Wściekłe psy wojny

Irak to prawdziwa wylęgarnia śmierci. Każdego dnia ginie tam kilkudziesięciu cywili, rebeliantów, żołnierzy i... najemników. Ci ostatni, to drugi co do wielkości kontyngent w tym kraju, liczący, według niektórych źródeł, nawet 30 tys. dawnych wojskowych. Zatrudnianych przez kilkadziesiąt firm, z których trzy oficjalnie współpracują z amerykańskim Departamentem Stanu.

Kontraktorzy - bo tak się ich formalnie nazywa - ochraniają placówki dyplomatyczne i ich pracowników, instalacje naftowe, siedziby firm i konwoje z ropą czy żywnością, zaopatrujące bazy sił koalicji. Faktycznie więc wyręczają armię, przejmując część jej zadań. To proces, który specjaliści nazywają "prywatyzacją wojny". Proces, dodajmy, bardzo szybko postępujący - o ile bowiem w czasie pierwszej "Pustynnej Burzy" w 1991 roku jeden kontraktor przypadał na 100 amerykańskich żołnierzy, obecnie, w Iraku, ta proporcja wynosi 1 do 5!

Reklama

Cywilne ciuchy i kałachy

A najemników można spotkać także w Afganistanie. To dość charakterystyczne postacie: muskularni, 30-40-letni mężczyźni z krótko ostrzyżonymi włosami, nierozstający się z wielkimi okularami przeciwsłonecznymi. Ubrani w cywilne ciuchy i lekkie kamizelki kuloodporne, obwieszają się wszelkiej maści bronią ręczną, w tym - choć spora ich część to Amerykanie - rozmaitymi odmianami AK-47. W konwoje wyruszają potężnymi terenówkami, ładując zapasowe koła na dachy i ostentacyjnie wystawiając lufy karabinów przez okna. Do ochrony ropociągów używają małych śmigłowców, do transportu zaopatrzenia - niewielkich samolotów. Mają własne systemy łączności, co czyni ich, w zasadzie, samowystarczalnymi.

Panowie życia i śmierci

Kontakt z nimi do przyjemnych nie należy. Kiedy trzy lata temu, na lotnisku w Bagram, usiłowałem zrobić zdjęcie grupie najemników, jeden z nich od razu podniósł broń. Szczęśliwie, skończyło się na wymianie obelżywych epitetów...

Dużo gorsze doświadczenia z prywatnymi ochroniarzami mają mieszkańcy Iraku. Najemnicy cieszą się złą sławą tych, którzy najpierw strzelają, a dopiero potem sprawdzają do kogo. Irakijczycy nazywają ich "panami życia i śmierci", szczerze przy tym nienawidząc. Doszło nawet do tego, że marionetkowy bagdadzki rząd zdecydował się na pozbawienie firm ochroniarskich specjalnych immunitetów. Nadane, gdy Irakiem rządził amerykański administrator Paul Bremer, gwarantowały najemnikom nietykalność ze strony irackiego wymiaru sprawiedliwości.

Zabijają, ale też giną

Krople goryczy przelał incydent, w którym wzięli udział kontraktorzy z najsłynniejszej, amerykańskiej firmy Blackwater. 16 września br., w Bagdadzie, z ich rąk zginęło 17 cywilów, a 22 osoby zostały ranne. Zdaniem Irakijczyków, najemnicy otworzyli ogień bez powodu, amerykański Departament Stanu po zdarzeniu twierdził, że strzelaninę sprowokował atak rebeliantów na konwój dyplomatyczny. Teraz rodziny ofiar, uznając całą tragedię za zabójstwo i zbrodnie wojenne, domagają się wielomilionowych odszkodowań.

Oczywiście, "ciężkie spusty" ochroniarzy nie wzięły się znikąd. Co prawda ich straty objęte są tajemnicą, ale kilka spektakularnych tragedii najlepiej dowodzi, że na tej wojnie giną i kontraktorzy. Wystarczy przypomnieć wstrząsające zdjęcia z marca 2004 roku (patrz: galeria), kiedy rozwścieczony tłum mieszkańców Faludży rozszarpał złapanych w zasadzkę najemników z Blackwater. Albo atak z 5 czerwca 2004 roku, gdy w Bagdadzie zginęło dwóch innych pracowników tej firmy - byłych żołnierzy naszego GROM-u.

Idzie o kasę i awanturę

"Duże ryzyko, ale i duże pieniądze" - tak o swoich motywacjach mówią sami najemnicy. Jak ustalił "Time", kontraktorzy zarabiają od 12 do 33 tys. dolarów miesięcznie. A kasa to nie wszystko - na wojnę pod sztandarem komercyjnych firm pchają się wszelkiej maści poszukiwacze przygód, awanturnicy i przede wszystkim - spragnieni adrenaliny byli żołnierze jednostek specjalnych. Zjeżdżają do Iraku czy Afganistanu praktycznie z całego świata - są wśród nich nie tylko Amerykanie ale, m.in., Brytyjczycy, Izraelczycy, Włosi, Filipińczycy, Bośniacy, Chilijczycy, a także Polacy, o czym przekonaliśmy się przy okazji wspomnianego ataku. Ilu jest tych ostatnich? - nie wiadomo. Niewykluczone, że jest to nawet kilkudziesięciu byłych żołnierzy takich jednostek jak GROM i Pułk Specjalny z Lublińca.

Anonimowi i doświadczeni

Zarobki kontraktorów zwyczajnych żołnierzy przyprawiają o ból głowy. Skąd więc pomysł na komercjalizację wojny? Wbrew pozorom, taki układ po prostu się opłaca. Zaletą najemników jest ich anonimowość - gdy giną, najczęściej nie podaje się ich nazwisk, jeśli w ogóle sam fakt śmierci ujrzy światło dzienne. W mediach nie ma relacji z ich pogrzebów, nie powstają materiały poświęcone zrozpaczonej rodzinie, słowem, do opinii publicznej nie docierają informacje, które mogłyby mieć wpływ na obniżenie poparcia dla działań wojennych.

Co ważne, najemnik to najczęściej człowiek z bogatym, wojskowym doświadczeniem - nie ma więc potrzeby urządzania mu wieloletnich i kosztownych treningów. Owo doświadczenie redukuje też ryzyko, jakim jest posyłanie do walki "nieostrzelanego" żołnierza po kilkumiesięcznym szkoleniu.

Psy spuszczone ze smyczy

No i ostatni, istotny argument - najemników często określa się mianem psów wojny. Trzymając się tej stylistyki, byłych żołnierzy jednostek specjalnych - spośród których rekrutuje się kontraktorów - należałoby uznać za psy spuszczone ze smyczy. Bo owszem, rozstali się z wojskiem, ale z nabytymi przez lata umiejętnościami - nie. O tym, że warto je "zagospodarować", trzymać pod kontrolą, przekonywać chyba nie trzeba. Eks-komandos to przecież łakomy kąsek dla grup przestępczych. Dość przypomnieć bolesną porażkę polskiej policji w Magdalence, gdzie po jednej stronie stanął odział antyterrorystyczny, a po drugiej - rodzimy rzezimieszek i były żołnierz Specnazu, Białorusin Igor Pikus. W kilkugodzinnej strzelaninie zginęło dwóch policjantów, a 16 zostało rannych...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: PSY (Park Jae-Sang)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy