Z tarczą czy na tarczy?

"Rok 2008 będzie ostatnim rokiem naszej obecności w Iraku" - deklarują politycy Platformy Obywatelskiej. Wrócimy z Bliskiego Wschodu jako zwycięzcy czy pokonani?

Marcin Ogdowski

W tej chwili niewiele jeszcze wiadomo. I nie sposób oczekiwać, by w ciągu najbliższych dni, czy nawet tygodni, deklaracje polityków rządzącej partii przekształciły się w konkretny kalendarz wycofania. PO, nowy premier i minister obrony, "znają temat" Iraku w zakresie dostępnym politykom opozycji. Jest zaś rzeczą oczywistą, że przejęcie władzy zmienia perspektywę, głównie za sprawą dostępu do większej liczby dotąd zastrzeżonych informacji.

Istotna wyborcza obietnica

Donald Tusk i nominowany na ministra obrony Bogdan Klich, muszą się więc wdrożyć. Prawdopodobieństwo, że ów proces zmieni ich podejście do kwestii polskiej obecności w Iraku, jest bliskie zeru. Postulat wycofania naszych żołnierzy był jednym z ważniejszych elementów zakończonej właśnie kampanii wyborczej. To również dzięki niemu Platforma zyskała tak wiele głosów młodych Polaków. Byłby to zatem przysłowiowy "strzał w stopę", gdyby politycy PO "na wejście" wycofali się z tak istotnej wyborczej obietnicy.

Reklama

Spokojnie więc możemy uznać, że powrót jednostek Wojska Polskiego znad Eufratu i Tygrysu jest przesądzony. A skoro tak, już dziś możemy się pokusić o pierwsze podsumowania, zwłaszcza zaś o odpowiedź na pytanie: czy było warto?

Nim jednak to uczynimy, należałoby rozproszyć wątpliwości, czy aby nasze próby podsumowania nie są przedwczesne? Otóż nie. Doświadczenie ostatnich czterech lat podpowiada nam, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy sytuacja w Iraku nie ulegnie jakiejś diametralnej zmianie. W związku z tym trudno też oczekiwać, by dotychczasowe wojskowe, polityczne i gospodarcze relacje polsko-irackie zmieniły swój charakter i dynamikę. A zatem...

Wycofanie będzie kosztować

Jak dotąd zaangażowanie w Iraku kosztowało nas życie 27 obywateli - żołnierzy, dziennikarzy i pracownika Biura Ochrony Rządu - oraz okrągły miliard złotych. A pieniędzy byłoby znacznie więcej, gdyby nie fakt, że część kosztów - związanych z logistyką - wzięli na siebie Amerykanie.

Jednak bilans wydatków nie jest jeszcze zamknięty. W tej chwili nie wiemy, czy najbliższa, X zmiana, będzie tą, która zwinie obozowisko, czy też "zgaszenie światła" przypadnie w udziale XI zmianie, która znalazłaby się w Iraku latem przyszłego roku. Tak czy inaczej, na iracki kontyngent wydamy jeszcze co najmniej kilkadziesiąt milionów złotych z tytułu bieżącego utrzymania.

A to nie jedyne koszty. Samo wycofanie wiąże się bowiem z niemałymi nakładami. W wersji skrajnie pesymistycznej może się okazać, że chętni do pomocy w transporcie na Bliski Wschód Amerykanie, "opcji powrotnej" już nie obsłużą. Co więcej, armia będzie zmuszona pozostawić w Iraku znaczne ilości sprzętu. Koszty transportu byłyby bowiem wyższe od jego realnej wartości. Oczywiście, ów przymus można przekuć na jakieś racjonalne działania - na przykład przekazać pozostawiany sprzęt armii irackiej. Finansowego bilansu to jednak nie zmieni.

Świetlane wizje przyszłości

Gdy wiosną 2003 roku decydowały się losy polskiej misji w Iraku, politycy wszystkich liczących się ugrupowań roztaczali świetlane wizje przyszłości. "Wysyłając kontyngent, zdecydowanie polepszymy swoją międzynarodową pozycję, będziemy też mieli realny wpływ na zapewnienie naszemu krajowi bezpieczeństwa" - przekonywali. "No i przede wszystkim" - dodawali, nie siląc się nawet na maskowanie cynizmu - "nieźle na tym zarobimy, bo odbudowujący się Irak będzie potrzebował całej masy inwestycji".

Co wyszło z tych buńczucznych zapowiedzi? Rolą ważnego politycznego gracza cieszyliśmy się przez pierwszych kilka(naście) miesięcy. Irak angażował dyplomacje wszystkich liczących się państw, a Polski - jako kraju zarządzającego jedną ze stref okupacyjnych - nie sposób było w tym dyplomatycznym dyskursie pomijać. Odbyło się to jednak kosztem naszych relacji z Francją i Niemcami - największymi krajami Unii Europejskiej, do której niebawem mieliśmy wstąpić (choć po prawdzie trzeba przyznać, że owe zadrażnienia to przysłowiowa bułka z masłem w porównaniu z późniejszymi "dokonaniami" polskiej dyplomacji za rządów Prawa i Sprawiedliwości).

Cokolwiek się jednak wówczas działo, to już pieśń przeszłości. Dziś obywateli kraju, który z uporem usiłował odgrywać rolę "najwierniejszego sojusznika", nadal ogranicza obowiązek wizowy do USA. Stany, po chwilowej dyspensie, znów traktują Polskę jak wasala - owo uprzedmiotowienie najlepiej widać przy okazji "negocjacji" w sprawie tarczy antyrakietowej. Wysiłek naszej armii nie przekuł się też na wzrost pomocy wojskowej ze strony USA - finansowe wsparcie dla polskiego wojska jest nadal kilkudziesięciokrotnie (!) niższe niż w przypadku Arabii Saudyjskiej czy Pakistanu (krajów przecież muzułmańskich).

Realny wpływ na (nie)bezpieczeństwo

To prawda - po roku 2003 nie doszło w Polsce do żadnej spektakularnej akcji islamskich terrorystów. Ale czy przed wysłaniem naszych wojsk do Iraku takie zagrożenie istniało? Czy Saddam Husajn - nawet gdyby prawdziwe okazały się informacje, że posiada broń masowego rażenia - mógł zagrozić Polsce?

Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie, a narzucają ją oczywiste uwarunkowania geograficzne. Jeśli zaś idzie o zagrożenie ze strony islamistów - w dyskusji na ten temat często używa się argumentu tzw.: miękkiego podbrzusza. Że niby terroryści mogliby zaatakować cele w Polsce, faktycznie uderzając w USA. Tyle tylko, że poza ambasadą, nie istnieją w naszym kraju żadne obiekty należące do rządu USA, które mogłyby stać się obiektem ataku, w jakim, przy okazji, ucierpieliby obywatele polscy. W Polsce nie ma (i miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie), amerykańskich baz, zaś funkcjonujące tu firmy to kosmopolityczne korporacje; o ich amerykańskich korzeniach mało kto pamięta.

Cieszmy się więc, że do żadnego zamachu nie doszło, ale nie dajmy sobie wmówić, że jest to efekt naszego zaangażowania w Iraku. Przeciwnie - wysłanie wojsk prawdopodobieństwo ataku zwiększyło. Fakt, że udało się uniknąć warszawskiej (katowickiej czy łódzkiej) wersji madryckiego dramatu, zawdzięczamy m.in. większej aktywności służb specjalnych, które, używając slangu technokratycznego, poszły w kierunku większej specjalizacji jeśli idzie o zagrożenie terrorystyczne. Pytanie - czy zamiast finansować te działania i, przede wszystkim, ponosić koszty utrzymania zagranicznego kontyngentu, nie taniej by było wzmocnić ochronę wokół amerykańskiej ambasady? Cóż, wszystko przemawia za tym, że ma ono charakter retoryczny...

A miało być tak pięknie...

Pójdźmy dalej - w Iraku, mateczniku naszej cywilizacji, nie ma dziś licznych zespołów znakomitych polskich archeologów (obiecano, że i na tym zyskamy, zapominając, że status faktycznego okupanta wyklucza prowadzenie tego rodzaju badań).

Mniejsza jednak o korzyści polityczne, prestiżowe czy abstrakcyjne (z perspektywy zwykłego obywatela), rozważania na temat bezpieczeństwa. Miała być kasa i konkretne zyski ekonomiczne - tych zaś niemalże nie ma. Bo owszem, jak wyliczyła "Rzeczpospolita", koncern zbrojeniowy Bumar zarobił na kontraktach z Irakijczykami blisko 400 milionów dolarów, ale na tym kończy się lista korzyści dla naszej gospodarki. Inwestowanie w Iraku wiąże się z ryzykiem charakterystycznym dla sportów ekstremalnych, a nie normalnej działalności biznesowej (gwoli rzetelności dodajmy, że taki stan służy firmom specjalizującym się w tzw.: usługach ochroniarskich). Nie ma więc dziś nad Eufratem i Tygrysem polskich przedsiębiorstw budowlanych, które przecież, z powodzeniem, funkcjonowały tam w latach 70. i 80. ub.w.

Przede wszystkim jednak, polski kierowca, lejąc do baku paliwo, nadal utrwala naszą zależność energetyczną wobec Rosji. Że idea przesyłania ropy z Iraku do Polski była mrzonką? Owszem, byłaby, gdyby ktoś w taki sposób rozumiał pomysł dzierżawienia irackich pól naftowych, na co chrapkę mieli nasi politycy. W tym "dilu" chodziło przecież o sprzedaż "naszej-irackiej" ropy na światowym rynku; paliwo z Rosji byłoby wówczas jedynie ekwiwalentem ropy sprzedanej przez nasze przedsiębiorstwa w Nowym Jorku (Mercantile Exchange) czy Londynie (International Petroleum Exchange) - w światowych centrach handlu tym surowcem. Niestety, Irak do dziś nie osiągnął mocy wydobywczych na poziomie sprzed wojny. A na tym, co się wydobywa, zarabiają inni - bynajmniej nie Polacy...

Kraj ogarnięty rebelią

A jak to wygląda z czysto militarnego punktu widzenia? "Państwo, które dysponuje największą potęgą wojskową w dziejach ludzkości, nie jest w stanie w ciągu czteroletniej okupacji zapewnić bezpieczeństwa w Iraku - niewielkim kraju liczącym 24 miliony ludności" - pisze w jednym ze swoich artykułów Francis Fukuyama, wybitny amerykański politolog i filozof (cytat za "Gazetą Wyborczą"). Nie trzeba jednak przenikliwości Fukuyamy, by wiedzieć, że Amerykanie i ich przystawki (bo tym, de facto, może za wyjątkiem Brytyjczyków, są międzynarodowe oddziały stacjonujące w tym kraju), dostają przysłowiowe baty. To nic, że zwyciężają poszczególne bitwy i potyczki - ich suma nie przekłada się (albo przekłada w minimalnym i/lub krótkotrwałym stopniu) na poziom tzw.: stabilizacji. Irakiem rządzi dziś rebelia, której uczestnicy - także między sobą skonfliktowani - codzienne życie Irakijczyków zamienili w piekło.

Gdy mowa o militarnych efektach irackiej misji, często podkreśla się fakt pozytywnych przemian w naszym wojsku. To prawda, armia A.D. 2007 jest inna niż cztery lata temu. Przybyło jej kilka tysięcy (wszystkie dotychczasowe kontyngenty liczyły ponad 14 tysięcy ludzi, ale niektórzy służyli w Iraku po 2-3 razy) żołnierzy z bojowym doświadczeniem, co może być niezłą podstawą do budowy profesjonalnych i skutecznych sił zbrojnych. Ale po pierwsze, ów potencjał musi być odpowiednio zagospodarowany, tak, by "ostrzelani" żołnierze trafili do jak największej liczby jednostek. W przeciwnym razie zakonserwowany zostanie dotychczasowy układ decydujący o jakości naszej armii: kilka niezłych jednostek i byle jaka, w swej masie znacznie liczniejsza, reszta.

No i po drugie, najważniejsze - nie dajmy się zwieść tego rodzaju retoryce! Nikt o zdrowych zmysłach nie posyła armii na wojnę, po to, by się doszkoliła. To wartość istotna, uzyskiwana jednak przy okazji realizacji innych celów.

Nie będzie czym się pocieszać

Tych zaś, jak wynika z dotychczasowych rozważań, osiągnąć się nie udało... Ale skoro mowa o zyskach "przy okazji" - Polska nie "dorobiła się" masowego ruchu antywojennego, mimo iż zdecydowana większość obywateli opowiada się przeciw naszej obecności w Iraku. W sumie nic w tym dziwnego, bo ów rodzaj kontestacji faktycznie oznacza negatywny stosunek do własnej armii - zatem postawę obcą polskiej tradycji. Poza tym, byłoby rzeczą dziwną, gdyby rodzimy ruch antywojenny nie był proporcjonalny do naszego zaangażowania w konflikt. Do czego jednak zmierzamy? Otóż Irak uruchomił społeczną energię drzemiącą w niektórych środowiskach, głównie ludzi młodych. Widzieliśmy to w mediach, relacjonujących kolorowe i hałaśliwe demonstracje, organizowane przy okazji kolejnych, marcowych rocznic wybuchu wojny.

Będąc zaś przy mediach - dla nas, dziennikarzy, Irak stał się przełomowym wydarzeniem. Oto dostaliśmy "swoją własną wojnę", z naszym własnym wojskiem w jednej z ról głównych. W efekcie korespondencje z rejonów konfliktów zbrojnych, dotąd zastrzeżone dla nielicznych, nagle stały się udziałem dziesiątek reporterów. To zaś sprawiło, że Irak wdarł się w codzienne życie milionów Polaków.

Od kilkunastu miesięcy tematyka iracka nie dominuje już w naszych mediach. Zmalało polskie zaangażowanie, ale też stępiła się wrażliwość widzów i czytelników na coraz to nowe akty przemocy, definiujące sytuację w dzisiejszym Iraku. Gdy ten kraj opuści ostatni polski żołnierz, o irackim konflikcie będziemy słyszeć już tylko z rzadka. I w gruncie rzeczy to nawet dobrze. Bo wyjątkowo silna jest w nas pokusa do rozpamiętywania własnych porażek. Lepiej ich więc za często nie przypominać. A Irak, jakkolwiek boleśnie to zabrzmi dla wojskowego establiszmentu (ale i zwykłych żołnierzy, którzy przecież, w ogromnej większości, dobrze realizowali swoje zadania), to taka właśnie porażka. Wrócimy stamtąd na tarczy i co gorsza, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie pocieszy nas łacińskie: "gloria victis" (chwała zwyciężonym). Bo ta wojna, nam, okupantom, chwały nie przyniosła...

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bliski Wschód | wojsko | Amerykanie | USA | politycy | Irak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy