Snapy Zjednoczone: (Nie)ulotność krainy Trumpa

USA uchwycone w "snapach" /Mikołaj Więckowski /materiały prasowe
Reklama

Do USA pojechał studiować, ale w praktyce zaliczył trip po całych Stanach. Tam, gdzie tylko się pojawił "snapował". O utrwalonej w nietypowy sposób podróży opowiada Mikołaj Więckowski, autor projektu "Snapy Zjednoczone".

Jeśli masz ponad trzydzieści lat, to istnieje całkiem spora (niestety) szansa, że nie wiesz, o co chodzi ze wspomnianym "snapowaniem". To nic innego jak wysyłanie znikających po odczytaniu wiadomości zawierających zdjęcia lub filmy znajomym lub dzielenie się nimi ze światem przy użyciu aplikacji Snapchat. Dlaczego znikają? Bo nie każdy moment musi pozostać w sieci na wieki.

Mikołaj właśnie "snapami" postanowił zrelacjonować swój prawie roczny pobyt w USA. Od Los Angeles do Nowego Jorku, przez miejsca świetnie znane, jak i te, o których nie słyszeliście, śmiesznie i poważnie, przed i po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta. "Snapy Zjednoczone" zadebiutowały jako slajdowisko - a właściwie to snapowisko - podróżnicze w krakowskim Klubie Pauza w ramach Kraków Photo Fringe. Jednak trwająca ponad godzinę prelekcja wciąż nie wyczerpała tematu...

Reklama

Michał Ostasz, FACET.interia: Czego spodziewałeś się po Stanach jadąc tam - przynajmniej w teorii - studiować?

Mikołaj Więckowski: Jechałem studiować tam bynajmniej nie tylko w teorii! (śmiech) Z racji mojego kierunku studiów, miał to być wyjazd nie tylko rozrywkowy, ale też w pewien sposób badawczy. Na początku roku 2016 na mojego uniwersyteckiego maila trafiła informacja o możliwości ubiegania się o stypendium naukowe w Stanach Zjednoczonych w ramach Utrecht Network. Nie oczekiwałem cudów - szczerze mówiąc, wolałem być nastawiony raczej pesymistycznie i oczekiwałem odpowiedzi odmownej. Po około dwóch miesiącach dostałem telefon z informacją, że udało mi się zakwalifikować na wyjazd do University of Oklahoma. W sierpniu wylądowałem w Stanach i zacząłem swój pierwszy z dwóch semestrów.

W kwestiach uniwersyteckich, spodziewałem się innego podejścia profesorów do studentów. W kwestii całego społeczeństwa, byłem natomiast przygotowany na tę słynną otwartość na inność, którą tak często wymienia się w kontekście USA. Spodziewałem się też paru bardziej przyziemnych rzeczy, jak na przykład dobrych hamburgerów (śmiech). Co ciekawe jednak, w przypadku tych ostatnich zawiodłem się srogo...

Powiedziałbyś, że to taki amerykański Erasmus?

W pewnym sensie - tak. Jest jednak parę rzeczy, których odróżnia ten program od Erasmusa. Przede wszystkim - nie ma tak dużego wsparcia finansowego. Po drugie - miejsc jest o wiele mniej, przez co dostać się tam nie jest tak łatwo. Jest to też niewątpliwie w pewnym sensie bardziej "egzotyczny" kraj niż te oferowane w ramach Erasmusa i dla mnie - studenta amerykanistyki - bardziej interesujący.

Czym zatem różni się życie amerykańskiego studenta Johna Browna od polskiego żaka Jana Kowalskiego? Było coś, co autentycznie cię zaskoczyło?

- Cały ogrom rzeczy. Przede wszystkim, amerykańskie uniwersytety zwykle usytuowana są na kampusach znajdujących się poza wielkimi miastami. Są tego plusy i minusy. Na pewno bardziej czuć na nich życie studenckie, a sam kampus mojego uniwersytetu był naprawdę piękny (z Harvardem na przykład, wygrywamy zdecydowanie pod tym względem!) i wypełniony mnóstwem świetnych miejsc dla studentów, od niesamowitej biblioteki, w której można było zarówno spać, uczyć się, jak i wypić dobrą kawę, przez masę restauracji i darmową, świetnie wyposażoną siłownię, na ogromnym stadionie futbolowym kończąc. Akademiki też można uplasować kilka klas wyżej od tych polskich. Wszystko to do tego było w zasięgu stosunkowo krótkiego spaceru.

- Z drugiej jednak strony, takie umiejscowienie kampusu izolowało nas trochę od życia Amerykanów nie będących studentami i najbliższego dużego miasta, stolicy stanu Oklahoma, Oklahoma City. By poznać tę część USA, musiałem się więc trochę bardziej wysilić. Tym bardziej, że ja - jak i większość studentów z wymiany - nie posiadałem auta. Nawet w przypadku wyprawy do spożywczaka - oczywiście, jak to w Stanach, do Walmartu - trzeba było korzystać z Ubera lub Lyft (usługi prywatnego transportu samochodowego - red.).

Byłeś jedynym polskim studentem?

- Jeśli chodzi o tę wymianę zagraniczną - tak, przez cały rok byłem jedynym Polakiem. Wiem, że na całym uniwersytecie były jeszcze dwie czy trzy Polki, studiujące tam na stałe. Z jedną z nich mieliśmy nawet chwilowy kontakt, ale ostatecznie jednak nie udało się nam, niestety, spotkać. Nie narzekałem jednak przesadnie z tego powodu. Wielu moich znajomych dziwiło się mojej sytuacji, bo np. z Francji do Oklahomy przyjechało ponad 200 osób.

Pytali się, dla przykładu, czy nie czuję się samotny bez możliwości spotkania się z kimś z własnej kultury. Ja jednak nie narzekałem. To była dla mnie fajna odskocznia, dzięki której mogłem przerzucić się w całości na mówienie po angielsku na rok. No i sami ludzie z innych krajów też byli super, szczególnie mili byli Azjaci czy Latynosi. Mam też sporo znajomych z Europy, ale mam wrażenie, że my, mieszkańcy Starego Kontynentu, trudniej nawiązujemy prawdziwe przyjaźnie i na początku często jesteśmy stosunkowo chłodno nastawieni do nowo poznanych ludzi.

Co z samym tripem po USA - zaplanowałeś go jeszcze w Polsce, czy dopiero na miejscu okazało się, że nie będziesz siedział tylko na uniwersytecie?

- Chciałem podróżować, ale żadnego konkretnego planu nie miałem. W szczególności dlatego, iż wiedziałem, że czekają mnie wyprawy z nowo poznanymi w Stanach ludźmi. Wszystko musiało być więc planowane na miejscu, w grupie, tak by każdemu odpowiadał czas danej wyprawy czy miejsce, do którego się udajemy.

Parę miejsc wiedziałem, że muszę odwiedzić, jak na przykład Nowy Jork czy Los Angeles. Ostatecznie jednak zobaczyłem też wiele miejsc, których wcześniej nie planowałem, jak chociażby liczne miasta w Teksasie czy Nowym Meksyku. Cieszę się również, że ostatecznie trafiłem nie tylko do metropolii, ale i licznych parków narodowych czy stanowych. Przyroda w USA jest niesamowita, a widoki w wielu miejscach, często nawet stosunkowo mało znanych i niepozornych, zapierają dech w piersiach. Turystycznie kojarzy się chyba Stany Zjednoczone bardziej z miastami, a moim zdaniem tamtejsza przyroda wygrywa z nimi atrakcyjnością.

Zanim spytam, co widziałeś i czy Stany faktycznie są takie, jakie wydają nam się po obejrzeniu amerykańskich filmów, to muszę wiedzieć, dlaczego zdecydowałeś się na “uwiecznienie" swojej podróży przy pomocy Snapchata...

- To pewnie dlatego, że nie jestem jakimś wielkim fanem robienia standardowych, turystycznych zdjęć. Oczywiście czasem, jeśli widzę szansę uchwycenia dobrego ujęcia, oczywiście je uwieczniam. Większość sytuacji jednak nie pozwala na uzyskanie wielkiej atrakcyjności zdjęć (przynajmniej amatorowi), przez co fotografie wyglądają ot, normalnie, trochę bezpłciowo.

Tymczasem na Snapchacie nie muszę się o to martwić. Zdjęcia i wideo tam mają być przede wszystkim spontaniczne. Do tego możliwość zapisania wszystkiego w jeden ciąg, w jedno Story, pozwala na szybkie połączenie wszystkich wspomnień z danej podróży. Istotna jest także oczywiście kwestia możliwości łatwego podzielenia się swoimi przygodami z resztą świata. Początkowo zresztą wszystko to robiłem tylko dla siebie i znajomych. Dopiero potem, wraz z grupką przyjaciół, wpadliśmy na pomysł przekształcenia tego w "snapowisko". W ten sposób chyba jednak ostatecznie ukróciłem też jedną z podstawowych cech Snapchata - ulotność udostępnianej w niej zawartości.

Które z odwiedzonych miejsc okazały się najbardziej godne "zesnapowania"?

Rocky Mountain National Park - za niesamowite widoki i całkiem sporą różnorodność w ramach jednego obszaru. Petrified Forest National Park - za krajobraz rodem z "Gwiezdnych wojen". Red Rock Canyon - za ogromne możliwości wspinaczkowe i rozległość całego terenu. Nowy Jork - za to, że to chyba najsłynniejsze miasto świata dorównuje z łatwością mitom na swój temat.

Los Angeles - za niezwykły, luzacki klimat i możliwość zobaczenia na własne oczy scenerii z gier "Grand Theft Auto: San Andreas" i  jeszcze wyraźniej "Grand Theft Auto V". Nowy Orlean - za niezwykły klimat i ulice wypełnione nocą kochającymi wszystkich imprezowiczami. Nowy Meksyk - za klimat Dzikiego Zachodu i piękne krajobrazy. Santa Fe - za unikalność na tle pozostałych amerykańskich miast.

To chyba była też trochę popkulturowa podróż?

Zdecydowanie! Cały Nowy Meksyk jest niczym gra "Red Dead Redemption", Los Angeles to wspomniane już GTA w całej okazałości, a Nowy Jork tuż przed Bożym Narodzeniem był dla mnie niczym podróż śladami "Kevina samego w Nowym Jorku"(śmiech)!

Pamiętam też jak w pewnym momencie, już po pierwszym pobycie w NYC, obejrzałem w internecie pewien klip muzyczny. Był on kręcony w raczej lokalnej, mniej turystycznej lokacji Nowego Jorku. Jak świetnie było jednak poczuć, że na ekranie widzi się miejscówkę, w której miało się okazję być raptem parę dni wcześniej!

Miałem też okazję podróżować trochę Drogą 66 i zajrzeć między innymi do opuszczonego miasta Glenrio na granicy Nowego Meksyku i Teksasu, gdzie kręcono ujęcia do kultowej adaptacji filmowej jeszcze bardziej kultowej powieści Johna Steinbecka, "Grona gniewu".

Wpadłem także na dzień do Roswell - fanom teorii spiskowych i UFO nie muszę chyba tłumaczyć, jak ciekawym przeżyciem to było (śmiech).

A byłeś bardziej jak agent Mulder czy sceptyczna Scully z "Z archiwum X"?

Byłem raczej sceptyczny. W przypadku Roswell widać, że chodzi tu przede wszystkim o biznes przynoszący małej, nieznanej wcześniej mieścinie sporo dochodów. Muzeum UFO, znajdujące się w centrum miasta, złożone jest natomiast głównie z ogromnej ilości informacji, które od dawna można znaleźć w internecie, a część z nich łatwo jest obalić. Przyznam jednak, że mimo wszystko odwiedzić to legendarne miejsce było fajnym przeżyciem.

Które miejsca na mapie USA były dla ciebie jeszcze zaskoczeniem?

Negatywnym: Houston. Smutne, przygnębiające miasto, a tamtejsze przystosowane pod turystów centrum NASA wcale nie jest jakoś niezwykle ekscytujące. Pozytywnym: Dwa inne miasta w Teksasie: San Antonio z romantycznym deptakiem dla pieszych przy rzece (tzw. riverwalk) oraz spokojne, familijne Austin. Do tego dochodzi także Waszyngton - wykreowana na idealną stolica, w której spędzenie raptem paru dni zdecydowanie nie wystarcza.

Będąc w temacie stolicy. Miałeś okazję być w Stanach przed i po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA. Czy tę zmianę dało się odczuć?

Zdecydowanie. Tym bardziej, że miałem okazję żyć w regionie ogromnych kontrastów. Mój uniwersytet, jak większość w Stanach, to ostoja poglądów liberalnych. Stan Oklahoma jako taki jest natomiast jednym z najbardziej konserwatywnych regionów w Stanach. Można więc tu było spotkać zarówno profesorów i studentów oczekujących pierwszej kobiety-prezydent lub dystansujących się od obu partii, jak i zatwardziałych Republikanów, dla których Trump był jak zbawiciel.

Jako że wszystkie sondaże wyborcze głosiły zwycięstwo Clinton, wiele osób na kampusie było autentycznie załamanych po ostatecznych wynikach. Były protesty, ludzie płakali. Osobiście wydawało mi się to trochę przesadzone, ale starałem się też w jakiś sposób zrozumieć ich myślenie. Późniejsza działalność Trumpa, w tym między innymi blokada imigracyjna dla osób z kilku państw Bliskiego Wschodu, wywołała kolejne protesty, w które włączył się nawet sam prezydent uczelni. Temu z kolei trudno się dziwić - na University of Oklahoma znajdowała się bowiem całkiem spora grupa studentów z tych właśnie krajów. Gdyby więc opuścili oni USA choćby na dzień, nie mogliby już tam wrócić.

Amerykanie są podzieleni na zwolenników i przeciwników Trumpa, tak jak Polacy będący za i przeciw PiS?

Tak, myślę, że można odnaleźć tu sporą analogię. Wiele osób nie było zwolennikami Clinton, ale i tak oddawali na nią głos, nie chcąc, by urząd objął Trump. Istotnej trzeciej partii politycznej nie ma, ale część obywateli, nie chcąc głosować zarówno na kandydata Republikanów, jak i kandydatkę Demokratów, oddała głos chociażby na Gary'ego Johnsona z Partii Libertariańskiej. Była to stosunkowa mała liczba osób, jednak część dziennikarzy starało się po wyborach udowodnić, że ostatecznie głosy te zamiast trafić do Clinton, umknęły właśnie jej, przez co prezydentem został Trump.

Zasadniczo jednak Amerykanie nie wychodzą poza swój standard systemu dwupartyjnego i oddają głosy na Republikanów lub Demokratów. Z tego też powodu mocno było widać, że wiele osób padło z jej strony z powodu nielubienia Trumpa, a z drugiej - z powodu nielubienia Clinton.

A co z samymi mitami na temat USA? Czy to faktycznie kraina, w której każdemu się udaje pod warunkiem, że ciężko pracuje, a wszyscy cieszą się nieskrępowaną wolnością?

Na pewno należy zdecydowanie obalić ideał "amerykańskiego snu". Wydaje mi się jednak, że dalej w USA z pewnymi predyspozycjami, jak na przykład mocnym zaangażowaniem w to, co się robi, można łatwiej dojść do sukcesu niż na przykład w Polsce. Do tego wykształcenie uniwersyteckie zdaje się tam mieć większą wartość niż u nas. Znamy ten polski mit, że po studiach humanistycznych pozostaje nam co najwyżej praca w McDonald's. Tam takiego czegoś nie ma. Oczywiście jest to zasługa całego systemu, lepiej gratyfikującego osoby wykształcone. Profesorowie dostają więcej pieniędzy, uczelnie (nawet publiczne) mają większe fundusze. Z drugiej jednak - za semestr studiów trzeba płacić w Stanach niebotyczne sumy. I to niebotyczne nie tylko z perspektywy Polski, gdzie studia są przecież "za darmo", ale i wielu innych krajów.

Jedną z moich ulubionych historii typu “od zera do bohatera" jest jednak ta związana z pewnym czarnoskórym policjantem, który odwiedził raz jedne z moich zajęć. Wychował się on w typowym rasowym getcie, jego ojciec regularnie bił matkę i podczas jednej z awantur wepchnął jej nawet pistolet do ust, grożąc, że ją zastrzeli. To nie jest zapewne sytuacja wyjątkowa, zdecydowanie bardziej unikalne jest jednak to, iż człowiek ten ostatecznie wyszedł na prostą pomimo tak wielkich problemów rodzinnych. Prawdziwy idealista, który wstąpił do służby, by chronić ludzi doświadczających codziennie tego, co on w dzieciństwie.

Co do nieskrępowanej wolności natomiast... Cóż, to pewnie zależy jak ktoś tę wolność postrzega. Myślę jednak, że pomimo coraz liczniejszych ograniczeń, Stany rzeczywiście wciąż są rajem pod tym względem dla wielu z nas. W szczególności, jeśli dla kogoś wyznacznikiem wolności jest na przykład możliwość postrzelania sobie z AK-47. W Oklahomie (jak i wielu innych stanach) nie ma z tym problemu. Mi udało skorzystać się z okazji do postrzelania na niesamowitej strzelnicy. Chłopaki mieli tam całe zatrzęsienie różnej broni, a nawet restaurację i kawiarnię. Zdarzyło mi się widzieć nawet parę, która przyszła tam spędzić romantyczny wieczór. Ot, stereotypowe amerykańskie Południe.

Na "snapowisku" mówiłeś o innej sytuacji z użyciem broni palnej...

Mówisz o tym, że grożono nam użyciem broni palnej podczas jednej z podróży? Tak, ta sytuacja to jedna z naszych ulubionych anegdot. W Nowym Orleanie mieszkaliśmy w jednym Airbnb i pierwszej zrobiliśmy małą imprezę. Nie spodobało się to jednemu z naszych sąsiadów, który zaczął wygrażać naszemu znajomemu... strzelbą, domagając się przy tym ciszy.

Chciał was tylko postraszyć, czy jego palec faktycznie znalazł się na spuście?

Myślę, że miał być to tylko straszak, ale kto wie. Nowy Orlean znany jest ze sporej ilości przestępstw.

Poza tym cisza i spokój?

Raczej tak. Nigdy nie czułem się naprawdę zagrożony. Zdarzało nam się przejeżdżać przez różne "getta etniczne", a raz nawet podczas pobytu w Nowym Jorku mieszkałem na niesławnym Bronksie. Czasem może jakaś gęsia skórka się pojawiła, ale nigdy chyba tak naprawdę nie czułem, że zaraz dostanę po pysku, czy cokolwiek w tym rodzaju.

Wiem jednak, że podczas mojego pobytu w Stanach, w okolicy uniwersytetu doszło na przykład do dwóch czy trzech zabójstw i innych mało fajnych sytuacji. Raz na przykład jeden chłopak, którego dręczono w szkole, wyśmiewano go, i tym podobne, ostatecznie odebrał sobie życie na kampusie, strzelając sobie w głowę.

A co z tą amerykańską otwartością ludzi?

Istnieje, zdecydowanie. Pewnie trochę jej brakuje do jakiegoś ideału, sam spotkałem się z paroma osobami, które nie były przesadnie miłe. Nie zawsze dotykało to wprost mnie, ale znam kilka sytuacji związanych z ludźmi mającymi nastawienie jawnie rasistowskie. Na przykład sam byłem świadkiem jak niektórzy pracownicy poczty w Oklahomie zachowywali się ewidentnie gorzej wobec Azjatów niż białych - i to naprawdę łatwo było dostrzec.

Zasadniczo jednak Amerykanie stoją duża wyżej od Polaków względem po prostu bycia miłym wobec nieznajomych. Pójście do marketu w Stanach jest na pewno przyjemniejsze niż nad Wisłą, bo wiesz, że jest zdecydowanie mniejsza szansa, iż będziesz musiał użerać się z opryskliwą kasjerką. Sprzedawcy w mniejszych sklepach, na przykład monopolowych, zresztą o wiele chętniej zagadują ot tak do klientów. Można pogadać z nimi o ostatnim meczu ulubionej drużyny, rekomendacjach alkoholowych czy - w przypadku osób z Europy - o tym, co warto zobaczyć na Starym Kontynencie.

Amerykanie zdecydowanie lepiej od nas rozumieją, że w sprzedaży istotne jest jakieś całościowe doświadczenie, w którego skład wchodzą nie tylko cena czy jakość produktu, ale też postawa samego sprzedawcy.

Czego z twojego pobytu w USA nie chciałbyś powtórzyć?

Na pewno kilku miejsc w Stanach nie widzę sensu odwiedzać ponownie. Przekonałem się także, że wszelkiego rodzaju muzea historii naturalnej (takie jak to w Nowym Jorku, gdzie kręcono film "Noc w muzeum" z Benem Stillerem) nie są dla mnie i od teraz zawsze będę je omijał.

Co ciekawe, pomimo tego, że nigdy właściwie nie byłem wielkim fanem muzeów, w Stanach Zjednoczonych wiele z nich było dla mnie must-see. Do wielu też bym wrócił, pomimo tego, że widziałem większość ich kolekcji. Na pewno warte polecenia są w tym przypadku przede wszystkim placówki nowojorskie ze sztuką nowoczesną, takie jak MOMA (The Musem of Modern Art - red.), czy moje ulubione Whitney Museum.

Najgorszym doświadczeniem, jeśli chodzi o miasta, było natomiast niewątpliwie Albuquerque w Nowym Meksyku. Przespaliśmy tam tylko jedną noc, by odpocząć w drodze z Oklahomy do Vegas, ale w ciągu tych parunastu godzin zdążyłem już mieć dość tej krainy na całe życie. Po ulicach w nocy włóczyły się tylko prostytutki i narkomani, a gdy wyszliśmy rano ze śniadania w restauracji, pod naszym autem czekała już dwójka bezdomnych, proszących o pieniądze w stylu naszego polskiego “daj pan na browara, szefie".

Nauczyłem się już też chyba jakich restauracji unikać. Typowo amerykańskie jedzenie z zasady nie jest przesadnie dobre (chociaż jest coś fajnego w klasycznym wielkim śniadaniu z bekonem, jajkiem i naleśnikami), dlatego lepiej stawiać na kuchnię mniejszości etnicznych, np. azjatycką. Obecnie niezwykle popularne w Stanach są także restauracje meksykańskie. Zwykle są lepsze niż te w Polsce, ale jeśli mamy okazję, lepiej wpaść do samego Meksyku (sąsiadującego przecież z USA) i tam spróbować oryginalnych specjałów.

Wspominałeś, że naciąłeś się też na hamburgery. Naprawdę w "ojczyźnie" tego dania nie smakuje ono dobrze?

Bywa różnie. Bywają hamburgery naprawdę dobre albo przynajmniej niezłe. Jest jednak także sporo takich, które mocno odstają od oczekiwań. Może to kwestia mojego podniebienia. Przyzwyczajony jestem chyba do polskiego stylu robienia burgerów, w Krakowie na przykład jest naprawdę sporo dobrych knajp z nimi. Dużą rolę pełni też pieczywo. Amerykanie zwyczajnie nie potrafią go robić i ich buły do burgerów zupełnie mi nie odpowiadają.

Naprawdę dobrego burgera miałem okazję jeść chyba dwa czy trzy razy w ciągu tego całego roku. Jeden z nich pochodził z kultowej burgerowni na Harvardzie, Mr. Bartley's, gdzie kręcono między innymi sceny do takich filmów jak "Good Will Hunting" czy "The Social Network". Popularność w tym przypadku idzie w parze z jakością - panowie w tej małej knajpce znają się na rzeczy i robią naprawdę warte sprawdzenia kanapki.

Dla wielu starszych od ciebie osób, a co dopiero twoich rówieśników, wyjazd do USA pozostaje w sferze marzeń. Co najlepiej zrobić, by to zmienić?

Jeśli chodzi o młodych - warto rozejrzeć się za wszelkiego rodzaju stypendiami i innymi możliwościami studiowania w Stanach Zjednoczonych. Jest też opcja work & travel, z której korzysta regularnie kilku moich znajomych. Wydaje się to być fajną opcją na dostanie się do USA i pozostanie tam na jakiś czas. Czy podróżowanie po USA samo w sobie jest drogie? Nie ukrywajmy - z perspektywy polskich zarobków, zdecydowanie tak.

Trudno mi mówić o konkretnych kwotach, jeśli chodzi o krótkie wyjazdy, bo ja sam spędziłem tam przecież prawie rok normalnego życia, w grę nie wchodził jedynie miesięczny wypad poglądowy. Na pewno należy wydać jednak więcej niż w przypadku podróżowania po Europie czy do innych topowych dla naszego kraju destynacji turystycznych.

Czy twój trip zostanie tylko zbiorem snapów? Wciąż wydaje mi się, że nie poruszyliśmy tematu nawet dziesiątej części twoich przygód w USA...

W planach jest książka. Bardziej reportażowa niż turystyczna, także odsłaniająca zupełnie inne oblicze USA niż to, które pokazują snapy. Z większym naciskiem na spojrzenie Amerykanów na Trumpa, czy inne cechy całego konserwatywnego Południa. Na razie wszystko jest rozpisane schematycznie, w lipcu zabieram się za przekuwanie tego w całościowy produkt. Mam nadzieję, że znajdzie się wydawca i gotowa książka rzeczywiście pojawi się na rynku.

Rozmawiał Michał Ostasz

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy