Polscy himalaiści: Spektakularny wyczyn zakończony ogromną tragedią

Majestatyczne i groźne Nanga Devi /materiały prasowe
Reklama

- Jest rok 1939, czterej śmiałkowie z Polski jako pierwsi wchodzą na Nanda Devi East. Ta niezwykła historia od zawsze rozpalała moją wyobraźnię. Dariusz Jaroń barwnie kreśli historię ludzi, którzy mimo uwikłania w trudny czas historyczny nie wahają się marzyć i mają dość odwagi i wytrwałości, aby marzenia te spełniać - mówi o książce "Polscy himalaiści" Adam Bielecki.

Tuż przed wybuchem II wojny światowej grupa polskich wspinaczy dokonała jednego z najbardziej spektakularnych wyczynów. 2 lipca 1939 roku na szczycie Nanda Devi East stanęli Jakub Bujak i Janusz Klarner, pisząc efektowną kartę w dziejach nie tylko polskiego himalaizmu. 

Radość w obozie nie trwała długo. Dwa tygodnie później potężna lawina pogrzebała żywcem pozostałych członków wyprawy, Stefana Bernadzikiewicza i ojca polskiego himalaizmu Adama Karpińskiego.

Pogrążeni w żałobie koledzy ruszyli w drogę powrotną. Na statku do Europy usłyszeli o niemieckiej agresji na Polskę. Janusz Klarner trafił na front, a następnie w szeregi AK, a Jakub Bujak w filmowym stylu przedostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie pracował nad tajnymi projektami zbrojeniówki.

Reklama

Kiedy wydawało się, że los okaże się dla nich łaskawy i pierwsi polscy himalaiści ułożą sobie życie w powojennych realiach, obaj w tajemniczych okolicznościach przepadli bez śladu. Tak jakby w pogłoskach o klątwie dotykającej zdobywców Nanda Devi kryło się ziarno prawdy...

Przeczytaj fragmenty książki "Polscy himalaiści" Dariusza Jaronia

Nazajutrz, 18 lipca, mieli ruszyć w górę, by założyć dwa kolejne obozy, tymczasem w dwójce lekka awantura. Lekka, chociaż poszło o ciężary. Panowie nie mogli dojść do porozumienia w sprawie ekwipunku, jaki powinni zabrać na górę. 

Akar i Siam optowali za wersją ciężką, z aparatem kinematograficznym i solarymetrem na czele. Janusz Klarner wolał pójść na lekko, hołdując zasadzie, że himalaista powinien być samowystarczalny, a nie obarczać dodatkowymi ciężarami Szerpów. W końcu kierownik podjął decyzję: zabiorą wszystko, a Szerpowie pokonają drogę dwukrotnie. 

To spowolniło nieco akcję górską. Zamiast kolejnego dnia rozbić na grani obóz czwarty, zdecydowali się na dwuosobowy rekonesans. Zastanawiano się, kto pójdzie w kierunku grani, a kto zostanie w dwójce, aby zbierać siły do ataku szczytowego. 

Na ochotnika do pozostania w obozie zgłosił się Janusz Klarner, rozczarowany rozwojem wypadków. Wkrótce dołączył do niego Jakub Bujak. 

Po kolejnym przepakowaniu plecaków wyruszyli w drogę. Zegarki wskazywały dziesiątą trzydzieści. Pożegnali się krótkim "do jutra". 

Widoczność tego dnia była bardzo dobra. Najpewniej dla zabicia czasu pozostali w dwójce wspinacze obserwowali postępy kolegów. Te były niewielkie. Często przystawali na odpoczynek, a wysokość zdobywali dość sennie. Zagadkę żółwiego tempa wyjaśnił wkrótce przytłumiony odległością krzyk Stefana Bernadzikiewicza, który dochodził z góry: "Indżung chory!". Wyczerpany Szerpa zawrócił do obozu. Po krótkim postoju na złapanie oddechu ruszył z Martolim w stronę bazy.

Jeszcze przed zmierzchem po wykonaniu swojego zadania do dwójki wrócili tragarze - Dava Tsering, Boktej, Nyima. Przynieśli list od Adama Karpińskiego. 

"Kochani! Obóz III założyliśmy na wysokości 6150 m o godzinie 16.20, pod wielkim skłonem na doskonałym miejscu. Jutro go przeniesiemy wyżej, jeżeli przyjdziecie nie za późno. Wyruszcie z obozu wcześnie, wszystko dziś przygotujcie! Nie bierzcie Indżunga, bo wszystko popsuje, odeślijcie go na dół - na jego miejsce weźcie Tirloka [tragarz, dołączył do wyprawy później - przyp. aut.]! Dava, Boktej i Nyijma szli świetnie. Są warci dziś porcyjki rumu. Pozdrowienia, Akar

PS Gdyby nie zatrzymanie z Indżungiem, bylibyśmy zdążyli do kotła pod granią".

W środę 19 lipca, zgodnie z życzeniem kierownika, wyszli z dwójki wcześnie. Koło południa dotarli do miejsce na lodowcu, z którego powinni byli dostrzec założony dzień wcześniej obóz. Po namiocie nie było śladu. Czy Szerpowie mogli się pomylić, wskazując miejsce, gdzie zostali na noc Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz? Chwycili za lornetkę, żeby się upewnić. 

Chwycili i... zamarli. Fragment lodowca, na którym postawiono namiot, był pokryty lawiniskiem. 

Łudzą się jeszcze, że kataklizm przyszedł rano, przed chwilą, kiedy koledzy byli już wyżej, bezpieczni, szybko jednak orientują się, że szanse na taki scenariusz są zerowe. Przecież od kilku godzin szli w tym kierunku, słyszeliby huk rozpędzonej śnieżno-lodowej masy. Nonsensem było również podejrzewanie Szerpów, że zgubili drogę, a Akar i Siam biwakują teraz w bezpiecznej odległości od lawiniska. 

Próbowali łapać się każdej, nawet najmniej realnej możliwości na to, że kompani żyją, lecz rozum coraz głośniej podpowiadał, że leżą gdzieś zakopani głęboko pod zwałami śniegu. 

Dowód tragedii znaleźli szybko - zabrane przez żywioł buty górskie: jeden należał do Adama Karpińskiego, drugi do Stefana Bernadzikiewicza. Później natrafi li równie na liście zaparzanej wieczorem herbaty, ślad mówiący o tym, że kiedy zeszła lawina, wspinacze byli już po kolacji, najpewniej spali w namiocie. 

"Poszukiwania, prowadzone na miejscu wypadku tego popołudnia, dały w wyniku znalezienie kilkunastu przedmiotów, częścią leżących w śniegu, częścią płytko pod śniegiem. Wszystkie te przedmioty pochodziły z wnętrza namiotu, i to z jednego jego rogu (mieszkając przez szereg dni ze Stefanem Bernadzikiewiczem, znałem jego system układania przedmiotów w namiocie). Samego namiotu, ani też żadnej rzeczy, która by mogła pochodzić z innej jego części, nie znaleźliśmy. Nie natrafi liśmy również na ciała ofiar. Znaleźliśmy jedynie wór ładunkowy, zawierający żywność i trzy prymusy" - pisał pięć dni później już z obozu w liście do Klubu Wysokogórskiego Jakub Bujak. 

Wieczorem, pogrążony w rozpaczy, zapisał w swoim dzienniku: "Więc skończyło się tragicznie - Stefan i Adam nie żyją". 

Po nocy spędzonej w pobliżu lawiniska, ze strachem przed zejściem kolejnej lawiny zagnieżdżonym gdzieś z tyłu głowy, przystąpili do dalszych żmudnych poszukiwań. Szli od miejsca, w którym stał namiot, w dół - wzdłuż linii wyznaczonej przez porozrzucane i znalezione wcześniej przedmioty. 

"O gruntownym przekopywaniu lawiny nie mogło być oczywiście mowy. Kopaliśmy w odstępach 2-3 m doły na głębokość czekana i sondowaliśmy czekanami ich dna i boki.

Poza kilkoma przedmiotami, które pochodziły z tego samego rogu namiotu, nie znaleźliśmy nic. Poniżej miejsca ustawienia namiotu, w buli lodowej, na której stał namiot - uderzenie lawiny utworzyło szczelinę szerokości 2-3 m i głębokości do 40 m. 

Ponieważ głębokość szczeliny zmniejszała się w jedną stronę, tak że dno dochodziło do poziomu powierzchni lodowca, jeden z nas wszedł do połowy jej głębokości, do miejsca, skąd miał możność widzieć całą jej resztę. Tam również nie zauważono śladu namiotu ani ofiar wypadku" - relacjonował Jakub Bujak w piśmie do kolegów w Polsce. 

Wspinacze oszacowali, że lawina pochodziła z seraków znajdujących się dwieście-dwieście pięćdziesiąt metrów ponad obozem. Od namiotu Akara i Siama dzieliło je pół kilometra. Było to na tyle daleko, że kierownik wyprawy w notce przekazanej przez Szerpów zachwalał miejsce wybrane pod obóz trzeci jako doskonałe. 

"Lawina poszła niespodziewanie daleko. Po zejściu ze stromej ściany, wysokiej na około 100 m, przeszła 150-200 m tarasem śnieżnym, lekko pochylonym w stronę obozu, ale mającym także pochylenie w bok, które - wydawałoby się - powinno zachylić w bok jej linię spadku. Niestety, to nie nastąpiło. 

Lawina przeszła w linii zupełnie prostej, po przebyciu tarasu weszła na stok śnieżny o nachyleniu około 30 stopni, wysokości około 100 m. Do stoku tego w dole przytykała wypukłość lodowca w formie buli, na której szczycie stał namiot. Lawina lodowa prawdopodobnie nie doszłaby do namiotu, gdyby nie fakt, że wchodząc na ów stożek śnieżny 30-stopniowy, ruszyła na nim lawinę deskową, szerokości 100-120 m, grubości 0,5-1 m. To dodało lawinie nowego rozpędu, materiał zaś lawiniska składał się z brył lodu (od wielkości pięści do wielkości samochodu), przy czym przestrzeń między bryłami była wypełniona szczelnie śniegiem. 

Biorąc pod uwagę charakter lawiny, jej rozmiary, grubość warstwy (kilka metrów, w końcowej zaś części, gdzie czoło lawiny, spadając ze ściany seraka, jakim kończyła się bula, utworzyło potężny zwał 8-10 m), nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że śmierć obu naszych towarzyszy musiała nastąpić natychmiast". 

Po blisko dwóch dniach uznano, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Polacy nie dysponowali profesjonalnym sprzętem, nie było też ludzi, którzy mogliby przekopać gigantyczne lawinisko. Z szóstki najętych tragarzy jeden był w drodze do Almory po benzynę, dwóch miało problemy zdrowotne... Sprowadzenie wsparcia z okolicznych wiosek nic by nie przyniosło - ich mieszkańcy mieli zerowe umiejętności alpinistyczne, a w dodatku nie mieli, a wręcz nie znali butów, o innych elementach garderoby koniecznej do bezpiecznego przebywania na znacznych wysokościach, nie wspominając. 

Zanim zeszli, postanowili symbolicznie pożegnać Siama i Akara. Z kijów do znaczenia drogi na lodowcu sklecili krzyż i wbili go mocno w śnieg, pod którym - jak uznali - mogli zginąć ich przyjaciele. Zachowało się zdjęcie, prawdopodobnie najbardziej poruszające z całej wyprawy: na rozległym lawinisku stoją w zadumie Janusz Klarner i Jakub Bujak. Na tle wszechobecnej bieli odcina się ciemny krzyż.

W nocy długo nie mogli zasnąć. W uszach na pewno rozbrzmiewała im jedna z ostatnich wspólnych dyskusji z kompanami. Akar i Siam, urzeczeni surowością lodowcowego charakteru Tirsuli, porównywali lawiniste stoki masywu z Nanga Parbat, tyleż pięknego, co niebezpiecznego dla atakujących go śmiałków himalajskiego ośmiotysięcznika. 

Naga Góra, dziewiąty najwyższy szczyt świata, stała się przed drugą wojną światową areną wielu wysokogórskich dramatów. Tak jak Brytyjczycy za punkt honoru obrali pierwsze w historii wejście na szczyt Mount Everestu, pnąca się na 8126 metrów Nanga Parbat stała się górą przeznaczenia i idée fixe himalaistów niemieckich. W latach 1932-1938 czterokrotnie przypuszczali oni szturm na jej wierzchołek, ponosząc wiele dotkliwych klęsk. Szacuje się, że przed wybuchem drugiej wojny światowej na Nagiej Górze zginęło dwudziestu dziewięciu alpinistów i Szerpów - którzy w większości zostali pogrzebani w lodowo-śnieżnych lawinach. 

Wczesnym rankiem zwinęli prowizoryczny obóz. Zanim ruszyli w kierunku bazy, raz jeszcze omietli wzrokiem lawinisko. Natura szybko zacierała ślady po kataklizmie. Spadł świeży śnieg, złowrogie bryły lodu i pełne szczeliniastych bruzd podłoże nabrało gładszych, łagodniejszych kształtów. Jeszcze dzień, może dwa i po dramacie, jaki dopiero co się tutaj rozegrał, nie zostanie nic. 

Późnym popołudniem dotarli na miejsce. 

Ze wspomnień majora Foya: 

"O zmroku 21 lipca dwie niewyraźne sylwetki zamajaczyły z kierunku lodowca. Byli to Bujak i Klarner, powracający do bazy. Wybiegliśmy im naprzeciw. - Gdzie Karpiński i Berna? Łamiącym się głosem odpowiedzieli: - Nie wrócą".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy