Tajny dziennik Mirona Białoszewskiego

Nieżyjący od niemal 30 lat Miron Białoszewski, autor słynnego "Pamiętnika z powstania warszawskiego", był jednym z najważniejszych polskich pisarzy. Dlatego wydanie prywatnych zapisków Białoszewskiego, noszących tytuł "Tajny dziennik", jest jednym z najważniejszych literackich wydarzeń ostatnich lat. Poniżej prezentujemy fragment książki, która niedawno trafiła do księgarń.

Mąż redaktorki mojego tomu wierszy w Wydawniczej Spółdzielni Ludowej (Jadwiga Bandrowska-Wróblewska) , malarz, dobry znajomy Teika (ks. Tadeusz Kęsik) , powiedział, że Teik popełnił swojego rodzaju samobójstwo. Tyle pił kawy, palił papierosów, że zniszczył sobie tchawicę, oskrzela, dostał zapalenia płuc. Na ratunek było za późno. Sam za chwilę zbijał to - Co znaczy "za późno"? Nie umieli się do tego zabrać. Ale miał piękny pogrzeb. To trzeba przyznać. Zjechało stu kilkudziesięciu księży. Do Skarżyska. Teik sam był księdzem. Wstąpił do seminarium duchownego po powstaniu, w którym brał udział, po wywózce i obozie, po pobycie w Anglii, gdzie zmywał talerze. Tak zwane późne powołanie. Przed powstaniem był obojętny na sprawy wiary, pamiętam go jako niewierzącego, choć sam prostował to, że nie, że to nie było tak. Raz wracał do domu, Niemcy, on pomyślał "Matko Boska, ratuj mnie", i to był pierwszy moment.

Reklama

Wiersze słabe, ksiądz dobry

To seminarium Teika było w Rzymie. Nie wiem, czy tam poznał męża mojej redaktorki, czy w Londynie. Mąż redaktorki opowiada:

- On właściwie nie znajdował zadowolenia w kapłaństwie, mówił mi, że nie ma celu w życiu, nie ma po co żyć. Ciągle żył powstaniem. Tamtymi czasami. Miał nagrane wiersze ze swojego jedynego tomiku wydanego kiedyś w Rzymie. Zapraszał ciągle młodych i im puszczał te wiersze. Wiersze były słabe. Tylko Teik sam był dobry. Dał mi raz ni stąd, ni zowąd pięćset złotych. Rozpraszał się za bardzo na zbytnią ilość znajomości. Odkąd go znałem, na wszystkie imieniny, święta wysyłał dziesiątki albo i setki kart. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, odprawiał w pędzie ileś odwiedzin. Miał energię, wyglądał młodo, licząc sobie pięćdziesiąt trzy lata. Zapuścił nawet długie włosy, z czego śmiał się Le. Le. w ogóle się z niego podśmiewał. Ale raz Teik go uraził.

Pyta Leszka

- Chodzi pan ciągle do sióstr na Piwną?

- A co ksiądz myślał- Boże, jakie te kobiety są naiwne - i Teik westchnął z ironią. To ubodło Le., bardzo wrażliwego na swoim punkcie. Nigdy już więcej Teika nie wpuszczał. Prawdę mówiąc, nie wpuszczał go i przedtem. Wpuścił Teika kilka razy na początku, tak jak i innych, kiedy go jeszcze nie przestają ciekawić. Potem gadał

- Ta jego czarna sutanna to przynosi nieszczęście, trzeba unikać.

Wanna księdza kanonika

Raz Teika malował w fotelu, ale nie udało się, zamazał. Ubawił się wspomnionkiem Teika z pewnego pogrzebu. Umarł ksiądz. Zjechali się księża. Siedzą na plebanii. Wchodzi jeszcze jeden ksiądz, ich znajomy, w sutannie, w damskim kapeluszu z woalką. Patrzą po sobie. A ten wyjaśnia, że przyjechał na pogrzeb. Jakoś go tam potem subtelnie oddzielili czy może doradzili biret. Kiedy byłem u Teika w Sandomierzu, stała w ubikacji wanna, stara, brudna, pozarastana pajęczynami

- To wanna księdza kanonika, mieszka obok, stary, sam tej wanny prawie nie używa, ale nie wolno jej dotknąć.

Teik bardzo mnie gościł. Opowiadał o latach za granicą. Bardzo ładnie robił dorywczy przekład wiersza Mertona, poety amerykańskiego, trapisty, który jeszcze wtedy żył, miał dopiero czterdzieści kilka lat, w parę lat później pojechał do Indii i tam, przygotowując jakąś iluminację w kościele, włączył się w prąd, zabiło go. We wspomnieniach Mertona jest, jak rozpakowuje przysłane do klasztoru płyty, "cały Mesjasz Haendla", stwierdził ze zdumieniem, że aż taki zbytek. Nieraz mi się to przypomina, kiedy wyciągam całego Mesjasza Haendla z szafki pełnej płytowego zbytku. Tak, trochę lat temu i mnie Mesjasz dziwił, że cały nagrany i że można go mieć. Teik mieszkał przy kościele Świętego Jakuba. Pokazywał mi romańskie okna i ceramiczne płytki z płaskorzeźbami. Świeciło słońce

- Zobacz, jakie okno romańskie jest zupełnie inne od gotyckiego. Ściany, kościół.

W innym duchu.

Zakonnicy przerobieni na damy

W głównym ołtarzu czterdziestu dominikanów, słynnych w Polsce czterdziestu męczenników. Na obrazie. Skupionych w zamieszaniu i trwodze w prezbiterium na posadzce, jedni klęczą, innych już zabijają Tatarzy, którzy właśnie napadli niespodziewanie na kościół. Miasto zdążyło się zamknąć. Z miasta do kościoła Świętego Jakuba idzie wąwóz. Tym wąwozem mieli w razie alarmu mnisi uciekać. Ale zostali zaskoczeni. Tatarzy ukazali się nagle. W galopie. Wpadli do kościoła i wszystkich dominikanów pozabijali. Nie wiadomo dlaczego. Z rozpędu... W którymś wieku przerobiono zakonników na obrazie na czterdzieści dam dworu, modlących się i mordowanych. Ktoś przemalował habity na suknie, udamszczył twarze, dodał włosy. Za naszej epoki odskrobano przeróbkowe warstwy. Są z powrotem dominikanie. Nie było pewności, czy cała scena obrazu działa się naprawdę. Jeśli tak, to gdzie są męczennicy? Chyba zakopani przy kościele. Zaczęły się badania. Dokopano się pierwszej warstwy kościotrupów. Więc byli. Leżeli. Przy romańskiej ścianie. Teik z okna swojego pokoju wyglądał nocami na odkopany dół. Kości fosforyzowały. Zaprowadził mnie do bocznej kaplicy z gablotami. W jednej rozłupana czaszka. W drugiej czaszka z toporkiem, który w niej utkwił. Na wieki. Poczułem wielką realność napadu. Aż do rąbnięcia w głowę. Czterdziestu męczenników - w tym miejscu - przerażonych, mordowanych - co z tego, że siedemset lat temu.

Nie łap mnie za nogi

W powstaniowych piwnicach ludzie byli podobni do nich. Zasypywani, rozstrzeliwani, przerażeni i rozmodleni. Teika zobaczyłem pierwszy raz po czternastu latach prawie niezmienionego, tak samo z blond włosami, pachnącego lawendą; tyle że w sutannie. Leszek wyjechał, ja siedziałem sam na placu Dąbrowskiego. Trwało upalne lato z przeciągami. Sierpniowo-wrześniowe. Wciąż drzwi i okna trzaskały i wciąż było gorąco. Ja byłem w stanie wielkiego roztrzęsienia. Po bytności pierwszy raz w Paryżu, po daniu nowego programu w naszym teatrze mojo-Ludwikowo-Ludmiłowym tu w pokoju, wyjechałem na Mazury do niejakiego Juliana. W świąteczny dzień dojechałem, między niebem i jeziorami, przezroczystym od pogody pociągiem do Ełku. Tam zaraz poszliśmy nad wodę. Julian wynajął kajak. Nie umiał pływać. Byliśmy w radosnych nastrojach. Julian powiedział, żebym uważał, i chyba chciał, żebym ja spróbował wiosłowania. Kto zrobił jaki ruch? Obydwaj nagle wpadliśmy po szyję do wody, obok kajak, dnem do góry. Kazałem mu się trzymać kajaka

- Doholuję go do brzegu!

A było to na środku bezludnego jeziora. Spotkaliśmy przedtem tylko ojca z synem na kajaku, na wysepce. Dawno znikli. Julian uparł się, żeby kajak wywrócić wierzchem do wierzchu, to wsiądziemy. Uległem bezmyślnie. Kajak powrócił wierzchem do wierzchu i poszedł pod wodę

- Łap mnie za nogi! - krzyknąłem. Ale nie wiedziałem, co znaczy tonący. Oplątał mnie całego. Obydwaj się topiliśmy. W głębi wody. Zielona woda tylko szumiała, huczała. A my w młynie. W obrotach. Musiałem się od niego uwolnić, żeby ratować siebie. Piłem wodę, dusiłem się. A kiedy poczułem się wolny, dopadł mnie znów. Drugi raz takie samo kotłowanie w głębi. Już czułem, że koniec. Ostatkiem sił wyswobodziłem się. Julian po

prostu zrobił się nagle bezwładny. On poszedł na dno. Ja do góry. Płynąłem do

brzegu. Sił mało. Zawołałem "ratunku!". Tamci dwaj przypłynęli. Ojciec z synem. Nie chcieli szukać w wodzie. Na nic prośby. Mieli zresztą rację, że to beznadziejne. Wyleciałem z wody na brzeg, obejrzałem się za siebie na spokojną wodę pod złotym popołudniem. Ależ straszność! Pobiegłem do sołtysa. Chałupa zamknięta. Pustka. Za to na drodze ukazał się milicjant na motocyklu. Po mnie. Od razu. Nic go nie obchodziło szukanie. Tylko aresztowanie. Wzięli mnie w kąpielówkach.

Podpisz, nie podpiszę, podpisz

Ubranie było w wypożyczalni kajaków. Wypożyczacza zaaresztowali. Dwa dni świąt. Dopiero na trzeci dzień urząd czynny. Zdałem relację z wypadku. Wypuszczono mnie. Juliana nie znaleziono. Poszedłem uliczką na pocztę, w stronę jeziora. Zobaczyłem tłum na brzegu. Pytam się co. Ano, znaleźli topielca. Myślałem, że to Julian. Nie. Inny. Julian utopił się w jeziorze obok. Wróciłem doWarszawy. Mój topielec wypłynął dopiero podczas burzy na jeziorze po dwudziestu sześciu dniach. Kiedy przyjechał do Warszawy Teik, nic jeszcze nie było wiadomo o wyłowieniu Juliana. Opowiedziałem mu to. Przejął się. Palił papierosy. Powiedział, że mszę odprawi za Juliana, żebym przyszedł. Kupił melonów. Siedzieliśmy w upale, najpierw popołudniowym, drzwi trzaskały, potem wieczornym. Przyszedł Olgierd. Jedliśmy melony. Olgierd na moją prośbę Teikowi poopowiadał o swoim zesłaniu. Jak jeździł po drzewo przez las wołami, siedział na furze i myślał, że nic się już nigdy nie zmieni. Las, woły, on na furze, Syberia. Nigdy nic więcej. Mieli się nie ruszać z powiatu do końca życia. Podpisali zobowiązanie. Jeden się załamał, krzyczał

- Nie podpiszę!

- Podpisz - radzili mu - to i tak wszystko jedno

- Nie podpiszę!

Potem przywykli do tego życia. Można było zmieniać pracę. Przenosić się. Raz Olgierd w czyjejś stajni zbierał końskie gówna. Zastał go przy tym właściciel. Nawymyślał. Bawili się w berka. Jedna łapie faceta, który trzyma kartkę. Chce mu ją wyrwać. Śmiechy. On nie daje. Ona mu w końcu wyrywa. Patrzy. A tam donosy.

Książka "Tajny dziennik" ukazała się nakładem wydawnictwa Znak, któremu dziękujemy za udostępnienie fragmentu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: książki | literatura
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy