Wojciech Mecwaldowski: Szanuję prawdziwych dresiarzy

Wojciech Mecwaldowski w teledysku Dawida Podsiadly - Pastempomat /YouTube
Reklama

Posiada pokaźną kolekcję klocków Lego, a w łazience trzyma ponad tysiąc zabawek z popularnych, czekoladowych jajek. Szanuje prawdziwych dresiarzy, śmieje się z celebrytów, woli schabowego od sushi, a niedługo wyreżyseruje film, w którym główną rolę zagra prawdopodobnie Zac Efron. Zapraszamy do wywiadu z Wojciechem Mecwaldowskim.

Łukasz Piątek, Interia: Spotkało pana dziś coś dziwnego?

Wojciech Mecwaldowski: - Coś dziwnego? Zaskoczyła mnie pogoda, bo jest coraz zimniej.

To przyznam, że jestem zaskoczony, bo podobno na dziwne i niecodzienne sytuacje działa pan jak magnes.

- Zgadza się. Przyciągam wariatów. Albo tych, którzy nie do końca rozumieją otaczający nas świat.

Może to jest tak, że swój zawsze trafi na swego...

- To prawda. Zauważamy to dopiero wtedy, kiedy dorastamy. Są ludzie nam pisani, dlatego czasami nie możemy przejść obok drugiego człowieka obojętnie, bo on jest "po coś". To działa w obie strony.

Reklama

Na trasie Wrocław - Warszawa, Warszawa - Wrocław wielu pan takich spotyka?

- Sporo. Na lotniskach, na dworcach. Tych dziwnych sytuacji naprawdę jest dużo, ale zazwyczaj, kiedy ktoś mnie o nie pyta, to mam w głowie pustkę. To jak z dowcipami, kiedy prosi cię ktoś, żebyś jakiś opowiedział. Na co dzień na luzie sypiesz nimi jak z rękawa, ale jak przychodzi co do czego, to nie znasz ani jednego.

Woli pan pociągi czy samoloty?

- Wolę latać, ale bezpieczniej czuję się w pociągu. Zdecydowanie większy komfort psychiczny zapewnia mi szuranie po ziemi.

Rozumiem, że prawa jazdy nadal pan nie zrobił?

- Nie zrobiłem...

Dlaczego?

- Nie ciągnie mnie do tego.

Kilka miesięcy temu mówił pan, że wybiera się do Stanów, by przejechać je samochodem wzdłuż i wszerz wraz ze znajomymi.

- I miałem to prawo jazdy zrobić w Stanach.

Nie wyszło?

- Jak widać cały czas nie jest mi to dane. Może kiedyś je zrobię.

Półtora roku temu jechałem pociągiem z Warszawy do Wrocławia i zauważyłem pana siedzącego w Warsie. Miałem nawet wtedy podejść i zapytać o możliwość przeprowadzenia wywiadu, ale siedział pan taki zamyślony i wpatrzony w jeden punkt, że pomyślałem, iż nie warto przeszkadzać, bo może analizuje pan coś ważnego. Podobno łapanie "zawieszki" to u pana norma. Prawda?

- Bardzo często się zawieszam, medytuję, odpływam sobie z tego świata, który mnie otacza na co dzień.  Zwariowałbym, gdybym cały czas tym żył. Żyję trochę z boku i bardzo mi to odpowiada.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że był pan trochę dzieckiem autystycznym.

- Absolutnie tak. Gdyby mnie wówczas scharakteryzować, to pewnie można by się dopatrzeć jakichś śladów autyzmu. Mówię to zupełnie poważnie. Miałem swój świat, bo nie potrafiłem funkcjonować w tym, w którym wszyscy funkcjonowali.

Komuś to przeszkadzało?

- Nie. Raczej dziwnie wyglądało. Z wiekiem ma to same plusy.

Nie wyrósł pan  tego?

- Nie mam zamiaru.

I stąd u pana ta miłość do klocków LEGO?

- Od dziecka marzyłem, żeby kiedyś zbudować świat z LEGO. Ogromny na cały pokój, z górami, zamkami i armiami rycerzy, którymi kiedyś będą się bawić moje dzieci.

Więcej ma pan klocków LEGO czy figurek z popularnych, czekoladowych jajek?

- Zdecydowanie klocków. Kiedyś specjalnie jeździłem po nie do Niemiec.

I już pan nie jeździ?

- Nie, bo wszystkie już mam. Teraz buduję.

I jak pan już zbuduje, to co wtedy? Czym się pan zajmie?

- Jak to czym? Będę się nimi bawił.

Gdzie pan te wszystkie klocki trzyma?

- W domu w salonie. Mam dużo miejsca.

Z figurkami z jajek jest podobnie?

- Ich już nie zbieram, ale czasami dostaję w prezencie więc dokładam. Mam ich już grubo ponad tysiąc sztuk. Trzymam je w łazience.

Filmy pornograficzne. Czy to prawda, że...

- Prawie każdy je ogląda, ty pewnie też.

Ale pan je podobno kolekcjonuje.

- A to jakiś problem? Ludzie robią gorsze rzeczy.

Czy żałuje pan...

- Niczego w życiu nie żałuję.

... decyzji o zagraniu w filmach, które okazały się klapą?

- Nie. Jako aktor zawszę robię wszystko, co w mojej mocy. Gdybym miał poczucie, że zrobiłem coś źle, to mógłbym żałować. A nie mam takiego poczucia. Nie mam wpływu na cały film. Wszystkie wybory, których dotychczas dokonywałem były świadome, więc nie żałuję żadnego.

Ale jeśli powstaje słaby film, to pan grając w nim, firmuje go swoją twarzą.

- Tak. I na szczęście jest tak, że ludzie widząc tę moją twarz raczej nie mówią, że dałem dupy. Wiesz, ja trzy lata temu przestałem przejmować się rzeczami, które już się wydarzyły i na które nie mam już wpływu jako aktor. To był dla mnie przełomowy moment.

Na czym polegał ten przełom?

- Doprowadzono mnie, ku**a, do szewskiej pasji.

Nie rozumiem...

- Często pracowałem pod ogromną presją czasu. Zrób to na już, teraz, kończy nam się czas! Zauważyłem, że ludzie nie myślą o tym, żeby zrobić coś dobrze, ale o tym, by zrobić coś szybko. Taka praca nie ma sensu.

Kiedy dostaje pan propozycję roli, to na dzień dobry stawia pan swoje warunki - chociażby te odnośnie czasu pracy?

- Ja nie stawiam, ale moja agentka ma w umowie zapisane punkty, które są moimi warunkami. Nie jestem osobą, która ma jakieś zachcianki. Po prostu jedyne o co proszę, to czas do przygotowania się. Chcę przyjść na plan, pokazać to, co mam do zaoferowania, odbyć jakieś próby itd. Nie znoszę sytuacji, kiedy na planie spotykam nieprzygotowanych ludzi. Muszę być fair wobec widza, który mnie ogląda. Zwłaszcza, że za tę pracę bardzo dobrze mi płacą.

Jest pan znanym i docenianym aktorem, więc domyślam, że się nie bierze pan pierwszej lepszej roli?

- Przede wszystkim pracuję mniej, niż kiedyś. Wcześniej naprawdę pracowałem bardzo dużo i kiedy tak zatrzymałem się na chwilę i zacząłem się zastanawiać, co ja robię, to uświadomiłem sobie, że obok wielu rzeczy w moim życiu przechodziłem obojętnie, wiele z nich w ogóle nie dostrzegałem.  W związku z tym zacząłem sobie dozować tę pracę. Potrzebuję mieć więcej czasu dla siebie. Z wiekiem też mam coraz większy szacunek do pracy jaką wykonuję, bo wiem, jak potrafi przeczołgać.

Czego pan nie zauważał?

- Jak pracujesz non stop, to zwyczajnie nie zauważasz swojego życia. Największym błędem ludzi jest myślenie, że jeszcze zdążą nacieszyć się życiem. Idziesz do roboty mając dwadzieścia kilka lat. Prężysz się i pocisz, żeby tylko wyżej i wyżej. Nagle okazuje się, że masz już 70 lat i... co tak naprawdę przeżyłeś? Dlatego doszło do mnie, że za bardzo zapieprzam, że powinienem mieć czas dla swojego życia, dla rodziny, przyjaciół. Choćby mieć czas, żeby siedzieć w domu i zupełnie nic nie robić.

Nie jest pan zakochany w pieniądzach?

- Nie. Część pieniędzy przeznaczam na to, żeby innym ludziom żyło się dobrze. Nie zbieram pieniędzy wyłącznie dla siebie. Lubię komuś pomóc, ale nie czuję potrzeby chodzenia i mówienia o tym. Nie lubię wycierać sobie gęby chorymi dziećmi, tudzież po prostu ludźmi w potrzebie. Byłem kiedyś w szpitalu onkologicznym i dowiedziałem się, że dzień wcześniej widziano tam pewną znaną polską aktorkę. Wrzuciła do Internetu fotkę z chorymi, łysymi dziećmi i podpisała ją: "Byłam u moich przyjaciół". A była tylko raz i nawet z tymi dziećmi nie rozmawiała. Dużo pieniędzy przeznaczam na podróżowanie i na ciuchy, bo mam jakiś syndrom kobiecy. Chyba każdy facet ma taki. Na szczęście u mnie zaczęło i skończyło się na ciuchach, a nie na czymś innym.

Dlaczego Wrocław a nie Warszawa?

- Bardzo lubię stolicę, ale lepiej czuję się we Wrocławiu. Ludzie są tam częściej uśmiechają i nie przenoszą na ciebie swoich problemów. Poza tym, tam się zapraszają na schabowego, a tu na sushi albo kiełki.

Z jednej strony schabowy, ale z drugiej strony jako miejsce naszego spotkania wskazał pan hotel Marriott. Tutaj chyba bliżej jednak do tego sushi...

- Marriott, bo raz: po drugiej stronie ulicy mam dworzec, a wracam dziś do Wrocławia. Dwa: mają tutaj naprawdę bardzo dobry żurek. Trzy: przed tobą miałem tu jedno spotkanie zawodowe, więc nie chciało mi się już nigdzie przemieszczać. Dla mnie jest bez różnicy, czy będziemy rozmawiać tutaj, czy pójdziemy pod jakąś budę na dworcu.

Lubi pan się trochę pośmiać z tej warszawskiej bufonady, prawda?

- Nie śmieję się z warszawiaków. Śmieję się z całego tego świata show-biznesu, który tak strasznie żyje eko, co chwilę zmienia diety. Wszyscy starają się żyć fajnie, a tak naprawdę rozwalają swoje organizmy i tego nie wiedzą. Ale mam też przyjaciół w Warszawie, którzy są wspaniałymi ludźmi, jedzącymi normalne rzeczy. Chyba zamiast biec za tymi nowinkami, co staje się modne, lepiej by było być wiernym sobie i jakimś zasadom, które nas budują.

Pan jest wierny schabowemu?

- Jestem wierny przede wszystkim sobie, ale składam się m.in. ze schabowego.

Ma pan przyjaciół w show-biznesie?

- Tak.

Zalicza się do nich Paweł Wilczak?

- Jak najbardziej. Tomek Kot, Magda Różczka, Borys Szyc i jeszcze kilku innych.

Z Pawłem Wilczakiem ta przyjaźń narodziła się na planie serialu Usta-Usta?

- Chyba właśnie wtedy ta przyjaźń zaczęła kiełkować. Trwa do dziś. Paweł dał mi jedną, bardzo cenną radę.

To znaczy?

- Żebym nigdy w życiu nie rozmieniał się na drobne. Kiedyś pewna firma chciała mi dać ciuchy. Paweł wtedy powiedział: Wojtku, ciebie stać, żeby sobie te ubrania kupić. Otworzyło mi to głowę.

Na co?

- Na to, że np. aktorzy i artyści są wrzucani do jednego kotła z celebrytami. Zaprasza się ich na premiery majtek, butów i szczoteczek do zębów. Na tle ścianek pozują z tymi prezentami, uśmiechają się. To żenujące, bo ich stać, żeby sobie to kupili.

Pan też pozował na tle ścianek.

- Wyłącznie na premierach filmów i seriali, w których wystąpiłem. Generalnie tego unikam. Jeśli miałbym spędzić swój wieczór promując jakieś "dobra", to musiałbym upaść na łeb.

Buntownik z pana...

- Nie. Po prostu staram się żyć tak, jak ja chcę. Po swojemu. Nigdy nie będę żył wedle czyichś wskazówek czy założeń. Nigdy nie będę ubierał się tak, jak ktoś chce. Zwłaszcza, kiedy ten ktoś sam wygląda jak papuga. Błagam cię...

Dziś ma pan na sobie dresy. To chyba jedna z ulubionych części garderoby?

- Lubię dresy. Tak samo dobrze czuję się w garniturze. Mam swojego krawca, który szyje mi garnitury, jest naprawdę świetny, ale dlaczego miałbym nie zakładać dresów? Bardzo dobrze się w nich czuję i naprawdę niewiele mnie obchodzi, czy wypada je zakładać czy nie. Mam szacunek do ludzi, którzy noszą dresy. Zresztą kilkanaście lat temu byłem typowym dresiarzem. Jestem z tego dumny. Tak samo dumny jestem z moich przyjaciół, którzy również nosili wówczas dresy.

Dlaczego?

- Bo mają proste myślenie i nie wydziwiają. Nie upiększają życia jakąś sztucznością. Przyjmują je w takiej formie, jakie ono faktycznie jest. Nie zniekształcają go.

Nie zniekształcają w przeciwieństwie do...

- Ludzi z show-biznesu, którzy mają to do siebie, że uwielbiają wszystko sztucznie koloryzować i robić z siebie kogoś, kim nie są. Nie przepadam za osobami, które kreują się na potrzeby kogoś lub czegoś.

Ci pańscy przyjaciele - dresiarze - to nie prawnicy czy lekarze, którzy po pracy lubili włożyć na siebie dres, ale ci prawdziwi dresiarze?

- Dresiarze, którzy jeździli na mecze, tłukli się z policją. Dyskoteki, zimne łokcie, białe skarpetki - tego typu rzeczy. Kiedyś to było normalne, a teraz ludzie się z tego śmieją. I ja nie rozumiem, dlaczego się śmieją.

Odnoszę wrażenie, że w pana świecie są tylko dwa kolory - czarny i biały. Mylę się?

- Dla mnie świat ma wiele pięknych kolorów, ale chodzenie po nim jest czarno-białe. Albo jesteś albo cię nie ma, albo ręczysz albo nie. A nie, że jesteś w połowie...

I przez to trudniej dogadać się panu z ludźmi z show-biznesu?

- Czy ja wiem? Prawdę powiedziawszy chyba nigdy nie odczułem, żebym miał trudności z dogadaniem się z kimś, kto nawet znacząco różni się ode mnie.

Nadal nie dopuszcza pan do siebie tego świata cyfrowego?

- Tak. Bardzo mi z tym dobrze.

Czyli telewizora nadal pan nie kupił?

- Nie. I nie mam zamiaru.

Z bankowości elektronicznej także pan nie korzysta?

- Nie. Przelewy robię przy okienku w banku. Przynajmniej mogę zobaczyć piękne kobiety zajmujące się moimi pieniędzmi.

Jaką książkę ostatnio pan przeczytał?

- Dziwnie to zabrzmi, ale obecnie czytam "Mein Kampf".

O!

- Niedługo będę właśnie Adolfem.

Zaczynam się pana bać.

- Od Krzysztofa Czeczota otrzymałem propozycję wcielenie się w postać Hitlera w Teatrze Telewizji. "Światło w nocy" Macieja Karpińskiego. Mam zaszczyt pracować tam z Borysem Szycem i Łukaszem Simlatem. Teraz muszę dowiedzieć się o mojej postaci jak najwięcej, dlatego jestem na etapie czytania tej książki i oglądania filmów o Adolfie. Spróbuję w jakiejś chociaż części dowiedzieć się, co on miał w głowie.

Ma pan jakieś zmartwienia?

- Żeby ludziom w tym kraju bardziej nie odpier***o.

A czy martwi pana to, że jako osoba publiczna musi pan bardziej niż inni strzec swojej prywatności?

- W zasadzie to chyba jakoś strasznie wysilać się nie muszę, bo wiadomo jest od dawna, że ja swoją prywatnością się nie dzielę. Wiesz, ja żyję ze swojej pracy, a nie z tego, że jestem Wojtkiem Mecwaldowskim. Nie udzielam się zbyt często w kolorowej prasie, nie tańczę, nie gotuję, nie opowiadam w telewizji śniadaniowej o swojej brodzie. Jeżeli bym to wszystko robił, to prawdopodobnie byłbym bardziej znany, ale sprzedałbym siebie.

Powiedział pan, że nie tańczy...

- Uwielbiam tańczyć, ale nie w takiej komiksowej formie.

Dążę do tego, że kiedyś powiedział pan, że nie wystąpi w Tańcu z Gwiazdami nawet za milion złotych. A gdyby ktoś przyszedł i powiedział: "Panie Wojciechu, jeśli pan zatańczy, to ten milion wpłacimy na cel charytatywny"?

- To ja mam inną propozycję - nie róbcie tej edycji programu i na ten szczytny cel przekażcie nie milion, a kilkanaście milionów. Wiesz, co mnie strasznie wkurza? To, że organizowane są imprezy, na które zjeżdżają się celebryci. Wszędzie trąbi się o tym, że podczas takiej imprezy zebrano np. 50 tysięcy złotych dla dzieci. No super. Ale nikt ci już nie powie, że ta impreza kosztowała dwa razy tyle. Więc czy nie lepiej chociaż raz nie zrobić tej imprezy i dać tym dzieciom 100 tysięcy?

Co pan robi w wolnych chwilach?

- Dziś będę siedział nad Adolfem Hitlerem.

Będzie pan czytał?

- Czytał, chodził, mówił do siebie, rozmawiał z lustrem, pracował po prostu nad rolą. I tak zejdzie mi do 8. rano.

Do 8. rano?!

- Tak. Wtedy położę się spać, następnie wstanę o 17. i znowu zacznę pracować.

Dlaczego pracuje pan w nocy?

- Bo mam wtedy mniej zakłóceń. Lepsza łączność z kosmosem.

Ale pytałem, co pan robi w wolnych chwilach...

- Różnie. Czasami gdzieś jadę, lecę, innym razem odpoczywam w domu. Generalnie zamiast planować wolę projektować. I to jest ta zasadnicza różnica.

Jakieś hobby?

- Lubię malować, fotografować. Lubię przebywać nie tylko tu, ale może nie gadajmy o tym, bo ludzie wezmą mnie już za kompletnego wariata.

W takim razie zapytam o coś bardziej przyziemnego - kiedy zadebiutuje pan w roli reżysera?

- Mam nadzieję, że już niedługo. Mam gotowy scenariusz, storyboard. Teraz muszę jedynie polecieć do Stanów i porozmawiać z produkcją i głównym aktorem. Wyraził wstępne zainteresowanie, ale wiadomo, że muszą być umowy. Film nosi tytuł "Polak".

Tym głównym aktorem ma być Zac Efron?

- Tak.

Jak panowie się poznaliście?

- Na weselu, żeby było ciekawiej...

O czym to będzie film?

- O tym, jak zatrzymuje ci się czas. Chodzi o moment, w którym zaczynasz się zastanawiać, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. W twoim życiu i w ogóle w tym wszystkim, co cię otacza. Fabularnie, tytułowy bohater zostaje deportowany z USA do Polski. Stara się w niej odnaleźć, a zarazem zrozumieć samego siebie. I bardzo się cieszę, że wszyscy pracujący przy tej produkcji mają zabronione mówienie czegokolwiek.

Pan się dobrze odnajduje w Polsce? Chyba dobra okazja, żeby o to zapytać, bo rozmawiamy w dniu 11 listopada...

- Oczywiście, że się odnajduję. Kocham Polskę i nie wyobrażam sobie, żebym miał mieszkać gdzieś indziej. Może tym łatwiej mi to przychodzi, że niewiele potrzebuję do szczęścia.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama