Szymon Kuczyński: Wielki wyczyn samotnego żeglarza

Fot. zewoceanu.pl /materiały prasowe
Reklama

Bez dobijania do brzegu, po cichu, bez wielkiego, medialnego szumu. I co najistotniejsze - samotnie. Żeglarz Szymon Kuczyński 270 dni, 10 godzin i 29 minut spędził na maleńkim jachcie, którym opłynął świat. Tym samym stał się pierwszym człowiekiem na świecie, który bez zatrzymywania się okrążył kulę ziemską na najmniejszej, pływającej jednostce.

Łukasz Piątek, Interia: Dlaczego pływasz?

Szymon Kuczyński: - Bo lubię. Lubię przestrzeń, lubię się poruszać. Kiedy byłem mały, wymyśliłem sobie, że pływanie jachtem to fajna rzecz, bo poruszasz się z własnym domem na plecach, a równocześnie zmieniasz miejsca. Jesteś mocno nieograniczony. I dlatego żeglarstwo, również morskie, przypadło mi tak do gustu. Podczas pierwszego rejsu dookoła świata wziąłem ze sobą rower, co pozwalało mi zobaczyć dużo ciekawych miejsc na lądzie. Żeglarstwo to znakomita, niespieszna forma przemieszczania się, dzięki temu dużo widzisz, bo masz czas na wszystko.

Reklama

270 dni, 10 godzin, 29 minut - mówi ci to coś?

- Nie za bardzo.

Zgrywasz się?

- To tak na serio - tyle czasu spędziłem samotnie na oceanie. Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Dobrze spędzony czas jak dla mnie...

Po co?

- Bo lubię.

To już słyszałem...

- Bo to naprawdę trudno inaczej wytłumaczyć. To kompletnie inny czas niż ten na lądzie. Bez ludzi, będąc oderwanym. Można się mocno skupić na rzeczach, które się tam robi. Skupiasz się na obserwacji morza, czytaniu książek, słuchaniu muzyki, pisaniu.  Nic cię nie rozprasza. Jesteś zupełnie sam pośrodku niczego. Jeśli coś cię zainteresuje, to chłoniesz to całym sobą.

Zawsze podczas rejsu jest tak bajkowo, jak opowiadasz?

- W moim przypadku w 99 procentach tak było. Oczywiście są jakieś ciężkie momenty, od czasu do czasu, bo to nieuniknione przy tak długim okresie na morzu. Jacht zapewnia jakąś tam, nazwijmy to, ochronę przed warunkami zewnętrznymi, ale tylko do pewnego momentu. Jak jest bardzo zła pogoda, to po prostu fizycznie jest ciężko. Natomiast reszta czasu to dla mnie wielki fun.

Uciekałeś od czegoś tutaj na lądzie?

- Świadomie na pewno nie. Zresztą to nie był mój pierwszy samotny rejs, więc zawsze wypływałem na morze i wracałem na ten ląd. Może to jest taki czas, żeby zresetować się przed życiem na lądzie. 

Po opłynięciu kuli ziemskiej człowiek wraca silniejszy?

- Minęło chyba zbyt mało czasu, żebym mógł to zaobserwować na swoim przykładzie. Pewnie coś tam się zawsze zmienia w człowieku. Ja stałem się trochę większym gadułą. Albo inaczej - nauczyłem się lepiej komunikować z ludźmi.  Człowiek przywozi bardzo dużo spokoju, bo tam będąc cholerykiem nic nie zdziałasz. Jeżeli są jakieś ciężkie sytuacje, to musisz sobie z tym poradzić. Przestajesz się spieszyć jeśli chodzi o codzienne sprawy, na które nie masz wpływu, przestajesz się nimi denerwować.

Jesteś introwertykiem, prawda?

- Nie wiem. Sam to oceń.

Bycie introwertykiem pomaga, kiedy przez 270 dni jest się na małej łódce, niemalże na łupince, pośrodku wielkiego oceanu?

- Może pomaga. Nie mam codziennej potrzeby kontaktowania się z ludźmi. W czasie rejsu nie miałem w zasadzie w ogóle komunikacji głosowej. Łączność satelitarna była ograniczona do SMS-ów i e-maili. Jakoś  bardzo mi to nie przeszkadzało tak naprawdę. Być może wynika to z tego, że jestem osobą raczej zamkniętą. Większość swojego życia spędzałem sam. To na pewno przydaje się na oceanie.

Czym się kierowałeś, decydując się na tę wyprawę?  Chciałeś sobie coś udowodnić? A może komuś?

- Żaden z moich rejsów nie służył do udowadniania czegokolwiek. Może poza tym, że można pływać małymi jachtami. Przy okazji pokazuję, że na nich też da się pływać bezpiecznie. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to - tylko się nie denerwuj - pływam, bo lubię. Alternatywą jest chodzenie do tzw. normalnej pracy i trzytygodniowy urlop. Problem w tym, że wtedy widzi się bardzo mało, bo człowiek cały czas się spieszy. Ogląda i odczuwa równe miejsca, spotkania z ludźmi, po łebkach. A ja mam czas. Zatrzymuję się na tydzień, na trzy. To kwestia trochę mojego wyboru, trochę tego, na co natura pozwala. Chyba dlatego to robię.

Jak zareagowali twoi najbliżsi, kiedy powiedziałeś im, że samotnie wypływasz w rejs i wrócisz za rok?

- Szczerze mówiąc to do końca nie wiem. Miałem za sobą kilka samotnych rejsów, więc mogli się tego spodziewać. Zdawali sobie sprawę, że da się to zrobić bezpiecznie, z głową, a przy tym ma się dużo zabawy.

Czym różniła się twoja pierwsza wyprawa dookoła świata od drugiej?

- Przede wszystkim trasą, czyli można powiedzieć, że wszystkim. Pierwsza była etapowa, trochę bez wyjścia, bo płynie się przez Kanał Panamski, więc postój był w nią wliczony. To trasa międzyzwrotnikowa, czyli w ciepłym klimacie. Jest dużo łatwiejsza pod względem pogodowym i klimatycznym. Ponieważ jest etapowa, to automatycznie dłuższa. Są postoje, jest zwiedzanie lądów, poznawanie się z ludźmi. To jest w tej wyprawie najbardziej istotne.

- W drugiej wyprawie jedynymi istotami, które poznawałem, były zwierzaki. Przez całe dziewięć miesięcy dwa razy widziałem ląd z pokładu jachtu. To były jakieś dwie malutkie wyspy. Większość czasu płynie się przez Ocean Południowy, poniżej czterdziestego równoleżnika. Tam jest zimno i mokro. Temperatura przez wiele tygodni spadała poniżej pięciu stopni Celsjusza. Warunki bytowe na moim małym jachcie są takie, że wilgotność wynosi ponad dziewięćdziesiąt stopni praktycznie przez cały czas. W zasadzie woda leje się po ścianach. Nie dlatego, że łódka cieknie, tylko taka jest kondensacja w środku. Na jachcie nie ma żadnej izolacji i ogrzewania. Tam, na oceanie,  jest totalna pustka. Nie ma nic. Nie ma statków. Przez wiele miesięcy nie tylko na oczy nie widziałem żadnych jednostek, ale i na urządzeniach anty-zderzeniowych. Ogromna pustka i przestrzeń.

Zatem jak tam nie zwariować?

- Jestem molem książkowym. To świetny czas, żeby pochłaniać książki. Człowiek odlatuje w inną rzeczywistość. Zaczynasz czytać i wchodzisz w inny świat. Czytasz po piętnaście godzin na dobę, bo czekasz, co dalej. Wbrew pozorom ten czas na jachcie bardzo szybko leci. Wpadasz w kompletnie inny rytm. Najtrudniejsze są pierwsze dni, kiedy żyjesz jeszcze sprawami lądowymi, relacjami z ludźmi. A później mija ci dziesiąty dzień, dwudziesty, czterdziesty. Nagle nie wiesz, kiedy jest setny. Słuchałem dużo muzyki. Nikt ci nie mówi, że masz ściszyć. Jedyne co wpływa na twoje decyzje to pogoda. Oczywiście należy narzucić sobie pewien reżim związany z gotowaniem czy higieną, bo jak jednego dnia nie zjesz śniadania, drugiego tylko obiad, a trzeciego coś będziesz podjadał, to odbije się to na twojej kondycji. To jedyne, co musisz robić. Żyjesz tak swobodnym rytem, jakiego nigdy nie masz na lądzie.

Ile przeczytałeś książek podczas drugiej wyprawy?

- Z tego co pamiętam to ponad 140. Wyszło jedna książka co dwa dni. Ponadto nigdzie się nie wyspałem tak, jak na oceanie. Z dala od lądu nie trzeba nastawiać budzika. Jak coś się dzieje, to człowieka sam instynktownie się budzi.

Co wziąłeś ze sobą do jedzenia?

- Konserwy rybne, owoce, suszone jedzenie, ryże, kasze, kuskusy, wodę. To tak w dużym skrócie.

Jesteś na środku oceanu i bierzesz konserwy rybne?!

- Wiem, że to dziwne, bo wokół miałem sporo świeżych ryb. Choć tak naprawdę, to ja wcale za rybami nie przepadam. Gotowałem różne potrawy. Od czasu do czasu upiekłem ciasto.

Ciasto?!

- A ty nie lubisz czasami zjeść czegoś słodkiego?

Lubię. Ale żeby piec ciasto na maleńkiej łodzi pośrodku niczego?

- Miałem dużo wolnego czasu...

Jak wyglądała sprawa z ruchem? Na twoim jachcie można zrobić jakieś pięć kroków, nie więcej.

- To rzeczywiście był problem. Nie było możliwości robienia pompek czy przysiadów, bo jachtem cały czas bujało. Zabrałem ze sobą najzwyklejszą gumę do rozciągania. Brak ruchu mocno mi dokuczał, bo od dziecka mam problemy z kręgosłupem, a na łodzi się siedzi albo leży.

Chorowałeś na coś?

- Na szczęście nie. Generalnie choroby mnie raczej omijają, także na lądzie. Miałem jeden lot przez kabinę i rozciąłem wtedy łuk brwiowy i usta.

Lot przez kabinę?

- Podczas sztormu. Spokojnie spałem, kiedy jakaś zagubiona fala uderzyła mocno w burtę. To czasami się zdarza na oceanie, ale trzeba mieć dużo szczęścia, a raczej pecha, żeby coś takiego trafić.

Miałeś jeszcze jakieś przygody?

- Podczas sztormów miałem dwa głębokie przechyły, w tym jeden ponad 90 stopni. Jedną nogą stanąłem na suficie. Wszystko się poprzewracało, pomimo siatek zabezpieczających. Druga gleba, już mniejsza, bo przechył około 70 stopni, miała miejsce przed Hornem. W czasie tego przechyłu spadła druga fala na jacht i całą powierzchnię żagli. Doszło do uszkodzenia masztu. Później cały ten odcinek od Hornu do Europy płynąłem na awaryjnie usztywnionym maszcie. Musiałem coś wykombinować, żeby on w ogóle stał.

Można się doskonale przygotować do wyprawy, ale sam mi kiedyś powiedziałeś, że jest jedna rzecz, która żeglarzom spędza sen z powiek.

- Zapalenie wyrostka robaczkowego. Są dwa poglądy na ten temat. Niektórzy twierdzą, że przed takim długim rejsem należy go wyciąć. Na oceanie nie jesteś w stanie nic z tym zrobić. Jeśli dochodzi do zapalenia, to umierasz. Z tym że opinia lekarzy jest taka, że wycinanie zdrowego wyrostka nie jest najlepszą opcją. Ja zdecydowałem się nie wycinać. Stan naszego zdrowia znacząco wpływa na ryzyko podczas takich długich rejsów. Stąd też moja decyzja, żeby pływać teraz, a nie na emeryturze, bo później zdrowie może dużo mniej dopisywać. Zasadniczo staram się nie myśleć o sprawach, na które nie mam wpływu. To tylko dodatkowy, bezsensowny stres. Zawsze jest jakieś ryzyko. Możesz mieć wylew, cokolwiek. To się może wydarzyć u nawet u młodego człowieka. Więc takie założenie na życie, że się boisz, że się coś stanie, jest bez sensu.

Miałeś ze sobą jakąś apteczkę?

- Oczywiście. Taka apteczka jest bardzo rozbudowana. Na upartego rejs można przepłynąć bardzo wesoło, bo wszystko co w niej jest, to specyfiki na receptę. Antybiotyki, środki przeciwbólowe, adrenalina. Masa przeróżnych rzeczy. Ważna jest również łączność satelitarna, żeby móc się skontaktować z lekarzem. Ja mogę być przygotowany na pewne rzeczy, ale to nigdy nie zastępuje pełnej wiedzy medycznej. Druga, identycznie wyposażona apteczka, zostawiona była na lądzie, żeby w razie czego można ją było przesłać lekarzowi, który oceniłby, czym dysponuję na jachcie. Na lądzie była dokładna lista leków i ich ilość.

Wziąłeś ze sobą jakieś płynne rozweselacze?

- Całe pół litra orzechówki. Miała służyć do uczczenia opływania poszczególnych przylądków. W praktyce otworzyłem ją dopiero przed Hornem, na zasadzie - kieliszeczek po wyjściu ze śpiwora bardzo zimnego poranka, żeby się trochę rozgrzać. Nie spożywam alkoholu podczas rejsów. Zresztą uważam, że to trunek przeznaczony do spotkań towarzyskich.

Co najbardziej zachwyciło cię podczas wyprawy?

- Tych doznań jest naprawdę dużo. Bez wątpienia dla mnie takim numerem jeden jest zawsze spotkanie ze zwierzakami. W czasie tego drugiego rejsu było to spotkanie z orkami. Mała, sześciometrowa orka, dziecko. Mama była gdzieś w okolicy. Zaznaczyła swoją obecność. Mała podpływała na wyciągnięcie ręki. Gdybym wyciągnął rękę za burtę, mógłbym ją pogłaskać. Lekko się stresowałem, bo widziałem na filmach, jak orki potrafią się szybko i gwałtownie poruszać. Praktycznie ocierała się o jacht. Przekładała się na plecy, pokazywała brzuch, zachowywała się jak przyjazny pies, który kładzie się na plecach i chce, żeby go smyrać. I to jest chyba najfajniejsze w pływaniu na oceanie, że zwierzęta tam zachowują się dokładnie na odwrót niż zwierzęta na lądzie. Dzikie zwierzaki na lądzie uciekają od człowieka, a na oceanie jesteś dla nich ciekawostką. Kompletnie się nie boją. Podlatuje jakiś egzotyczny ptak, siada koło ciebie na pokładzie i ma cię w głębokim poważaniu, bo on teraz sobie odpoczywa.

Rekiny również się tobą interesowały?

- Rekiny to osobny problem, bo ja się ich panicznie i irracjonalnie boję. Tyle, że nigdy na oceanie ich nie spotkałem. Widziałem je raz w stawie przed jakimś hotelem. Za każdym razem jak wchodzę do wody, to jestem przekonany, że tam z tyłu już coś do mnie płynie. Człowiek się naogląda głupich filmów i później świruje.

Kusiło cię czasami, żeby podczas ładnej pogody wyskoczyć za burtę i popływać?

- Od czasu do czasu to robię, choć tak naprawdę to bardziej przymus niż potrzeba. Jest taki rejon - równikowa strefa ciszy, gdzie bardzo często praktycznie w ogóle nie wieje wiatr. Łódka stoi w miejscu. A im dłużej stoi, tym szybciej zaczyna zarastać. Woda ma temperaturę 30 stopni, więc momentalnie pojawia się życie na jakiejś powierzchni. Wskakiwałem do wody ze szpachelką, żeby wyczyścić jacht, bo takie narośla bardzo go później spowalniają. Natomiast w innych okolicznościach przyrody, dla przyjemności nie wskakiwałem do wody, bo jacht za szybko płynie, żebym zdążył go dogonić.

Jak wyglądają noce na oceanie?

- Nieprawdopodobnie pięknie. Nigdzie, na żadnym lądzie nie ma takiej przejrzystości powietrza jak na oceanie. Gwiazdy są tak wyraźne, tak blisko. Tuż przed zachodem słońca, kiedy temperatura zaczynała spadać, wychodziłem z książką z kokpitu i po raz enty oglądałem zachód. To zawsze jest spektakularne. Później pojawiają się gwiazdy, księżyc. Możesz siedzieć godzinami i się na to lampić. A tu jeszcze ci jakaś ryba wyskoczy, jakiś delfin. Bajka totalna.

Podczas rejsu chodziła za tobą jakaś potrzeba zrobienia czegoś od razu po wejściu na ląd?

- Jest masa takich rzeczy, bo mieszkając na tak małej łódce masz pewne ograniczenia bytowe. Uwielbiam lody. W gorącym klimacie mógłbym codziennie żywić się tylko i wyłącznie lodami. Jak wracam na ląd, pędzę do sklepu, kupuję litrowe lody. Zwykłe przyziemne potrzeby - zimne piwko, potrzeba ruchu, spotkanie ze znajomymi.

Miałeś podczas swoich rejsów chociaż jedną chwilę zwątpienia?

- Nigdy nie żałowałem, że wybrałem się w rejs. Natomiast podczas sztormu, kiedy uszkodziłem maszt, przez głowę przeszło mi pytanie czy ukończę rejs. Pamiętam, co dokładnie wtedy pomyślałem: "Aha, to tak się kończą takie projekty". Chwilę później refleksja: "Zaraz, zaraz, przecież chwaliłeś się na lewo i prawo, że jesteś przygotowany na każdą awarię. Zamiast rozmyślać, trzeba się było wziąć do pracy". Takie rozwiązanie polecam każdemu.

Co czułeś, kiedy kończyłeś wyprawę?

- To była myśl na zasadzie - plan wykonany. Cieszyłem się, że to wszystko skończyło się zgodnie z założeniami, a nawet wyprzedziłem harmonogram. Cieszyłem się każdym dniem spędzonym podczas tej wyprawy. Coś się kończy, coś się zaczyna. Człowiek już zaczyna kombinować, jak wrócić na ocean.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy