed siebie do wszystkich punktów, gdzie wyobrażałem sobie, że kryją się Niemcy z karabinami maszynowymi, bo byliśmy okrążeni. Strzelałem, biegnąc przed siebie. Koledzy co raz łapali mnie za rękę, postrzeleni w plecy przez pociski, bo Niemcy bili ze wszystkich karabinów maszynowych. W takiej orgii ognia karabinów maszynowych w życiu nie byłem. Pociski były kierowane, kolorowe, krzyżowały się ze sobą. Jakoś te pociski mnie omijały, a lecący obok mnie żołnierze padali - moi koledzy. Jeden chwycił mnie za rękę i mówi "Ratuj mnie". Ja mu rękę wyrwałem. Co ja go uratuję, kiedy ja sam jestem ledwie żywy. Do torów żeśmy dobiegli, ale pewna grupka tylko dobiegła, bo myśmy się rozproszyli na przestrzeni kilometra.

Ja się znalazłem w grupie czterech, pięciu kolegów i dobiegliśmy do szyn kolejowych. I próbowaliśmy przekroczyć szyny, bo przed nami była Puszcza Mariańska i nasz ratunek. Myślałem, że jestem uratowany, kiedy wszedłem na tory kolejowe. Zobaczyłem te lśniące szyny i pomyślałem sobie, że po drugiej stronie już Puszcza Mariańska, jestem uratowany. Nie wiedziałem, że tam jest druga linii obrony niemieckiej. Otworzyli do nas ogień z odległości kilkunastu metrów. Z pistoletów maszynowych. Pociski przelatywały koło mnie, smagając mi twarz i głowę. Czułem te pociski tuż koło mojej głowy przelatujące i widziałem moich kolegów w obrotach, przewracających się na szyny kolejowe. Ja się obróciłem, straciłem równowagę, wyleciał mi pistolet z ręki.

Przewróciłem się, zsunąłem się z tego nasypu u podnóża szyn i zaległem. I myślę - teraz znajdą mnie i mnie zastrzelą. Jestem bezbronny. Pistolet zapiaszczony leży w odległości ode mnie. Ciemna noc, dwunasta w nocy. Ale Niemcy nie zeszli mnie szukać. Ja wtedy po paru minutach wstałem i patrzę na torach na zastrzelonych moich kolegów. Z tej grupy ja jeden byłem uratowany. I miałem pretensje do losu, dlaczego mnie uratował. Co ja teraz mam ze sobą zrobić, gdzie ja mam pójść? Dookoła wszędzie Niemcy. Z przodu, w prawo, w lewo, z tyłu, zastrzelą mnie jak wściekłego psa.

Ale zacząłem się macać - może ranny jestem? Nie! Nawet nie byłem ranny. Co za zbieg okoliczności. Kto mnie uratował? Co mnie uratowało? Czy ja zasłużyłem na to? Czy to jest jakaś kara, czy jakieś przekleństwo? Czy ja jestem lepszym, czy gorszym dzieckiem Boga? Tak się zastanawiałem w warunkach nocnych wtedy, mając 21 lat. Wziąłem pistolet maszynowy, zapiaszczony. Nie wiedziałem, czy ja jeszcze mam pociski w magazynku i zacząłem iść przed siebie wzdłuż toru kolejowego. Doszedłem do jakiejś chałupy, która była przed torem kolejowym i wszedłem do środka. Patrzę, siedzi trzech osobników opartych o karabiny. Podchodzę bliżej, mówię: Jezus Maria, to są przecież koledzy z naszej grupy kampinoskiej. Stanąłem przed nimi i mówię: "Słuchajcie, jesteśmy okrążeni, dookoła wszędzie Niemcy. Musimy się jakoś uratować".

Chociaż, żeby któryś z nich spojrzał na mnie, żeby podniósł głowę znad karabinu maszynowego... Myślę sobie "Oni chcą popełnić samobójstwo, bo jakżesz inaczej taka obojętność w stosunku do mnie?". Usiadłem przy nich i zacząłem czyścić karabin maszynowy. Zobaczyłem, że mam jeszcze siedem pocisków jeszcze. Jeden schowałem sobie do kieszeni, a całą szóstkę zarepetowałem w magazynku. Stanąłem przed nimi, chwyciłem swój pistolet maszynowy do ręki i powiedziałem: "Nie macie prawa popełniać samobójstwa! Jesteśmy dalej żołnierzami! Obejmuję nad wami dowództwo. Powstań!".

Pomyślałem sobie - zerwą się, skopią mnie, zbiją mnie, zastrzelą. Nie wiedziałem, jak zareagują. A oni wreszcie podnieśli głowy, wstali. Ja mówię: "Za mną marsz. Idziemy w kierunku stodoły i tam uratujemy życie. A jak nas Niemcy odkryją, mamy przecież broń, zginiemy jak żołnierze w obronie naszego kraju. "Za mną marsz!". Co za historia, nie znam tych ludzi, oni mnie nie znają. Jestem zwykłym szeregowym, bez żadnego stopnia.

Ale porwał ich pan!

- Tak. Poderwałem ich. Energią, jakąś butą, jakąś brawurą, jakimiś wyrazami. "Do cholery! Samobójstwo popełnić to jest zdrada. Żołnierz nie ma prawa tego zrobić. Nie jesteście bandą cywili". To może ich przekonało. Przeszli za mną. Drzwi do stodoły otworzyłem, mówię: "Na górę włazić". Wszystkich na górę wepchnąłem, sam potem się wspiąłem i zalegliśmy. Jedyna szansa. Nie wiedziałem nawet, czy oni mają amunicję do swoich karabinów...

Więcej dowiecie się oglądając cały 103. odcinek "Dużego w Maluchu". Zapraszamy!



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy