Rozmowa z polskim rugbistą wszech czasów

- Wychodziłem co tydzień na boisko i dawałem spektakl dla 25 tysięcy ludzi. Potem do PIT -u wpisywałem: "artysta" - rozmowa z Grzegorzem Kacałą, najlepszym polskim rugbistą w historii.

Marek Łuszczyna: Jak Pana barki? Do wymiany?

Grzegorz Kacała: Skąd pomysł?

Przed naszą rozmową konsultowałem się ze znanym ortopedą dr Januszem Mulewiczem. - "Niech pan spyta, czy ten rugbista może sam podnieść szklankę herbaty" - doradził.

Przesada. Kiedyś zerwałem biceps i to była moja najpoważniejsza kontuzja. Ale lekarze go pozszywali i nie dość, że udanie kontynuowałem karierę, to i teraz, po jej zakończeniu, nie mam z tą ręką żadnych problemów. Kontuzje są wpisane w tę piękną, ale i niezwykle kontaktową grę. Niektórzy uważają jednak, że nie przytrafia się ich więcej niż w piłce nożnej.

Reklama

To teraz ja powiem: gruba przesada. Przecież rugby jest nieporównywalnie bardziej kontaktowym sportem! W piłce nożnej nie wolno atakować ciała zawodnika z drużyny przeciwnej, a w rugby właśnie należy to robić.

I dlatego inny jest mechanizm nabywania urazów. W rugby - w efekcie kontaktu z drugim zawodnikiem; natomiast w piłce nożnej, koszykówce czy siatkówce przyczynami są upadki, złe stąpnięcia lub przeciążenia. Ale proszę zwrócić uwagę, że "lecą" te same stawy: skokowe, kolanowe, biodrowe.

W filmie "Zapaśnik", z Mickeyem Rourke w roli głównej, jest taka przejmująca scena, w której można niemal fizycznie odczuć cierpienie głównego bohatera. Siedzi znieruchomiały w szatni i widz odnosi wrażenie, że boli go każdy centymetr ciała. Znane uczucie?

Bywa, że w szatni rugbiści cierpią niezwykle. Na boisku nikt się nad tym nie zastanawia, wszystkie urazy ujawniają się później. Ale rugby to sport kontaktowy - wiadomo, i nie ma potrzeby kogokolwiek do niego zrażać wyliczając, co może się stać. To zajęcie dla twardzieli, ale zajęcie cudowne, piękne i pasjonujące. Ja nie narzekałem i nie narzekam na żadne poważniejsze, długofalowe dolegliwości.

Jest pan najlepszym polskim rugbistą wszech czasów. W barwach francuskiego CA Brive zdobył Pan Heineken Cup - to odpowiednik piłkarskiego Pucharu Ligi Mistrzów.

Pamiętam finał. Graliśmy przy komplecie publiczności na stadionie Millenium w Cardiff. Ponad 50 tysięcy ludzi przyszło obejrzeć nasz sukces. Ja zostałem wybrany w tym spotkaniu najlepszym graczem na boisku. Potem przeniosłem się na Wyspy Brytyjskie do klubu Cardiff RFC, gdzie skończyłem karierę zawodową w 2001 roku.

Rwał Pan młyn?

Głównie wiązałem. "Rwaczami" określa się zawodników z numerami 6 i 7 - to skrzydłowi młyna. Ja przeważnie grałem jako wiązacz z numerem 8 - będąc ostatnim zawodnikiem tej formacji. Proszę nie prosić mnie o szukanie analogii z piłką nożną, bo byłoby to porównanie całkowicie nieadekwatne. W rugby istnieją dwie formacje: formacja młyna, która ma zadania defensywne, i formacja ataku. Wiązacz jest łącznikiem pomiędzy tymi dwiema liniami. Od niego zaczyna się większość akcji ofensywnych i na nim mają kończyć się akcje przeciwnika. To bardzo odpowiedzialna pozycja, wymagająca doskonałych warunków fizycznych, szybkości, dobrej budowy i siły.

Mówi się, że rugbiści to "skończeni atleci".

Tak jest, bo ich cechy fizyczne muszą się równomiernie uzupełniać, być komplementarnymi. Jeżeli ktoś trenuje kulturystykę, to zapewne brak mu prędkości, biegacze nie dysponują zaś wielką siłą. A rugbista musi oba te elementy łączyć.

Ile Pan ważył?

Grając zawodowo około 115 kg przy 194 cm wzrostu. Do tego byłem szybki. Jak łatwo obliczyć (masa razy prędkość), bardzo trudno było mnie zatrzymać, dzięki czemu zdobywałem dla swojej drużyny wiele cennych metrów.

No to chyba pan łączył.

Tak, ale żeby to osiągnąć, musiałem ciężko i intensywnie trenować. Nie ukrywam, że natura obdarzyła mnie doskonałymi predyspozycjami do uprawiania tego sportu, ale bez litrów potu pozostawionych na treningach nie zaszedłbym tak wysoko.

Użył Pan sformułowania: "grając zawodowo", czyli pracował Pan jako rugbista.

Niezupełnie. Przez większość czasu spędzonego w klubach francuskich nie byłem zatrudniony jako rugbista, tylko jako aktor, dający w każdy weekend spektakle dla 20-25 tysięcy widzów. Tak zeznawałem w corocznym PIT-cie. Rugby bowiem miało we Francji status gry amatorskiej, ponieważ tak wynikało z przepisów, ale nam naturalnie wypłacano, więc kluby, federacja oraz sami zawodnicy zaczęli mieć problemy z fiskusem.

I wprowadzono system, który sprawdził się w Polsce w okresie PRL, kiedy to zawodowych sportowców nie było, tylko pod koniec miesiąca - dajmy na to - Lubański, szedł do kopalnianej kasy i jako górnik pobierał wynagrodzenie za pracę na szychcie?

Dokładnie tak. W latach 90. postanowiono jednak wszystko sprofesjonalizować. Uważam, że to bardzo dobrze dla popularności rugby na świecie.

Ale z czego się wzięło to zamiłowanie do amatorszczyzny?

Z angielskiego poczucia elitarności, bo rugby zrodziło się na Wyspach. W Anglii sportem powszechnie uprawianym w każdej szkole państwowej była i jest piłka nożna. Jeśli natomiast ktoś wybiera elitarną, drogą, renomowaną uczelnię, to ma jak w banku, że będzie się tam grało właśnie w rugby. I z absolwentów tych szkół stworzy się później reprezentację narodową kraju. Mówię o ludziach, którzy kończyli Oxford czy Cambridge, zawodowo zarabiali ogromne pieniądze jako prawnicy czy przedsiębiorcy, a rugby traktowali nieco hobbystycznie i prywatnie, blokując dopływ wielkich pieniędzy do tego sportu. Chodziło o ochronę elitarności, przez co dyscyplina ta na całym świecie rozwijała się rachitycznie i nierówno. Ale teraz to się zmienia w błyskawicznym tempie.

Również w Polsce?

Naturalnie. Rugby się w naszym kraju rozwija, cały czas rośnie zainteresowanie tą dyscypliną. Mam nadzieję, że przyczynia się do tego również praca stowarzyszenia, któremu przewodniczę - Rugby Barbarians Polska. Kiedyś jeden dziennikarz powiedział podczas naszej rozmowy: "Wie pan, panie Grzegorzu, rugby to taki niszowy sport." A ja mu odpowiedziałem: "Mniej niszowy niż skoki narciarskie." Niech pan policzy zdolnych, utalentowanych rugbistów i porówna ich ze zdolnymi, utalentowanymi skoczkami narciarskimi. Odpowiedź narzuca się sama.

Essence
Dowiedz się więcej na temat: PIT
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy