Korespondent wojenny. Zawód podwyższonego ryzyka

Praca korespondenta wojennego nie należy to łatwych ani bezpiecznych. Z Jerzym Ernstem o najwyższej cenie filmowania wojny rozmawia Andrzej Fąfara.

- Jeździł Pan w miejsca konfliktów z własnej i nieprzymuszonej woli?

- Nikt mnie nie wysyłał na siłę. Przyszedł kiedyś do mnie Waldek Milewicz [znany dziennikarz telewizyjny, autor relacji z krajów ogarniętych wojnami] i powiedział, że potrzebuje operatora do swoich wypraw. Waldek pracował wcześniej z kilkoma operatorami, ale postanowił coś zmienić. Zgodziłem się bez zastanowienia.

- Więcej płacili?

- Trochę więcej, a ściślej mówiąc, podwójną dniówkę plus dieta w wysokości 40 dolarów. Ale to nie miało dla mnie szczególnego znaczenia. Po prostu zadanie było ciekawe.

Reklama

- I niebezpieczne.

- O tym w ogóle nie myślałem. Podchodziłem do tego tak: jedziemy, robimy materiał, wracamy. Nic złego nie może się wydarzyć. Tak samo traktował to Waldek i reszta ekipy.

- Zaklinaliście rzeczywistość...

- Można tak powiedzieć. Początkowo tych groźnych sytuacji nie było wiele. W porównaniu z tą, która potem wydarzyła się w Iraku, nie było o czym mówić. Debiutowałem przy Milewiczu w Czeczenii w 2003 roku. Przygarnęła nas ekipa niosąca pomoc humanitarną. Konieczny był taki kamuflaż, bo Rosjanie nie wpuszczali dziennikarzy i operatorów. Wziąłem małą kamerkę, którą schowałem do metalowego pudełka służącego do sterylizacji strzykawek.

- W pewnym momencie Rosjanie dostali cynk, że jesteśmy z polskiej telewizji i że poruszamy się gazikiem. Próbowali nas namierzyć, ale my tak szybko zmienialiśmy miejsca pobytu, że nie mieli szans. Kasety z nakręconym przez nas materiałem przeszmuglowały przez granicę zaprzyjaźnione Czeczenki.

- Milewicz był zadowolony z pańskiej pracy?

- Chyba tak, skoro wkrótce zabrał mnie ze sobą do Afganistanu. Jeździliśmy śladami Osamy bin Ladena. Byliśmy w pobliżu jaskiń Tora Bora, w których ukrywał się przywódca Al-Kaidy i jego najbliżsi współpracownicy. Nic groźnego wokół nas się nie działo. Tylko raz, kiedy filmowałem z góry grupę ludzi na koniach, zrobiło się niebezpiecznie. Któryś z jeźdźców zobaczył przez lornetkę, że mam kamerę. Kilku ruszyło galopem w naszą stronę, strzelając w powietrze na postrach. Byli w odległości około dwóch kilometrów. Uciekaliśmy po afgańskich wertepach z prędkością grożącą rozpadem samochodu.

- Zdążył Pan poznać kraj, mieszkańców, zwyczaje?

- Tylko trochę. Pamiętam, że nogi łóżek w hotelu, gdzie spaliśmy, stały w słoikach z wodą. To chroniło przed insektami. Potworne wrażenie zrobiła na mnie bieda Afgańczyków, którzy mieszkali w małych lepiankach razem z owcami i psami. To były skutki nieustającej wojny toczącej się w tym kraju.

- Podejmując współpracę z Milewiczem, musiał Pan być gotowy w każdej chwili do wyjazdu.

- Walizka stała cały czas w domu spakowana. Decyzje o wyjazdach były rzeczywiście podejmowane błyskawicznie. Kiedy w kolejce podmiejskiej w Madrycie nastąpił wybuch, w którym zginęło mnóstwo ludzi [11 marca 2004 roku], my już kilka godzin później byliśmy na miejscu. Podobnie było z Haiti, gdzie w marcu 2004 roku doszło do zamieszek.

- Natychmiast wsiedliśmy w samolot i wylądowaliśmy w Palm Beach na Florydzie. Problem był z dostaniem się stamtąd do Port-au-Prince. Pamiętam, że zgłosili się do nas Czesi i zaproponowali kurs swoim samolotem. Chcieli 25 tysięcy dolarów. Do spółki z 20 dziennikarzami z różnych krajów, którzy tak jak my czekali na lotnisku, dobiliśmy targu z nimi i polecieliśmy.

- Zamieszki w Haiti, z tego co pamiętam, polegały głównie na walkach ulicznych.

- Któregoś dnia filmowałem z balkonu to, co się działo na ulicy. Wtedy po raz pierwszy do mnie strzelano. Grupa ludzi demolowała wystawę sklepową, kino i stację benzynową. Któryś z nich zobaczył mnie z kamerą. Podbiegł w moją stronę i krzyknął: przestań mnie filmować, bo cię sk... zabiję. Był w odległości 30 metrów. Schowałem się za filarki balkonu i usłyszałem świst kul. Puścił w moją stronę serię z karabinu maszynowego.

- Był Pan jakoś zabezpieczony? Miał pan kamizelkę kuloodporną albo hełm?

- Hełm przeszkadza operatorowi w pracy. Mając go na głowie, nie da się patrzeć w wizjer kamery. Kamizelek kuloodpornych nie wzięliśmy, bo wydawało się nam, że nie będą potrzebne.

- A w Iraku mieliście kamizelki?

- Mieliśmy, ale o szczegółach powiem później. Do Iraku pojechaliśmy na początku maja 2004 roku, czyli w rocznicę zakończenia wojny [II wojny w rejonie Zatoki Perskiej]. Wydawało się nam, że nie ma jakiegoś wielkiego zagrożenia. Nie było już działań wojennych, czego tu się bać. Z drugiej jednak strony wiedzieliśmy, że tak bezpiecznie do końca tam nie jest. Ja na przykład nie powiedziałem rodzinie, że jadę do Bagdadu. Mówiłem, że do Iranu. To była zresztą częściowo prawda, gdyż najpierw wylądowaliśmy w Teheranie, a dopiero stamtąd polecieliśmy do Bagdadu. Nie chciałem denerwować bliskich tym Irakiem, zwłaszcza że moja mama leżała akurat w szpitalu. Mieli o to do mnie żal.

- Trudno im się dziwić. Kilka dni później otrzymali wiadomość, że jest Pan ciężko ranny...

- Nie miałem na to wpływu, chciałem jak najlepiej. Wie pan, jest takie banalne stwierdzenie, używane często przez ludzi opisujących jakieś nieszczęście: nic nie zapowiadało późniejszej tragedii. Tak też było w naszym wypadku. Nie było żadnych znaków, żadnych przeczuć. Chociaż w samym Bagdadzie wyczuwało się napięcie. To było tuż po tym, jak świat obiegły zdjęcia Irakijczyków trzymanych na smyczy przez amerykańską panią sierżant.

- Cały świat arabski był wściekły na Amerykanów, a prawdę powiedziawszy, na wszystkich białych. Chcieliśmy pospacerować po mieście, ale Amerykanie nam odradzili. Zostaliśmy więc w hotelu, a następnego dnia wynajęliśmy samochód z kierowcą, żeby dostać się z Bagdadu do Nadżafu.

- Jak się wynajmuje samochód z kierowcą w Iraku?

- Jacek Czarnecki z radia RMF polecił tego człowieka Waldkowi Milewiczowi. Ten kierowca woził już wcześniej Polaków. Pamiętam, że miał na imię Atir. Wsiedliśmy więc do daewoo prince’a i ruszyliśmy w drogę. Ja, z kamerą, obok kierowcy, z tyłu, za kierowcą, montażysta dźwięku i obrazu Mounir Bouamrane, nazywany przez nas Mundim [syn Algierczyka i Polki], a za mną Waldek.

- Okazało się, że nie możemy jechać nową autostradą, bo jest zablokowana przez kolumnę wojsk amerykańskich. "To pojedziemy starą" - powiedział kierowca. I znaleźliśmy się na szosie, którą można by porównać do naszej "gierkówki" z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku [droga szybkiego ruchu Warszawa - Katowice, wybudowana w czasach, gdy I sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek]. Dwie dwupasmowe jezdnie w obu kierunkach, a między nimi pas czerwonej, suchej ziemi. Ten pas z kolei był oddzielony od jezdni wysokimi krawężnikami. Chodziło o to, żeby kierowcy nie stwarzali zagrożenia i nie zawracali tam, gdzie im wygodniej.

- Po co jechaliście do Nadżafu?

- Waldek był z kimś umówiony. Mówił, że będziemy mieli dobry materiał.

- Jedziecie więc iracką "gierkówką"...

- Ruch w obie strony był spory. Skoro nową autostradę zablokowali Amerykanie, to wszyscy korzystali ze starej. Po drodze zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, żeby kupić coś do picia. Kierowca zostawił nas w wozie i po jakimś czasie wrócił z wodą. Ten epizod daje mi dziś pewność, że kierowca nas nie zdradził. Gdyby tak było, to zastrzeliliby nas, kiedy siedzieliśmy sami w samochodzie.

- Wróciliśmy na trasę i po mniej więcej pół godzinie jazdy nastąpił atak na nasz samochód. Usłyszałem terkot strzałów, które zniszczyły deskę rozdzielczą. Strzelali do nas z tyłu. Nie wiedziałem wtedy, że siedzący za mną Waldek został trafiony trzykrotnie w plecy i już nie żyje. Mundi dostał w prawy biceps. Strasznie go to bolało, głośno krzyczał.

- Zapytam jeszcze raz o kamizelki kuloodporne.

- Ja miałem kamizelkę pod bawełnianą koszulką. Mundi i Waldek zostawili swoje w bagażniku.

- Może kamizelka uratowałaby Milewiczowi życie?

- Nie sądzę. To były lekkie kamizelki, powiedziałbym, że nożoodporne, a jeden z bandytów używał strzelby gładkolufowej, takiej, jakie mają na filmach policjanci amerykańscy.

- Skąd Pan wie?

- Bo widziałem napastników przez chwilę podczas drugiego ataku na nasz samochód.

- To były dwa ataki?

- Były trzy. Po pierwszym ataku, podczas którego zginął Waldek, przerażony Atir położył głowę na moich kolanach, jedną ręką trzymając kierownicę. Nie widział, co się dzieje na drodze. Nasz samochód, który w momencie ataku jechał lewym pasem, znalazł się na prawym.

- Jak szybko jechaliście?

- Początkowo 90-100 kilometrów na godzinę. Potem, jak zjechaliśmy na prawy pas, oczywiście wolniej. I wtedy napastnicy zrównali się z nami i zaatakowali ponownie. W tym momencie ich zobaczyłem. Jechali pick-upem. Z tyłu, na tak zwanej pace, stali dwaj z bronią i strzelali do nas. Widziałem też faceta z bronią obok kierowcy. Trwało to sekundy. Dodali gazu i wyprzedzili nas, a my znaleźliśmy się znowu na lewym pasie, uderzyliśmy w ten wysoki krawężnik i wylądowaliśmy na czerwonej ziemi rozdzielającej obie jezdnie. Potem okazało się, że przebili nam opony.

-Kierowca wyszedł na zewnątrz. Mundi też. Stanął przy samochodzie i zaczął coś krzyczeć po arabsku. Ja powiedziałem tylko: "Waldek, uciekamy". Ale nie mogłem otworzyć swoich drzwi, więc próbowałem wyczołgać się od strony kierowcy. Wtedy nastąpił trzeci atak. Pick-up niespodziewanie nadjechał z przeciwnej strony. Widocznie bandyci znaleźli gdzieś miejsce do zawrócenia.

- Mundiego trafili śmiertelnie w głowę. Ja dostałem w prawe przedramię, którym zasłaniałem głowę. Przypadkowi ludzie wyciągnęli mnie z samochodu. Miałem włączoną kamerę i mimo poważnej rany filmowałem. Krzyczałem, żeby ratowali Waldka i Mundiego.

- Kierowcy nic się nie stało?

- Nic. To on zatrzymał jakiś samochód i kazał właścicielowi zawieźć mnie do szpitala. Pamiętam tego faceta jak dziś. Był przeraźliwie chudy, zarośnięty i przestraszony. Wjechaliśmy do pierwszego miasta po drodze i ten chudy Irakijczyk co chwila pytał, gdzie jest szpital. W końcu jakoś trafiliśmy, a tam chcieli mi amputować rękę, tak fatalnie to wyglądało. Zażądałem, żeby mnie zawieźli do bazy USA w tym mieście, ale okazało się, że Amerykanie mają tam tylko ambulatorium. Ostatecznie przetransportowali mnie helikopterem do szpitala w Bagdadzie. Wylądowałem na stole operacyjnym i Amerykanie uratowali mi tę rękę. Dopiero po operacji dowiedziałem się, że Waldek nie żyje.

- Wrócił Pan od razu do kraju?

- Najpierw mieli mnie zawieźć do Ramstein [do amerykańskiej bazy lotniczej w Europie]. Odlatywałem z Bagdadu z problemami. Przez cztery dni Amerykanie powtarzali mi: "Przykro nam, George, nie ma cię na liście". W końcu ktoś dał mi telefon i zadzwoniłem do redakcji "Wiadomości". Jolanta Pieńkowska, która miała dobre kontakty w ambasadzie USA, spowodowała, że znalazłem się wreszcie na tej liście.

- Jak długo trwała rehabilitacja?

- Ponad dwa lata. Okazała się na tyle skuteczna, że wróciłem do pracy. Znów jestem w "Wiadomościach" w TVP, obsługuję sejm i różne ważne wydarzenia.

- Wraca do Pana iracka tragedia?

To wspomnienie będzie ze mną już zawsze. Miałem więcej szczęścia niż Waldek i Mundi. Myślę często, że Waldek uratował mi życie. Gdyby nie siedział za mną, to te trzy kule zabiłyby mnie.

Polska Zbrojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy