Michał Figurski: Po udarze przyszła refleksja nad życiem

Michał Figurski /East News
Reklama

- To jest próba bycia sobą na nowo, bez pożerania własnego ogona, bez powtarzania się, bez poruszania się po kiedyś wydrążonych koleinach. Chciałem nadać sobie zupełnie nowe kierunki i nową dyscyplinę pracy - mówi Interii Michał Figurski. Znany dziennikarz w 2015 roku przeszedł wylew, spowodowany powikłaniami cukrzycowymi. Niedawno wrócił do pracy w Antyradiu, gdzie z Karoliną Korwin-Piotrowską prowadzi program "Najgorsze Państwo Świata".

- Kiedyś przypięto ci łatkę pierwszego skandalisty RP, teraz zostałeś pierwszym pacjentem RP.

Nie da się ukryć, że ciężko pracowałem na obydwie łatki, a że jestem maksymalistą, to nie stosuję półśrodków i nie osiągam półefektów! Oczywiście żartuję, ale nie mam złudzeń, że było inaczej. Pracę w radiu zacząłem na początku lat dziewięćdziesiątych i właśnie w tej dekadzie rozwijałem swoją, nazwijmy to, medialna karierę. Wtedy panowała tak zwana wolna amerykanka, czyli w radiu pracować mógł każdy kto miał gadane i jakikolwiek pomysł na audycję. Z biegiem lat zaczęły audycje autorskie zastąpiły bloki DJskie. Muzyka również zaczęła podlegać formatowaniu, a o egzystencji rozgłośni zaczęły decydować badania słuchalności. To powodowało, że na rynku szybko zaczęto powielać schematy, które przynosiły zyski, ale przez to stacje, audycje i prezenterzy stawali się identycznie wygładzeni, poprawni i niezaskakujący.

Reklama

- Nie chciałeś się wpasować w te schematy.

Chciałem być inny, robiłem więc rzeczy, których nie robili inni. Na początku skandalem w radiu było zagadywanie do prowadzącego wiadomości, czy śpiewanie na antenie, więc robiłem jedno i drugie, kiedy wszyscy wychwalali emitowane przeboje, ja zacząłem się krytycznie o nich wypowiadać, z czasem robić ironiczne uwagi do poważnych wiadomości, robić coraz bardziej wariackie konkursy i coraz śmielej rozmawiać ze słuchaczami na antenie. To się podobało, chociaż zawsze wiązało z reprymendą od przełożonych. Kiedy dostałem okazję stworzenia stacji według własnego pomysłu, właśnie taki miałem na nią plan. Pod każdym względem Anty. Z biegiem lat rozkręciłem się na tyle, że przy ogólnym poklasku zatraciłem poczucie tego, jak daleko można się posunąć. Resztę historii znają wszyscy - i tak zapracowałem na łatkę błazna.

- Zdrowie zeszło na drugi plan.

- Kompletnie zlekceważyłam własne zdrowie, co doprowadziło do wylewu. Jako że stałem się osobą medialną, moje życiowe perypetie stanowiły temat dla różnych mediów, nie tylko plotkarskich. Czas po udarze był czasem refleksji nad swoim życiem. Zrozumiałem, że zarówno jak w przypadku pracy tak i z moim zdrowiem zaczęło dziać się fatalnie, bo zbyt długo oszukiwałem się, że jest doskonale, pomimo wszystkich ostrzegawczych symptomów i sygnałów. Po prostu w moim życiu wielkie tragedie poprzedzały zawsze małe kłamstwa. Upublicznienie mojej choroby było momentem, w którym postanowiłem zacząć mówić o niej głośno, by pomóc innym w podobnym stanie. Przerażająca liczba pytań, próśb i wiadomości, jakie otrzymywałem przekonały mnie, że pora zacząć mówić prawdę i tym razem szum wokół siebie wykorzystać w dobrym celu. Tak właśnie naczelny skandalista stał się naczelnym pacjentem, jeżeli tak to ujmujesz.

- Czułeś, że mówienie publicznie o swoich doświadczeniach może pomóc innym ludziom?

To smutna prawda o dzisiejszych czasach, ale nawet w kwestiach zdrowotnych ludzie szukają autorytetów wśród tak zwanych celebrytów, czyli postaci medialnych. Udzielam się w różnych fundacjach i stowarzyszeniach prowadzących działalność na rzecz osób chorych na cukrzycę lub cierpiących z powodu udarów. Często widzę tłum osób pytających i szukających wsparcia. Otrzymuję mnóstwo zupełnie prywatnych próśb o wskazówki i porady. Spotykam się też ze środowiskami medycznymi. Podczas tych spotkań i naprawdę szczerych rozmów lekarze i pielęgniarki zawsze podkreślają, że jest to dla nich ewenement. Zarówno z tego względu, że osoby publiczne nie chcą mówić głośno o swoim zdrowiu. A jest to głos potrzebny pacjentom i lekarzom, bo budzi pewną świadomość i czasem otwiera różne możliwości. Zwiększa też zainteresowanie problemem, o którym często nie mówi się głośno - od zjawiska samego schorzenia poprzez warunki służby zdrowia, czyli sposobów i jakości opieki nad pacjentem.

- Zaangażowałeś się też w uświadamianie, czym grozi zaniedbanie leczenia cukrzycy.  

- Nie nazwałbym tego misją, ale czuję się odpowiedzialny za środowisko, które chcąc nie chcąc reprezentuję będąc od 25 lat w mediach. To środowisko mogłoby czasami zrobić więcej. Z różnych rozmów wiem kto w tej branży ma problemy ze zdrowiem. Gdyby chociaż 10 procent tych osób chciało głośno mówić o swoich kłopotach, to na pewno udałoby się pomóc ogromnej liczbie ludzi cierpiących, którzy nie otrzymują żadnej pomocy. Może udałoby się zebrać fundusze i uruchomić instytucje, które zwróciłyby uwagę na tych osamotnionych w walce o zdrowie. Mówiąc językiem paparazzich znane "ryje" działają. Jestem znanym "ryjem", więc udzielam tego "ryja" w dobrej sprawie.

- Skąd się bierze niechęć do rozmawiania o problemach ze zdrowiem?

- Żyjemy w czasach, gdy każda słabość jest brutalnie wykorzystywana. Jeżeli w mediach pisze się serię krzywdzących artykułów o osobie, którą po prostu sfotografowano z kieliszkiem w ręku i robi się wokół tego historię na okładkę, to w ludziach budzi się lęk, że jeśli ujawnią swoje problemy, to czeka ich za to nagonka. Nie ma co liczyć na empatię. Świat się bardzo zbrutalizował, media stały się bezlitosne. W trudnej sytuacji kilku dziennikarzy okaże współczucie, a reszta nie da żyć.

- Media przyglądały się też twojej rehabilitacji. Jak wyglądała twoja walka o powrót do zdrowia i do aktywności zawodowej?

- Już podczas rehabilitacji po udarze wiedziałem, że w pierwszej kolejności muszę postawić na rehabilitowanie mojego aparatu mowy, bo on jest moim narzędziem pracy. W moim wieku uczyć się wszystkiego od nowa, to jest dopiero wyzwanie. Każdego dnia ciężko pracowałem, żeby wrócić do tego, co zawsze robiłem. Powrót do radia był spełnieniem marzeń i rozwianiem wątpliwości, czy w ogóle jeszcze ktoś chce mnie słuchać, czy cokolwiek znaczę na tym rynku. Gdy ten powrót stał się realny, pojawiło się inne, jeszcze większe wyzwanie. Zacząłem się zastanawiać, czy jestem w stanie dotrzymać sobie obietnicy, że jeśli wrócę, to z nowym pomysłem. To jest próba bycia sobą na nowo, bez pożerania własnego ogona, bez powtarzania się, bez poruszania się po kiedyś wydrążonych koleinach. Chciałem nadać sobie zupełnie nowe kierunki, nową dyscyplinę pracy. To jest bardzo trudne i realizacja tego planu jest spełnieniem moich marzeń.

- Pamiętasz swój pierwszy program po powrocie do Antyradia?

- Pamiętam gigantyczną tremę. Wiedziałem z czym się to wiąże. Moje pierwsze próby antenowe wyglądały tak, że leżąc jeszcze w szpitalu w Konstancinie podczas rehabilitacji nagrywałem krótkie wejścia do Muzo, gdzie byłem wówczas zatrudniony. One były żałosne. Brzmiało to strasznie, mój aparat mowy był kompletnie niezdolny do sprawnego mówienia na antenie. Myliłem słowa, kwestie dykcyjne i artykulacyjne były w opłakanym stanie. Wtedy ciężko było mi tego słuchać. Wracając do Antyradia miałem w głowie tę traumę.

- Bardzo brakowało ci radia?

- Większość ludzi radia mówiąc o naszej profesji używa terminu "choroba", bo radio to uzależnienie, z którym ciężko walczyć. Przerwa w pracy to nic innego jak detoks, czyli siłowa próba opanowania przyzwyczajenia i fizycznej tęsknoty za mikrofonem. Dzieje się tak, bo sam moment prowadzenia audycji wyzwala stan euforyczny, podobny do tego, jakiego doświadczasz po używkach.  

- Dzisiaj w radiu wolno więcej?

- Myślę, że wolno zdecydowanie mniej, bo odbiorcy są coraz bardziej wymagający. Determinuje nas słuchacz i on ma dzisiaj przeogromny wybór, większy niż kiedykolwiek. Przyszłość radia, jak z resztą wszystkich mediów, jest w internecie. Kluczem do sukcesu mogą się okazać audycje "na żądanie", bo to wpisuje się w dzisiejszy sposób konsumpcji treści przez młode pokolenia. Z drugiej strony rynek cyfrowy to taki ocean konkurencji, gdzie żeby się wyróżnić trzeba się naprawdę bardzo napracować.  

- Czym wyróżnia się Antyradio?

- Od początku istnienia tej stacji przyświecał jej nonkonformizm, co widać już w samej jej nazwie. Tu naprawdę panuje większa niż gdzie indziej wolność słowa, wolność poglądów. Wyraża to także rockowa muzyka, którą gramy, zbuntowana z definicji. Ale to nie jest anarchia. To nie jest rzucanie w kogoś koktajlem Mołotowa, tylko raczej wolność wyboru, co zawsze było nadrzędnym duchem naszej stacji. Mamy tu zupełnie różne osoby, prawdziwy tygiel skrajnie różnych osobowości. Pod tym jednym szyldem zderzamy ze sobą kompletnie różne światy. Każdy na swój sposób wysyła słuchaczom sygnał, że fajnie być z nami, warto spędzać z nami czas. Kiedy planowaliśmy pierwszą kampanię Antyradia, miałem jeden cel. Chciałem, żeby każdy, kto mija billboard tej stacji, mógł powiedzieć bez żenady, że to jest właśnie radio, którego chce słuchać. I nigdy nie będzie się wstydził, że jest fanem tej stacji. Myślę, że ten wyjątkowy charakter udało się zachować.

- Ten klimat towarzyszył gali Płyty Rocku Antyradia?

- Każdy, kto przyszedł na galę Antyradia w Stodole mógł zobaczyć, że to jest jak wejście do jaskini lwa. Impreza z nami to przeżycie absolutnie wyjątkowe, niezwykle rockowe i godne zapamiętania. To jest radio, w którym wszyscy się naprawdę lubią. Pomimo tego, że ktoś czasem marudzi, że kubek stoi nie tam, gdzie powinien, albo że gdzieś zniknęło czyjeś ukochane krzesło, to stanowimy fajną, zgraną ekipę. W całym plebiscycie Płyty Rocku Antyradia nie chodziło tylko o wybór najlepszych płyt czy artystów. Gala w Stodole była dla nas przede wszystkim okazją, żeby się spotkać i zaprosić słuchaczy do swojego świata. Na co dzień zapraszamy ich do kontaktu choćby przez Facebooka. Tam mają prawo napisać nam co tylko chcą. To nie przechodzi przez żaden filtr poprawności. Ciężko pracowaliśmy na to, żeby nie było u nas żadnych filtrów i masek. Słuchacze to czują. Wiedzą, że mogą sobie pozwolić u nas na szczerość i to jest nasz największy sukces.

- Jakie plany chciałbyś jeszcze zrealizować?

- Chcę po prostu dobrze robić swoją robotę i pomimo ewentualnych przeciwności dalej wykonywać zawód dziennikarza, bo po prostu żadnego innego nie potrafię i żadnego innego nie chcę. Radio i muzyka to moje pasje, którym poświęcam się od lat. Wciąż mam głowę pełną pomysłów i nic chyba nie wyzwala we mnie takiej kreatywności i zapału. Oby nic mi w tym nie przeszkodziło, bo wiem, że ten entuzjazm sam we mnie nigdy nie zgaśnie. Poza życiem zawodowym doskonale układa mi się w sprawach osobistych i zdrowotnych. Pozostaje starać się jak najmocniej, by tego nie spieprzyć.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy