Moja smuga cienia

Na pewno jest to płyta mojej smugi cienia, nawiązań do dzieciństwa, do spraw i miejsc, które mnie ukształtowały. Jest w tym rodzaj pewnej melancholijnej czułości - mówi Grzegorz Turnau o swojej nowej płycie "11:11".

Na pewno jest to płyta mojej smugi cienia, nawiązań do dzieciństwa, do spraw i miejsc, które mnie ukształtowały. Jest w tym rodzaj pewnej melancholijnej czułości - mówi Grzegorz Turnau o swojej nowej płycie "11:11".

Kiedyś, gdy jechałem autostopem, wielką ciężarówką, kierowca w pewnym momencie włączył kasetę Grzegorza Turnaua. Przyznam się, że byłem dość zaskoczony.

Grzegorz Turnau: Widocznie to był jakiś TIR-nau. To miłe, to jest fantastyczne. Byłbym ostatnim oszustem, gdybym powiedział, że to, co robię, robię wyłącznie dla idei. Zawsze bardzo mi zależało, żeby ludzie słuchali tego, co robię, żeby przychodzili na koncerty i kupowali płyty. Jeśli jakiś piosenkarz czy aktor, ktoś tworzący na scenie, powie, że nie zależy mu, aby publiczność go akceptowała, to można go spokojnie uznać za co najmniej konfabulatora.

Reklama

Jak to się stało, że pan, artysta wywodzący się z Piwnicy pod Baranami, czyli środowiska niemającego nic wspólnego z piosenką popularną, zdobył taką popularność, że jego płyty kupują ludzie, którzy nie wiedzą, co to jest Piwnica?

Ja jestem najgorszym adresatem takiego pytania, ponieważ najtrudniej ocenić czy chłodno zrecenzować swoja twórczość. Jak to się stało - nie wiem. Ale dobrze pan powiedział - wywodzący się. I tu chyba jest klucz do tego - ja nie jestem piwniczaninem sensu stricto, jedynie tam dorosłem, tam spotkałem moich mistrzów, tam miałem okazję współtworzyć kabaret przez wiele lat. Ale moja droga później była już wydeptywana na własną odpowiedzialność. I źródeł moich muzycznych poczynań trzeba też upatrywać poza Piwnicą. Ja jestem tak samo złożony z Piwnicy, jak i z Beatlesów czy jazzu. I być może różnorodność moich emocji wokół muzyki rozrywkowej, i przez to pomysłów, które się dzięki temu pojawiały, zadecydowała o tym, że jestem kojarzony szerzej.

Miałem wrażenie, że momentami był pan blisko granicy dzielącej muzykę ambitniejszą od popu.

Jest pewien rygor formalny, intelektualny, któremu staram się sprostać. Jest jakiś wzorzec, do którego dążę i pewnie go nie osiągnę, choć bardzo się staram. Jeśli spełniam wobec siebie samego te wymagania, jeśli dyscyplina, która nie jest łatwa, ale która musi towarzyszyć każdemu rzemiosłu, i która ten rygor w jakiś sposób wymusza, jest zachowana, to mam wrażenie, że publiczność to doceni. I chyba stąd jest tak, jak jest.

Nie obawia się pan wyjścia poza to, co nazywane jest piosenką poetycką czy też autorską?

Te określenia to jest polska specjalność. Nigdzie na świecie się z tym nie spotkałem. Jeśli opatrzymy np. na Beatlesów od "Sierżanta Peppera" do "Abbey Road", to to jest piosenka poetycka w najczystszej formie. Tam nie ma nic z próby formatowania dzieła, żeby się nadawało do radia, żeby nie było za długie itd. Myślę, że tu mylimy dwie rzeczy: tworzywo, z jakiego rodzą się te piosenki, z efektem. Często jest tak, że rutyna i nuda, które często towarzyszą spełnianiu się w jakimś formacie, dają efekt odwrotny - im bardziej się chcemy podobać, tym mniej się podobamy. Nigdy nie pisałem żadnej piosenki ani nie konstruowałem albumu tak, żeby pasował do gotowego formatu i założenia. Ja się poruszam w wielu sferach.

Pana płyty, pomimo charakterystycznego stylu, różnią się między sobą. To efekt innych emocji towarzyszących muzyce czy właśnie ucieczka od tej rutyny?

- I to, i to. Cały czas przed czymś uciekamy, przed nieuchronnością różnych życiowych klęsk i porażek, sukcesów i pozornych triumfów. I biegniemy dalej. Każda moja płyta to jest przybliżenie się do własnego epitafium, każdą płytą próbuję to życie jakoś schwycić, nazwać, uwięzić. Piosenka na płycie to jest piosenka uwięziona, uchwycona jak owad w bursztynie, zatrzymana na zawsze.

A jakie emocje zadecydowały o kształcie "11:11"?

Na pewno jest to płyta mojej smugi cienia, nawiązań do dzieciństwa, do spraw i miejsc, które mnie ukształtowały. Jest w tym rodzaj pewnej melancholijnej czułości. Ta płyta brzmi nowocześnie, nie należy się jednak spodziewać jakichś fajerwerków. Posługujemy się tu brzmieniami wsamplowanymi i orkiestrą symfoniczną, i te dwa światy współtworzą to, z czego ja sam się składam. Z dawnych czasów i z tego, co jest teraz. To wszystko - to jest kawałek mojego życia.

Tomasz Kunert

Dzień Dobry
Dowiedz się więcej na temat: piosenka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy