Kaskader śmieszności. Nieoczywiste oblicze Bogumiła Kobieli

Bogumił Kobiela /Agencja FORUM
Reklama

- On brał na siebie naszą śmieszność, także tę żenującą, wstydliwą. To jest to słynne gogolowskie: “Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie". Był kaskaderem śmieszności - mówi Maciej M. Szczawiński, autor książki “Zezowate szczęście. Opowieść o Bogumile Kobieli". 10 lipca mija 50 lat od śmierci legendarnego aktora.

Bogumił Kobiela. Dla przyjaciół Bobek. Wybitny aktor filmowy i teatralny lat 50. i 60. ubiegłego stulecia. Scenarzysta. Bez wątpienia jedna z ikon polskiego kina. Zagrał w kilkudziesięciu filmach, często współpracując z Andrzejem Wajdą i Andrzejem Munkiem, czołówką krajowych reżyserów. Zmarł 10 lipca 1969 roku w wyniku obrażeń odniesionych osiem dni wcześniej w wypadku samochodowym. Miał 38 lat.

O nieoczywistym obliczu słynnego aktora, dziwnym fatum unoszącym się nad przedstawicielami jego wyjątkowo uzdolnionego artystycznie pokolenia i... grzybie, który towarzyszył Bobkowi podczas jego ostatniej drogi rozmawiamy z Maciejem M. Szczawińskim, redaktorem Polskiego Radia Katowice, autorem książki “Zezowate szczęście. Opowieść o Bogumile Kobieli".

Reklama

Dariusz Jaroń: Mówimy o Bogumile Kobieli: legenda, gwiazda, ikona. Ale też jest to postać zapomniana. Dlaczego postanowił pan przywrócić pamięć o słynnym aktorze?

Maciej M. Szczawiński: - Pozwolę sobie nie do końca zgodzić się z tezą, że on jest zapomniany. Wie pan, to było pewne pokolenie, w którym pojawiły się postaci tak nieprawdopodobne, wyraziste, a jednocześnie tak tragiczne, że oni nie tylko stali się za życia mieszkańcami masowej wyobraźni, ale po śmierci przeszli w mit, legendę. A legendy i mity nie umierają. Nie bardzo się o nich zapomina, w związku z tym Kobiela jest w dalszym ciągu obecny. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że młodsze pokolenia mogą tych postaci nie kojarzyć, ale nie chciałbym też generalizować.

Wróćmy do pokolenia Bogumiła Kobieli.

- Bobek należał do pokolenia, które wydało m.in. pisarza Marka Hłaskę, Krzysztofa Komedę Trzcińskiego - największą postać polskiego jazzu, czy Wojciecha Frykowskiego, producenta filmowego i przyjaciela artystów. Barwna, “belmondowska" postać szarych lat 60. Facet jeździł po Warszawie i Łodzi czerwonym jaguarem z odkrytym dachem. Wszyscy oni, tak jak Bogumił Kobiela, zmarli w 1969 roku. Dwa lata wcześniej - tragiczna śmierć Zbyszka Cybulskiego, najbliższego przyjaciela Bobka. Tak jakby ktoś nagle wyłączył  światło...

Fatum?

- Jest w tym coś. Nie chcę używać emfatycznych słów, ale jakaś klątwa zawisła nad tym pokoleniem. Zbierając materiały do książki rozmawiałem m.in. z Wojciechem Kilarem, jego żona była kuzynką Bobka, znali się świetnie. To Kilar powiedział mi kiedyś, że Kobiela od samego początku miał jakąś ciemną przestrzeń w sobie. Z jednej strony aktor komediowy, “pieszczoch losu", a z drugiej wszyscy wiedzieli, że on nie był w specjalnie komfortowej sytuacji psychicznej. Nie chce się w to wierzyć znając Kobielę z ekranu, bo kojarzy się z człowiekiem śmiechu, ale o tym, że nie było tak do końca świadczą chociażby pozostawione przez niego listy czy dziennik pisany podczas jednej z podróży Batorym do USA.

Kiedy sięgnął pan do tych zapisków, porozmawiał z jego bliskimi, to jakiego człowieka pan poznał? Pytam o kontrę w stosunku do telewizyjnego wizerunku Bogumiła Kobieli.

- Urodziłem się dość dawno temu, w 1954 roku. Kiedy dorastałem, nie sposób było nie wiedzieć, kim jest Bogumił Kobiela. Świetne filmy, ale też rewelacyjne programy telewizyjne, estrada, najlepsze kabarety. Patrzyłem na niego, jednak mój świat był gdzie indziej: muzyka Beatlesów, Rolling Stonesów, proza Hemingwaya. Ale pomimo pokoleniowego rozminięcia, Kobiela zapadł mi w pamięć, budził jakiś niepokój. Nie wiem dlaczego. Jego śmiech nie był śmiechem komika, kogoś kto przyszedł rozśmieszyć. Słowem - intrygował mnie ten człowiek z ekranu. Chciałem go poznać.

- I teraz następuje dziwna historia. Jestem w liceum. Najdalej 1972-1973 rok. Jedziemy na wycieczkę do Krakowa. Po drodze zatrzymujemy się w Tenczynku pod Krzeszowicami. Chodziłem do klasy z satyrykiem Michałem Ogórkiem, byliśmy kumplami od podstawówki. Nie wiem jak, ale wylądowaliśmy w tym Tenczynku na cmentarzu. Biegłem alejką i nagle się potknąłem na jakimś nagrobku. Podnoszę głowę i widzę błękit, granat, takie lazurowo-chabrowe falowanie. Żadna metafizyka czy efekt urazu, tylko morze bratków. Patrzę wyżej i widzę krzyż brzozowy z tarczą, a na niej napis: “Bogumił Kobiela. Żył lat 38". Autobus trąbił, trzeba było jechać do Krakowa. Ale ja myślałem już o czymś innym.

Temat za panem chodził, ale do pisania zbierał się pan stosunkowo długo...

- Wcześniej wydałem książkę o facecie wyciętym z zupełnie innego kosmosu, o Rafale Wojaczku. To jedna z najbardziej tragicznych postaci polskiej literatury. Fascynujący człowiek, jeden z najważniejszych polskich poetów powojennych. Popełnił samobójstwo w wieku 25 lat. Bardzo mocno przeżyłem pracę nad tamtą książką. Jak się dotyka czyichś ran, to nigdy bezkarnie. Potrzebowałem wentyla. Wiedziałem, że muszę zrobić coś innego. Zaczęło mnie ponownie ciągnąć w kierunku pozornie wesołego i bezproblemowego aktora.

I co się okazało?

- To czego można się było spodziewać. Z wypowiedzi żony, z listów do niej, z relacji brata i przyjaciół wyłania się nie tyle "król życia", kolosalna popularność, duże pieniądze, pęd kariery, ale przeczucie, że to się nie skończy dobrze. Bobek pisał do żony, że natura lubi wyrównywać. Czuł, że to wahadło sukcesu i radości wychyla się za bardzo w jednym kierunku. Wiedział, że może go uderzyć wyrównując proporcje. I tak też się stało. Miał tego świadomość. Wojciech Kilar powiedział mi jeszcze, że widział go wielokrotnie zawstydzonego tymi swoimi rolami komediowymi. On się męczył.

Mam taki cytat z Andrzeja Wajdy:Kobiela cierpiał, bo widownia żądała od niego mniej niż mógł jej dać".

- Tak, takich ról było bardzo mało. Oczywiście legendarny film Munka (“Zezowate szczęście - przyp. red), ale też genialne epizody. Na przykład “Wszystko na sprzedaż", film Wajdy o Zbyszku Cybulskim. Opowieść o niemożności opowiedzenia czyjejś nieobecności. Zbyszek był wyrzutem sumienia Wajdy do końca życia. Stworzył go w “Popiele i diamencie", wystrzelił na orbitę kariery, a później jakby zapomniał. Po śmierci Cybulskiego Wajda robi o nim film. Są tam ludzie, którzy go znali. Jest też rzecz jasna Bobek Kobiela i przejmująca scena. Kobiela krzyczy: “No był tu! Przed chwilą, stał tutaj. Nie ma go! Nie ma go!". Tego krzyku za utraconym przyjacielem nie da się zapomnieć. Prawda i rola, ból i kreacja. Bez tych paru minut byłby to inny film.

W pana książce uderza rola rodzinnego domu Kobieli. Tenczynek był dla niego miejscem magicznym, ważnym. Wracał tu regularnie, nawet gdy był już rozchwytywanym aktorem.

- Kobiela urodził się w Katowicach. Tu chodził do szkoły, skończył liceum. Sto metrów od kamienicy, w której się wychował, przyszła na świat Aleksandra Śląska, inna wielka polska aktorka. Natomiast dom w Tenczynku należał do jego dziadków. Kupili go przed wojną. Bobek był zakochany w tym miejscu, wszystko mu się z nim kojarzyło. Nic dziwnego, wspomnienie dzieciństwa, sentymenty... ale uderzał też nastrój samego domu. Trwa do dziś: potężna, stara willa, obrośnięta dzikim winem z wielką rdzewiejącą werandą, dookoła piękny park, powoli przechodzący w las, w pobliżu jezioro. Cudowne miejsce przygód, zabaw, zbierania grzybów. Te zresztą odgrywają w opowieści o Kobieli niezwykłą rolę, bynajmniej nie tylko dlatego, że cała rodzina była zapalonymi grzybiarzami. On do tego Tenczynka przyjeżdżał, kiedy tylko mógł, regenerował się, łapał równowagę, oddychał.

Co z tymi grzybami?

- Zaczynam książkę od tego, że ludzie na cmentarzu w Tenczynku opowiadają mi o pogrzebie. Pamiętają, że cały pociąg artystów z Warszawy przyjechał, więc miasteczko postawione na równe nogi, a proboszcz drży, czy nie dojdzie znowu do gorszących scen jak na pogrzebie Cybulskiego, wtedy ludzie o mało się nie stratowali. Słucham tych historii i nagle słyszę, że idąca za trumną żona aktora trzymała w ręce obleczonej w białą rękawiczkę... grzyb! Myślę: "bajki jakieś, mity prowincjonalne", ale nawet ksiądz potwierdza: "Tak, tak! Biała rękawiczka. Aż do łokcia! I nie kwiaty, ale grzyby jakieś niosła, do góry podnosiła, żeby wszyscy widzieli... Z tymi artystami to nigdy nic nie wiadomo".

- Zapytałem panią Kobielową. Ona była z Bobkiem w samochodzie, kiedy doszło do wypadku. Odniosła lekkie obrażenia. Bobek wyszedł z wraku, nie wiedział jeszcze, że ma pękniętą śledzionę. Chciał jej udzielić pomocy... Osiem dni później transportowano jego ciało z Gdańska do Tenczynka. Potworny skwar, lipiec. Jakąś nysą wieźli trumnę. Co jakiś czas zatrzymywali się na postój. Wjeżdżali do zagajników odpocząć od upałów. A tam, jak na ironię, było pełno grzybów. Morze prawdziwków. Pierwsza myśl bliskich: "Bobek, taki grzybiarz, już ich nie pozrywa". Pani Kobielowa postanowiła zatem, że weźmie ze sobą na pogrzeb prawdziwka, a nie kwiaty. Wiedziała, że Bobek by tego chciał.

Pan się na początku naszej rozmowy nie zgodził, że Kobiela jest zapomniany. Z pewnością pozostaje bliski starszym pokoleniom, a dlaczego młodzi ludzie powinni dziś sięgać po jego filmy?

- Nie chcę wpadać w ton prawiącego kazania wujcia, ale myślę sobie, że każdego z nas, obojętnie czy chodzi o muzykę, literaturę czy film, interesują rzeczy nieoczywiste. Oczywistość jest płaska. Nudna. Banalna. Prędzej czy później zaczyna uwierać i mierzić. Bogumił Kobiela był człowiekiem i aktorem skomplikowanym. Nieoczywistym! Doprowadzał do kaskad śmiechu, ale był też - nazywam go tak za jego bratem - "kaskaderem śmieszności". On brał na siebie naszą śmieszność, także tę żenującą, wstydliwą. To jest to słynne gogolowskie: “Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie". Przez cały czas pod zewnętrzną warstwą czegoś oczywistego pulsowały w tym człowieku cechy i intuicje nieprawdopodobne. Warto po nie sięgnąć.



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy