Mamed Khalidov: Gdy rozmawiam z Bogiem, potrafię uronić łzę

"Jest wiele sytuacji w życiu, kiedy łzy pojawiają się naturalnie" /East News
Reklama

Dziś jest niekwestionowaną gwiazdą MMA, ale zanim wspiął się na sam szczyt, doświadczył w życiu wiele rozczarowań. Kiedy jako dziecko w jednej z podwórkowych bójek otrzymał cios i chwilę potem uciekł do domu, ojciec powiedział mu, że lepiej, by tam zginął, niż poddawał się bez walki. Zapraszamy do wywiadu z Mamedem Khalidovem.

W środę 15 marca premierę miała książka "Lepiej, byś tam umarł" pod patronatem Interia.pl

Łukasz Piątek, Interia: - Zdarza się panu płakać?

Mamed Khalidov: -Tak, oczywiście.

Czyli złamał pan kodeks Czeczena, który mówi m.in. o tym, że mężczyzna absolutnie nie może płakać.

- Niestety zdarzyło mi się. Choć ja ten zakaz okazywania słabości poprzez łzy interpretuję raczej w odniesieniu do sytuacji czy miejsc publicznych. Ale jeśli nikt nie widzi...

I kiedy pan płacze?

- Chociażby podczas modlitwy. Kiedy rozmawiam z Bogiem, potrafię uronić łzę. Ponadto jest wiele sytuacji w życiu, kiedy łzy pojawiają się naturalnie i nikogo nie powinno to dziwić.

Reklama

Kiedy był pan dzieckiem i widział wojnę, to te łzy się pojawiały?

- Wówczas nie. Miałem 12 lat i wszystko to, co działo się wokół mnie, całe to okrucieństwo wojny, sprawiało, że przede wszystkim byłem przerażony. Może wtedy za bardzo się bałem, żeby płakać.

Jak pan myśli, jak zareagowałby dziś pański ojciec, gdyby zobaczył pana płaczącego?

- Podejrzewam, że też miałby łzy w oczach.

Trochę mnie pan zaskoczył, bo w książce mówi pan o swoim ojcu, jako o twardym człowieku z zasadami, który przeważnie nie okazywał uczuć, który był raczej zimny dla swoich dzieci. Co więcej, kiedy jako dziecko został pan pobity przez starszego kolegę i oznajmił ojcu, że nie oddał pan tamtemu chłopakowi, ojciec powiedział panu: lepiej byś tam umarł, niż wracał pokonany bez walki.

- Ojciec starał się mi wpajać pewne mądrości życiowe i jestem mu dziś za to bardzo wdzięczny. Jemu nie zależało na tym, żebym wygrał tę walkę. Chodziło o samo jej podjęcie. To zdanie: lepiej byś tam umarł, było metaforą. To, co mi przekazywał ojciec, było twarde, bo takie są zasady, ale robił to, żebym dał sobie później w życiu radę. To nie jest tak, że on był nieuczuciowym człowiekiem. Po prostu w inny sposób te uczucia okazywał. Dziś jest inaczej, bo jesteśmy dorośli, więc nie musi mnie wychowywać. Wtedy musiał tak robić. Były zasady, o których mówił mi na pewnych etapach mojego życia. Podpowiadał, co mam robić. Tak naprawdę dzięki temu podjąłem w życiu właściwą decyzję. I to nie raz.

Pisze pan w książce, że w tradycji czeczeńskiej jest tak, iż rodzice nie są zbyt wylewni dla swoich dzieci i w pewnych sytuacjach trzymają spory dystans, jeśli chodzi o okazywanie im uczuć. Nadal tak jest?

- To się nie zmieniło. Oczywiście odbywa się to w większym lub mniejszym stopniu - w zależności od rodziny. Te zasady mówią o tym, że w towarzystwie kogoś obcego rodzice zbytnio nie okazują uczuć swoim dzieciom. I chodzi bardziej o mężczyznę aniżeli o kobietę.

Dystans ojca próbuje pan tłumaczyć w książce tym, że w tragicznym wypadku stracił on swojego pierwszego syna. Zresztą ma pan imię po swoim zmarłym bracie.

- Mama kiedyś opowiedziała mi tę przykrą historię. Ojciec bardzo kochał Mameda, pokazywał mu to. Mamed, jako dziecko utonął i ojciec nie potrafił sobie z tym poradzić. Chyba ta sytuacja go zmieniła. Ale nas też kochał tak samo mocno. Być może po śmierci mojego brata nie chciał uzewnętrzniać się z tymi swoimi uczuciami, bo bał się, że za chwilę znowu straci dziecko. Była przecież wojna.

Uważa się pan za szczęśliwego człowieka?

- Tak.

Dlaczego?

- Bo noszę w sobie spokój. Mam cudowną żonę i dzieci. Rodzice spokojnie żyją. Wszystko świetnie się układa. Widzę, z jakimi problemami muszą borykać się ludzie. Czasami są to naprawdę ogromne trudności. Ja jestem zdrowy, ma dwie ręce, dwie nogi. Na co mam narzekać?

Ale nie zawsze tak było, bo swego czasu stanął pan do walki z bardzo ciężkim przeciwnikiem - nerwicą.

- Na szczęście to już za mną. Można powiedzieć, że się zrestartowałem. Do wielu rzeczy podchodzę dziś inaczej. Nauczyłem się nie przejmować byle czym. To bardzo dużo zmieniło w moim życiu. Dziękuję Bogu, że te trudności pojawiły się na mojej drodze, bo był w tym głębszy sens.

Choroba dała znać m.in. przed walką z Azizem Karaoglu.

- I problem polegał na tym, że to był bardzo zaawansowany stan nerwicy. Chwilę przed wyjściem na ring dostałem mocnego ataku. Byłem zdezorientowany. Czułem się fatalnie, kręciło mi się w głowie, nie miałem pojęcia, gdzie jestem i dlaczego. Nie mogliśmy się wycofać z walki i w takim stanie wyszedłem do ringu.

W książce dużo miejsca poświęca pan wierze. Wyraźnie drażni pana niewiedza ludzi na temat pana wyznania. Nie uznaje pan podziału między chrześcijanami a muzułmanami. Mówi pan: "Dla mnie chrześcijanin nie jest wrogiem. Islam mówi, że chrześcijanie są oszukani, że nie znają całej prawdy, ale są przecież nam bardzo bliscy, więc nawet jeśli ktoś oszukuje twojego brata, to twój brat ciągle jest twoim bratem. I zawsze to powtarzam, że nasza religia mówi o chrześcijanach, jako o braciach". Ma pan wielu przyjaciół, którzy są chrześcijanami. Czy w związku z tym, że islam traktuje chrześcijan, jako ludzi oszukanych, to czy sugeruje pan przyjaciołom, żeby "przeszli na pana stronę"?

- Absolutnie nie. Nigdy nie będę tego robił. Mamy żyć w harmonii. To nie polega na tym, że ja będę chodził od drzwi do drzwi i kogoś przekonywał do mojej religii. Nie zgadzam się jedynie ze stereotypem, który został narzucony na moją religię. Nikogo nie chcę przekabacać. Każdy ma swój wybór, każdy odpowiada sam za siebie. Nikogo nie osądzam. Tłumaczyłem różnice między religiami, bo nie ma z naszej strony żadnej agresji do niemuzułmanów. Chrześcijanie są dla nas tak samo bliscy, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Wyznaję swoją religię, jestem jej całkowicie oddany i absolutnie nie uważam chrześcijanina za swojego wroga. Mam mnóstwo przyjaciół chrześcijan i kocham ich. Oczywiście rozmawiamy na temat religii, ale nie na zasadzie, która jest lepsza. Zadajemy sobie pytania i szukamy odpowiedzi.

Pan pierwszy raz poważnie o Bogu zaczął myśleć w momencie, kiedy jako nastolatek został pan porwany. Brutalnie pobity, zamknięty w bagażniku, czekał pan na egzekucję. Jechał pan na śmierć.

- To był cud. Nie nadużywam w tym przypadku słowa cud, bo byłem ofiarą porwania z zamiarem zabicia mnie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak się stało, jakie znaczenie miało dla mnie wszystko to, co działo się w tym bagażniku. Moment, kiedy nie mogłem otworzyć torby z narzędziami. Bóg mi na to nie pozwolił, bo wiedział, że jeśli otworzę tę torbę i wezmę do ręki klucz, to wyłącznie po to, żeby ewentualnie zabrać ze sobą do grobu jednego z porywaczy, bo przecież... nie można poddać się bez walki. Ale to było bez sensu, bo i tak zostałbym zabity. To Bóg mnie wtedy ocalił. Wówczas pierwszy raz głośno powiedziałem do Boga: "Daj mi siłę, żebym z tego wyszedł".

I wyszedł pan, a raczej wyszliście, bo był pan wtedy z kolegą. Udało wam się wyskoczyć z bagażnika pędzącego samochodu.

- Gdy dotarliśmy na komendę, okazało się, że policja zatrzymała już samochód, w którym wcześniej nas zamknięto. Porywacze nie zatrzymali się do rutynowej kontroli i zaczął się pościg. Komendant nie mógł uwierzyć, że żyjemy, bo środek bagażnika wyglądał, jakby przeprowadzono tam rzeź. Było mnóstwo krwi.

Pana religia nie mówi jednoznacznie o tym, czy wykonywany przez pana zawód jest grzechem. Zdania są podzielone. Ale gdyby dziś zgodnie i ostatecznie uznano, że walki w klatce to jednak grzech, to czy potrafiłby pan zakończyć karierę?

- (Chwila namysłu) Powinienem.

Długo by się pan zastanawiał?

- Pewnie tak, bo taka decyzja, to najważniejsza sprawa w życiu. Idziemy w lewo, albo w prawo. Albo decydujemy się świadomie grzeszyć, albo nie. Ta kwestia nie jest rozstrzygnięta, ale więcej głosów jest za tym, że jednak nie powinienem walczyć. Próbuję sobie to jakoś tłumaczyć. Staram się okazywać mniej agresji podczas walki. Jeśli nokautuję przeciwnika, to próbuję zminimalizować szkody, jakie mu wyrządzam. Nie lubię i nie chcę emanować agresją.

Ma pan plan B na życie? Bo ta kariera kiedyś dobiegnie końca.

- Ten plan już jest realizowany. Prowadzę kilka biznesów, więc nie miałbym problemów, żeby nawet teraz pożegnać się z KSW. Jestem spokojny o swoją przyszłość i przyszłość mojej rodziny.

Zastanawiał się pan, co musiałoby się stać, żeby postanowił pan zakończyć karierę? Zadecyduje o tym wypalenie, zmęczenie fizyczne, żona pana poprosi, żeby dał pan sobie już spokój z narażaniem zdrowia w oktagonie?

- Nie mam pojęcia. Jestem na etapie powrotu po dłuższej przerwie, której bardzo potrzebowałem z uwagi na to, że źle się działo w mojej głowie. Teraz cieszę się tym, co mnie spotyka. Kilka dni temu wygrałem walkę w Manchesterze. Przede mną przygotowania do majowej gali KSW na Stadionie Narodowym, ale zanim to nastąpi, pojadę do Czeczenii zobaczyć się z rodzicami. Potrzebuję ich przytulić. Wierzę, że kiedy nadejdzie moment zakończenia kariery sportowej, to Bóg da mi o tym znać.

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy