Michał Szafrański: Nie chcę się wstydzić za swoje życie

Michał Szafrański /Agnieszka Wanat /materiały prasowe
Reklama

Kiedyś sprzedawał klientom rozwiązania technologiczne warte miliony złotych, ale dziś radzi Polakom, jak powinni oszczędzać. Mimo że jest majętnym człowiekiem, to nigdy nie kupi bluzy droższej niż 100 zł. Na czym oszczędza, na co wydaje najwięcej, jak udało mu się zarobić niebagatelne pieniądze na książce, którą sam wydał? Zapraszamy do wywiadu z Michałem Szafrańskim autorem bloga jakoszczedzacpieniadze.pl, o którym powiedzieć, że to człowiek obrotny, to jakby nic nie powiedzieć.

Łukasz Piątek, Interia: Byłeś kujonem w szkole?

Michał Szafrański: - Absolutnie nie byłem. Żeby się uwiarygodnić, pokazałem kiedyś w Internecie swój indeks ze studiów z dwójami i trójami. Byłem całkiem przeciętnym uczniem.

Lepiej szło ci z przedmiotów ścisłych czy humanistycznych?

- Zdecydowanie z tych pierwszych.  Studiowałem na Politechnice Warszawskiej, gdzie próbowałem dostać się na informatykę. Nie poszło mi i wylądowałem na elektronice. Po trzech latach studiowania stwierdziłem, że to jednak nie jest dla mnie. Poszedłem wtedy na studia humanistyczne - proste i przyjemne. Skończyłem je bez żadnych problemów. Mimo że bardziej odnajdywałem się w przedmiotach ścisłych, to jednak paradoksalnie lepiej poradziłem sobie na studiach humanistycznych.

Reklama

Jaki kierunek studiowałeś?

- Żeby było ciekawiej - dziennikarstwo ze specjalizacją public relations.

Pracowałeś podczas studiów?

- Stosunkowo wcześnie zacząłem pracować. Dawno temu handlowałem na giełdzie komputerowej przy ulicy Grzybowskiej. Później pracowałem w miesięczniku komputerowym Bajtek. Było to pierwsze pismo komputerowe w Polsce. Następnie przewinąłem się przez redakcję Gazety Wyborczej - to działo się równolegle ze studiami. Później przyszedł czas na kolejne pismo komputerowe, gdzie zapuściłem korzenie na 7 lat. I wreszcie - przeszedłem na drugą stronę barykady, czyli zacząłem pracę w firmie IT. Tam spędziłem dziesięć wiosen.

Kierujesz dużym zespołem, dobrze zarabiasz i któregoś dnia postanawiasz się zwolnić.

- W dużym skrócie. W rzeczywistości ten proces był dłuższy. Myślę, że u większości osób to wygląda podobnie. Mamy nową pracę i nowe wyzwania. To etap ekscytacji. Jest fajnie, robimy coraz ciekawsze rzeczy. Po kilku latach takiej pracy, nawet jeśli rozwijamy się w danym miejscu, to mimo wszystko popadamy w rutynę. Większość projektów, które mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy. I albo się rozwijamy i poszerzamy zakres kompetencji albo czujemy, że stanęliśmy w miejscu. W moim przypadku zderzyły się te dwie rzeczy. Z jednej strony potrafiłem przynosić do firmy interesujące projekty i sprzedawać klientom coś, co było czymś totalnie nowym, ale z drugiej miałem poczucie, że coś jest nie tak.

W 2007 roku złamałem obie nogi podczas jazdy na desce snowboardowej. To był moment na przystopowanie w tym pędzie zawodowym i uświadomienie sobie, że to wcale nie jest tak, że nasz czas jest nieskończony. Pytania, które się pojawiły w mojej głowie były następujące: jaką wartość tak naprawdę ma to, co ja wytwarzam? Czy to jest przydatne dla innych ludzi? Miałem taką wewnętrzną potrzebę robienia czegoś, co naprawdę jest komuś potrzebne. Kiedy takie refleksje przychodzą, to człowiek dodatkowo uświadamia sobie, że nie da się radykalnie poprawić swojej sytuacji finansowej pracując na etacie. O tym trzeba mówić otwarcie. Osoba, która pracuje na etacie, ma szansę podwoić albo nawet potroić swoje zarobki, ale tak naprawdę ma niemalże zerowe szanse, żeby je zwielokrotnić dziesięć razy. Jednocześnie, kiedy widzę, że po kilkunastu latach kariery zawodowej, która mi się super rozwija, nie mam wystarczająco dużo oszczędności, żeby powiedzieć: rzucam pracę na rok, nie chcę pracować, chcę odpocząć, muszę się zastanowić, co chcę w życiu robić, to oznacza, że coś tu nie gra. 

Ta pauza po wypadku, która trwała pół roku, spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, jaki jest ten następny krok. Nie miałem gotowej odpowiedzi na to, co chcę dalej w życiu robić. Presja społeczna mówiła mi: jesteś facetem, który zbliża się do czterdziestki, więc zacznij monetyzować to, co umiesz już robić. Rób to, co potrafisz najlepiej - zarządzaj ludźmi, siedź w tej branży informatycznej, rób kolejne projekty. Sęk w tym, że doszedłem do takiego momentu, kiedy powiedziałem sobie, że mam tego serdecznie dosyć. Chciałem spróbować czegoś totalnie nowego. Pójście w kierunku blogowania było z jednej strony przemyślane, ale z drugiej był to skok na bardzo głęboką wodę. Osoby z mojego otoczenia z pracy, klienci, patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Co ten facet robi? To jest poważny gość, poważny dyrektor, który negocjuje milionowe transakcje, a teraz będzie sobie blogował o oszczędzaniu?! Mimo to zdecydowałem się zaryzykować. I dopiero wtedy pierwszy raz w życiu poczułem, że to co robię, ma naprawdę sens.

Dlaczego akurat blog o finansach i oszczędzaniu?

- Bo bardzo mnie ten temat interesował. Uchodziłem za osobę, która pieniądze zawsze ma. Bez względu na to, czy zarabiałem więcej, czy zarabiałem mniej, potrafiłem wysupłać pewne oszczędności. Wiele osób dostrzegło to w momencie, kiedy się połamałem i musiałem wyłożyć sporo kasy na kilka operacji a następnie na rehabilitację. Kilkadziesiąt tysięcy złotych wyłożone z własnej kieszeni. Bywało tak, że znajomi przychodzili z prośbą o niewielką pożyczkę, bo nie mieli za co przeżyć do końca miesiąca. Między innymi dzięki temu zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym zacząć się dzielić swoją wiedzą na zarządzania swoimi finansami. To nie były recepty, bo uważam, że takich recept nie ma. Mogę jedynie pokazać, jakimi zasadami ja się kieruję. Jeśli ktoś z tego skorzysta, wybierze to, co dla niego najistotniejsze, to fajnie. Mam dosyć asekuracyjne podejście do pieniędzy - posiadam zdolność ich zarabiania, ale bardzo asertywnie podchodzę do wszelkich form ich pomnażania.

Ktoś zaszczepił w tobie tę zdolność do oszczędzania?

- Rodzice pokazali mi dobre wzorce. Tata dawał mi kieszonkowe, ale pod warunkiem, że potrafiłem nimi zarządzać. Spisywałem wszystkie wydatki, więc można powiedzieć, że swój budżet domowy tworzyłem od małego. To dało mi mocne podstawy do poruszania się w tym świecie finansów osobistych. Wiedziałem, że nie mogę wydawać więcej, niż zarabiam. Zawsze było tak, że kiedy chciałem wydać większą sumę, to musiałem ją uzbierać, a nie posiłkować się kredytami. Miałem zdrowe podejście do oszczędzania. Dziś można powiedzieć, że ono jest zbyt proste i naiwne. Obecnie lansowane jest podejście, że przecież jeśli czegoś pragniemy, to wystarczy wziąć pożyczkę. Owszem, ale to ma swój koszt. I należy być świadomym tych kosztów. To był jeden czynnik.

Drugi był taki, że dosyć wcześniej zacząłem dobrze zarabiać. W 1995 roku poszedłem do swojej pierwszej pracy etatowej, bo wcześniej pracowałem na umowach cywilno-prawnych. Wynegocjowałem sobie pensję w wysokości 6 tysięcy złotych. Nawet jeśli spojrzymy na dzisiejsze warunki - są to bardzo dobre pieniądze. Ale chcę podkreślić, że mogłem wynegocjować tę pensję dlatego, że miałem już na swoim koncie szereg dokonań. Byłem autorem książki o Windowsie 95, która świetnie się sprzedawała. Zatem negocjowałem, będąc pewnym swojej wartości, choć byłem przecież gówniarzem. Rok później brałem ślub, co dało mi do myślenia, że nie mogę przepuszczać wszystkich zarobionych pieniędzy. Wraz z moją żoną byliśmy bardzo młodzi, więc sami musieliśmy dysponować tym, co zarobiliśmy. Niewątpliwie był to czynnik mobilizujący do rozsądnego zarządzania naszym budżetem.

Jak to wasze zarządzanie wygląda dziś? Jesteście przygotowani na sytuację, kiedy w danym miesiącu wydajecie określoną kwotę na tzw. przyjemności, ale twoje dziecko prosi cię o kupno nowej konsoli do gier, która jest mu przecież "tak bardzo potrzebna"?

- Oczywiście nadal prowadzimy budżet, ale nie w sposób bardzo restrykcyjny. U nas te wydatki w poszczególnych kategoriach kosztów ustabilizowały się. Z dużą dokładnością mogę powiedzieć, że miesięcznie w naszej rodzinie czteroosobowej wydajemy na jedzenie 2300 zł. Ponadto fakt, że obecnie nasze zarobki są dosyć wysokie, pozwala nam na pewną elastyczność. Bardzo dużą część moich kosztów dzisiaj stanowi firma i wydatki firmowe. Rozdzielamy budżet firmowy i domowy. Absolutnie zalecam to rozwiązanie. To podstawa, by w jednoosobowych działalnościach gospodarczych nie mieszać budżetu firmowego z prywatnym.

Pytałeś, w jaki sposób odmawiamy naszym dzieciom. One rozumieją, że nie jesteśmy od tego, by spełniać każdą ich zachciankę. Zaspokajamy ich podstawowe potrzeby, ale na wszystko inne same muszą sobie uzbierać. Córka od dłuższego czasu zbiera na nowy telefon. My, jako rodzice mówimy - chętnie pomożemy ci w tym wydatku, ale połowę kosztów musisz ponieść sama. To w naturalny sposób zachęca dziecko do myślenia - ile miesięcy muszę zbierać pieniądze na ten telefon? Sporo. To może lepiej zaspokoić się tańszym produktem, bo dzięki temu szybciej go będę miała? A może lepiej wydać więcej, ale mieć pewność, że posłuży mi dłużej? W pewnym sensie przerzucamy na nasze nastoletnie dzieci odpowiedzialność za to, w jaki sposób one podchodzą do planowania swoich zakupów. Nawet nie wydatków, bo to jest oddzielna rzecz, ale przede wszystkim właśnie zakupów.

Według mnie kluczową rzeczą jest stłumienie takiej potrzeby, którą chyba każdy z nas ma, żeby sobie natychmiast coś kupić. Często podchodzimy do tego w ten sposób, że skoro nas stać albo może być nas stać, bo mamy kartę kredytową, to w zasadzie możemy nabyć dowolną rzecz w każdej chwili. To nie jest tak. Gdybyśmy sobie uświadomili, że ta karta kredytowa czy pożyczka podnosi koszt zakupu o 20, 50 czy nawet 100 procent, to może nie bylibyśmy tak lekkoduszni. Właśnie tego chcemy nauczyć nasze dzieci. Żyje się za swoje pieniądze. Za pieniądze, które się odłożyło, a nie za te, które są w zasięgu ręki, bo one tak naprawdę dużo kosztują.

Michał, ale skoro mówisz, że twoje dzieci są wieku nastoletniego buntu, to jak zareagowałbyś na sytuację, kiedy dajmy na to twój syn poprosiłby cię o wsparcie finansowe, na które byś nie przystał, a po chwili usłyszałbyś: Ojciec weź przestań, przecież jesteś znanym blogerem, zarobiłeś tyle kasy na książce, naprawdę nie wesprzesz mnie groszem?!

- Od małego im tłumaczyliśmy, iż to, ile rodzice zarabiają, nie ma wiele wspólnego z tym, czy dziecko będzie tymi pieniędzmi dysponować czy nie. Ja mam radykalne podejście. Wręcz mówię moim dzieciom, że nikt im nie gwarantuje tego, że coś po nas odziedziczą. Powinny same zapracować. Takie kodowanie od małego, że pieniądze, którymi się dysponuje są efektem własnej pracy, powinno później zaprocentować u dzieci rozsądnym podejściem do spraw finansowych. Ważne, żeby dzieci nie oszukiwać. Bo czasami zdarza się i tak, że rodzic mówi dziecku, że nie stać go na daną rzecz dla jego pociechy, po czym kupuje dla siebie coś drogiego. Należy pokazać dziecku, że jeśli kupujemy coś kosztownego, to jest to decyzja przemyślana i być może zaplanowana dużo wcześniej. Jeśli dziecko to widzi i jest zaangażowane w proces planowania domowych wydatków, to tym łatwiej jest mu zrozumieć, dlaczego tak a nie inaczej się dzieje.

Wróćmy jeszcze do momentu, kiedy zdecydowałeś się rzucić pracę i poświęcić się swojemu blogowi jakoszczedzacpieniadze.pl. Jak to u ciebie bywa - odpowiednio się zabezpieczyłeś na wypadek niepowodzenia?

- Miałem dosyć specyficzną poduszkę finansową, bo wziąłem kredyt hipoteczny refinansujący poniesione wcześniej koszty zakupu mieszkania - kupionego za gotówkę. Krótko mówiąc - wróciła do mnie część gotówki, którą mogłem przeznaczyć na przepalanie w firmie. Nawet nie tyle te pieniądze przepalałem w firmie, co nasze życie było finansowe z pieniędzy, które wróciły z banku. Ta poduszka mogła nam wystarczyć na jakieś dwa lata życia. Zakładałem, że w ciągu tych dwóch lat uda mi się znaleźć model zarabiania na blogu. I na szczęście się udało. Ale gdyby nie wypaliło, to wróciłbym na etat. Można było oczywiście się zastanawiać, czy po dwóch latach spędzonych poza branżą informatyczną nadal będę tak atrakcyjnym towarem na rynku pracy. Uznałem, że jestem na tyle ogarnięty, że podołam temu. Nadal tak uważam, choć dziś na szczęście nie ma takiej potrzeby, żeby wracać na etat. Ponadto miałem drugie wyjście awaryjne na wypadek, gdyby blog zarabiał, ale nie na tyle dużo, żebyśmy mogli się niego utrzymać. Wówczas mógłbym dorabiać prowadząc szkolenia dla zespołów programistycznych m.in. w zakresie organizacji pracy.

Kiedy zwalniałeś się z pracy, to więcej osób ci kibicowało czy mówiło, że zwariowałeś?

- Rozróżniłbym dwie sytuacje, bo są osoby, które cię klepią po plecach i mówią, że to dobra decyzja, ale widzisz w ich oczach mocne niedowierzanie. Drugi typ ludzi szczerze ci gratuluje i faktycznie wierzy w twój pomysł. Ta druga grupa to zdecydowana mniejszość. Co ciekawe, wiele osób podejrzewało, że to tylko zasłona dymna i tak naprawdę uciekam do konkurencji. Dla mnie był to trudny okres, tym bardziej, że z pracy odchodziłem bardzo długo. Trwało to pół roku, bo musiałem pozamykać wszystkie projekty. Dziś sądzę, że to był zdecydowanie zbyt długi okres. Myślę, że trzymiesięczny okres wypowiedzenia przewidziany w kodeksie pracy jest zdrowym rozwiązaniem, żeby przekazać innym swoje obowiązki i jeszcze efektywnie pracować. Po trzech miesiącach wypowiedzenia dopadły mnie poważne wątpliwości. Kiedy moja decyzja o odejściu była już publiczna, to zaczęły pojawiać się bardzo atrakcyjne finansowo propozycje. Z jednej strony sytuacja bardzo komfortowa, ale z drugiej podcinająca skrzydła, bo zaczynasz się zastanawiać, czy nie lepiej jednak siedzieć na etacie, tym bardziej, że możesz zarabiać jeszcze więcej. Na szczęście wytrwałem w swoim postanowieniu.

A czy te wątpliwości pojawiały się w momencie, kiedy już ruszyłeś z blogiem, ale on jeszcze na siebie nie zarabiał?

- Nie wpadałem w panikę, bo wcześniej pogodziłem się z negatywnymi skutkami mojej decyzji.  Założyłem sobie, że mam dwa lata na rozwinięcie projektu. Pierwszy rok był naprawdę ciężki w tym sensie, że testowałem różne sposoby monetyzowania bloga i one nie wypalały. Cierpliwie czekałem na efekty. Dopieszczałem produkty, które wypuszczałem na rynek. W końcu ta machina ruszyła. Dzięki temu, że miałem tę poduszkę finansową, nie musiałem przyspieszać i iść na skróty. Zależało mi, żeby realizować plan ze względnym spokojem i dokładnością.

Na czym oszczędzasz na co dzień? Na jedzeniu, ubraniach?

- Przede wszystkim ograniczam swoje zapędy jeśli chodzi o kupowanie nowych rzeczy. Zresztą widać, jak wyglądam. Ubieram się cały czas w tym samym stylu. Jeśli widzę szansę, żeby kupić niedrogo fajną bluzę, to po prostu ją kupuję. Mimo że można powiedzieć, iż zarabiam kokosy jak na współczesne możliwości innych osób, to jakoś w głowie mi się nie mieści, żeby na bluzę z kapturem wydać więcej niż 100 zł. Myślę, że to jest ta umiejętność, którą nabyłem po drodze, żeby za różne rzeczy nie przepłacać. Konsekwentnie się tego trzymam. To też nie jest tak, że ja sobie odmawiam. Po prostu takie mam podejście chociażby do ubrań, o których rozmawiamy. Skoro dobrze czuję się w bluzie za stówkę, to po co mam kupować taką za 500 złotych? Wiesz, ja chętnie posiadałbym samochód Tesla, ale jakoś nie potrafię sobie zracjonalizować tego wydatku. Stać mnie na taki samochód, tylko po co mi on? Patrzę na to w ten sposób: alternatywą dla tego samochodu jest kilka lat spokojnego życia bez konieczności zarabiania. Dążę do tego, by nie musieć pracować do końca życia. To jest właśnie moje główne założenie. Albo inaczej: nie tyle nie musieć pracować, co nie musieć pracować zarobkowo.

Zdajesz sobie sprawę, że po tym wywiadzie w wielu polskich domach dojdzie do konfliktów? Od teraz co drugi mąż usłyszy od swojej żony: Stary, popatrz na siebie a później spójrz na tego Szafrańskiego! Widzisz różnicę?! To jest idealny mąż!  A tak zupełnie serio, to naprawdę można odnieść wrażenie, że ty jesteś pozbawiony wad.

- Mam całą masę wad! Wiem, że patrzy się na mnie jak na cyborga, który wykonuje zadania jedno za drugim, ale ja jestem strasznie leniwym człowiekiem. Obecnie ze względu na to, że nic nie muszę robić, bardzo ciężko jest mi się zmotywować do działania. Lubię pracować, kiedy czuję, że ta praca pali mi się w rękach. Po dwóch latach bardzo intensywnej pracy czuję, że to jest ten moment odpoczynku. On się już przedłuża, bo trwa dwa miesiące. Tak naprawdę nie wiem, kiedy wrócę do tego reżimu, który miałem wcześniej. Na szczęście mam ten komfort, żeby odpuścić pracę i nie martwić się o to, co będzie. Ale chcę podkreślić, że to wynika z tego, iż potrafiliśmy istotnie ograniczyć koszty naszego życia. Gdyby ktoś spojrzał na koszty naszego życia, które publikowałem kiedyś na blogu, to mógłby powiedzieć - chwileczkę, Szafrański twierdzi, że ograniczył wydatki na życie, a miesięcznie wydaje 8 tysięcy złotych?!

Sęk w tym, że to jest nasz poziom życia, na który sobie zapracowaliśmy. Każdy z nas ma inny. Można wydawać więcej, można wydawać mniej. Chodzi o to, by umieć generować pewne nadwyżki finansowe. Zarabiać więcej, niż się wydaje i tę górkę systematycznie odkładać, zamiast przejadać. Mógłbym oczywiście wbić się w fajne ciuchy, kupić sobie fajny samochód, bywać w fajnych miejscach, jadać wyłącznie w restauracjach, ale nie uznaję, że taki styl życia jest mi potrzebny do szczęścia. Mam dużo bardziej prozaiczne potrzeby. Chcę, żeby moja rodzina była bezpieczna, żebyśmy byli szczęśliwi itd. Absolutnie nie jestem minimalistą. W swoim życiu kupiłem masę gadżetów, które gdzieś zalegają na półkach. Nie wszystkie upłynniłem. Leżą jakieś stare telefony, z których ktoś mógłby skorzystać za parę złotych lub nawet za darmo. Daleko mi do ideału. Jestem autentycznie całkiem przeciętnym gościem, który ma po prostu trochę serca do swojej roboty i stara się ją wykonywać najlepiej jak potrafi.

Porozmawiajmy trochę o książce Finansowy Ninja, bo to twój najnowszy produkt, który wypuściłeś na rynek. Jak długo ją pisałeś?

- Dwa lata trwał proces przygotowywania i pisania.

Książkę "Finansowy Ninja" wydałeś sam, ale miałeś chyba jakieś propozycje od wydawców?

- Tak. Dosyć wcześnie ogłosiłem na blogu, że zamierzam napisać książkę. To właśnie wtedy wydawcy zaczęli się do mnie zgłaszać z propozycjami. Zresztą te propozycje pojawiały się jeszcze przed tym, jak poinformowałem o zamiarze napisania książki. Dosyć długo i skrupulatnie je analizowałem, ale ostatecznie zdecydowałem wydać ją samodzielnie.

Dlaczego?

- Miałem pewne wymagania wobec wydawcy i zależało mi, żeby on je spełnił, zachowując jednocześnie rozsądny podział zysków. Niestety nie dało się pogodzić tych interesów. Ja jako autor i osoba obecna w Internecie, czytaj - osoba, która ma swoje audytorium, czytaj - ma dostęp do grupy, która jest potencjalnie zainteresowana tą książką i może ją kupić, mam trochę inne interesy, niż np. taki autor, który jest nikomu nieznany i zależy mu, żeby wydawnictwo go wypromowało. Miałem takie poczucie, że jestem w stanie sam wypromować swoją książkę. Wręcz doprowadzić do tego, że sprzedaż większości egzemplarzy tej książki będzie przeznaczona dla mojego audytorium. Zatem do czego jest mi potrzebny wydawca? Tylko do wydania i opakowania tej książki? Nie wydaje mi się to rozsądnym rozwiązaniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ja jako autor przy współpracy z wydawcą zarobiłbym na tej książce maksymalnie 10 procent ceny okładkowej. Moje założenia, że mogę zarobić na książce więcej wydając ją samodzielnie - jak najbardziej się sprawdziły.

Ile kosztowało wydanie książki?

- Całe przygotowanie książki kosztowało 41 tysięcy złotych brutto. Wliczam w tę kwotę koszt przygotowania platformy sklepowej, przez którą sprzedaję tę książkę w Internecie, korekty, składu, redakcji, zaprojektowania okładki itp. Ponadto dochodzi koszt samego druku. Początkowo zamówiłem 10 tysięcy egzemplarzy. Koszt netto wyniósł jakieś 57 tysięcy złotych. Później domówiłem kolejne 12 tysięcy egzemplarzy, bo pierwszy nakład się wyczerpał. Zatem największym kosztem jest sam druk oraz koszty pakowania i wysyłki książki do klientów. Oczywiście książkę można wydać taniej, ale mi zależało, żeby dobrze się prezentowała i nie była gorsza od pozycji, które oferują wydawnictwa. Myślę, że ten efekt udało mi się osiągnąć.

Kiedy odbyła się premiera?

- Przedsprzedaż ruszyła 1 lipca, a oficjalna premiera 26 sierpnia. W samej już przedsprzedaży przychód wyniósł ponad milion złotych. Czyli kilkaset tysięcy złotych czystego zysku przy kosztach, które poniosłem. Teraz ten zysk jest jeszcze większy, bo mamy końcówkę listopada, a książka nadal się sprzedaje.

Ile książek sprzedałeś na tę chwilę i ile na czysto zarobiłeś na jej sprzedaży?

- Do końca października 2016 r., czyli w ciągu czterech miesięcy, sprzedałem 16 557 egzemplarzy książki. Dzięki temu, że to ja jestem wydawcą i sprzedawcą, to całkowity przychód wyniósł 1 mln 433 tys. zł. Dochód przed opodatkowaniem wyniósł dokładnie 1 001 281 złotych, przy czym czysty zysk jest niższy i wynosi 745 tys. zł. Wynika to z tego, że oprócz podatków przeznaczam także część przychodów z książki na program dożywiania dzieci "Pajacyk" prowadzony przez PAH. Każda kupiona książka finansuje jeden posiłek dla dzieciaków. Zdecydowałem się także bezpłatnie wysłać ponad 500 egzemplarzy książki do bibliotek w całej Polsce. Dzięki temu dostęp do książki mają także te osoby, których po prostu na nią nie stać. Uwzględniając te bezpłatne egzemplarze, do czytelników trafiło już ok. 17 500 egzemplarzy książki.

Analizowałem, ile egzemplarzy musiałbym sprzedać podpisując umowę z wydawnictwem, żebym zarobił te 745 tys. zł. No i wyszło mi, że to około 138 tysięcy egzemplarzy. Żaden wydawca nie był w stanie zagwarantować nawet kilkudziesięciu tysięcy sprzedanych egzemplarzy.

Jeśli uda się sprzedać cały nakład, który mam w magazynie, to myślę, że kwota miliona złotych czystego zysku - już po opodatkowaniu - jest osiągalna.

Tym bardziej, że zbliża się przedświąteczna gorączka zakupów...

- Nie ma co ukrywać, że sprzedaż w tym czasie zazwyczaj wzrasta.

Kiedy przestaniesz pracować zarobkowo? Zakładasz sobie jakieś konkretne daty?

- Założyłem sobie, że zarobkowo chcę pracować do pięćdziesiątki.

I dochodzimy do momentu, kiedy Michał Szafrański ma 50 lat i miliony na koncie. W garażu stoi czerwone Ferrari, a do sklepu, w którym sprzedaje się bluzy po 100 złotych Michał nawet się nie zbliża.

- No właśnie nie...

Michał, bądź człowiekiem!

- Znowu musimy wrócić do momentu, kiedy mówiłem, że ja naprawdę niczego sobie nie odmawiam. To wyłącznie kwestia podejmowania świadomych decyzji w zgodzie z samym sobą. Podam ci przykład. W maju tego roku występowałem w Londynie na konferencji, podczas której opowiadałem o swojej pracy. Kluczowym elementem tego wydarzenia było tzw. black tie party, na które należało przyjść w smokingu. Nie było żadnych odstępstw. Obowiązkowo biała koszula, muszka i smoking. Byłem zaproszony na tę imprezę jako jeden z VIPów. Zapytałem, czy aby na pewno obowiązkowo należy założyć ten smoking. Usłyszałem, że tak. Więc podziękowałem, bo nie noszę garniturów a co dopiero smokingów. Od razu zaproponowano mi, żebym ten smoking od nich wypożyczył skoro go nie posiadam. A przecież nie chodziło o to, że go nie mam, ale o to, że nie potrzebuję przebierać się w smoking. To jest mój świadomy wybór. Nie czuję, żebym przez nieobecność na tej imprezie cokolwiek tracił. To że nie mam Ferrari, wcale nie oznacza, że nie mogę się przejechać tym samochodem jeśli najdzie mnie taka ochota. Wypożyczenie tego auta nie jest szczególnie drogie. W ogóle żyję dziś z takim przeświadczeniem, że posiadanie auta w Warszawie to zupełnie zbędny koszt. Komunikacja jest tak dobrze rozwinięta, że do centrum można się dostać o wiele szybciej, niż samochodem. Jeśli miałbym mieć samochód wyłącznie po to, żeby od czasu do czasu się nim pokazywać, to po prostu wolałbym go wynająć na tę okoliczność. Czy po pięćdziesiątce odbije mi ta palma i zacznę nagle wszystko konsumować? Wydaje mi się, że to się nie wydarzy.

No dobra, to inaczej: czy jest jakaś rzecz, o której myślisz i którą będziesz mógł sobie kupić za te 10 lat?

- Nie mam potrzeb związanych z zakupami. Oczywiście mam swoje skrzywienia. Lubię pograć w Counter Strike’a, czyli przepuścić czas między palcami. Świetnie przy tym odpoczywam. Wyobrażam sobie, że doprowadzę do takiej sytuacji, kiedy moja żona będzie akceptowała fakt spędzania przeze mnie dwóch godzin dziennie przy grze. Ale zanim to nastąpi, wiem, że musimy więcej czasu spędzać razem. Dziś poczucie odpowiedzialności mówi mi: Michał, z jednej strony nie możesz się tak zaharowywać, a z drugiej przeznaczać te resztki czasu, które masz wyłącznie na własną uciechę, bo jednak rodzina jest wokół ciebie i trzeba zadbać o to, by wszyscy z tobą razem rośli.

Jak wyobrażasz sobie siebie za 40 lat? Myślisz o tym, co zrobisz wtedy z pieniędzmi?

- Nie. Dziś raczej skupiam się na tym, że dużo jeszcze pieniędzy w życiu wydam właśnie na życie. Oszczędności, które wówczas zostaną, trafią pewnie do rodziny, bo dobro, które razem wypracowujemy jest wspólne. Nie uzurpuję sobie prawa do zarobionych pieniędzy, bo one są dobrem ogólnym, a nie tylko moim. Nie zastanawiam się, co zostanie po mnie, jeśli mowa o pieniądzach. Za te 40 lat chciałbym mieć przeświadczenie, że zostawiam świat lepszym, niż wtedy, gdy na niego przychodziłem. Nie chodzi o to, jak ten świat generalnie ma wyglądać, ale o to, czy rzeczywiście przyczyniłem się do poprawy sytuacji mojej małej społeczności, która mnie otacza. Można powiedzieć, że jest to chrześcijańskie podejście, kiedy patrzysz w lustro i jesteś zadowolony z tego, co w nim widzisz. Nie w kontekście samozachwytu, ale uczciwego rachunku sumienia. Żeby mieć tę świadomość, że człowiek przez całe swoje życie uczciwie wydeptywał tę ścieżkę do nieba. Mówiąc zupełnie wprost: nie chcę się wtedy wstydzić za swoje życie.

Rozmawiał Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy