Zdradliwa fortuna
Pozornie szczęśliwy kupon totolotka dla paru osób okazał się biletem prosto do piekła!
Szóstka w totka - marzenie milionów Polaków cierpliwie wędrujących trzy razy w tygodniu do kolektur, skreślających latami te same cyfry na kuponach Dużego Lotka. Jednak, historia pokazuje, że wygrana na loterii niekoniecznie bywa uśmiechem losu...
Abraham Sheakespeare, mężczyzna o tak nobliwie brzmiącym imieniu i nazwisku, miał 43 lata i był pomocnikiem kierowcy ciężarówki na Florydzie. Skądinąd praktycznie niepiśmienny, co nie jest rzadkością wśród kolorowej ludności Stanów Zjednoczonych. Swego czasu chodził co prawda do szkoły podstawowej, ale krótko i bez większych rezultatów. Gdy wracał z trasy, mieszkał z matką. Przyjaciele mówili o nim - równy chłop, tylko trochę gapowaty. Parę razy policja odnotowała go w swoich rejestrach: w młodości za włamanie, później uchylał się od płacenia alimentów na dziecko swojej byłej dziewczynie. Po pracy zwykle pił piwo i oglądał telewizję - ot, czysta przeciętność.Grudzień 2006 roku okazał się szczęśliwy dla Sheakespeare'a (a przynajmniej tak mu się na początku wydawało). Wygrał na loterii 30 milionów dolarów! Najpierw nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Upił się do nieprzytomności. A później, po odebraniu wygranej, w jego życie wkroczyły bogactwo i... pierwsze kłopoty, gdy kumpel z pracy oskarżył go o kradzież kuponu. Sprawa ciągnęła się przez pół roku, lecz w końcu sąd oddalił pozew - szczęśliwym trafem na stacji benzynowej we Frostproof, gdzie Sheakespeare kupił los, razem z sandwiczem i podwójną kawą, kierowcę zapamiętała sprzedawczyni.
Była to niejaka Dorice Donegan "Dee-Dee" Moore, obrotna 37-latka, która początkowo zamierzała napisać książkę o zwycięzcy loterii, lecz zamiast tego została jego kochanką i powiernikiem finansowym - biedny Abraham niezbyt radził sobie z cyframi, inwestycjami i całym tym skomplikowanym światem.
Jednak kolejka chętnych, by uszczknąć nieco Szekspirowego majątku, nie topniała. Kierowca przyznawał, że jest zmęczony ciągłymi nagabywaniami. Pewnego dnia zniknął. Rodzina zgłosiła zaginięcie w listopadzie 2009 roku, lecz jak ustaliła policja, tak naprawdę ostatni raz widziano Abrahama siedem miesięcy wcześniej. Jego matka w rozmowie z prasą uspokajała sama siebie, twierdząc, że syn pewnie zaszył się gdzieś na Karaibach z dala od chciwego tłumu, tak jak kiedyś planował, i do Bożego Narodzenia na pewno się odezwie. Lecz Abraham nie zadzwonił z życzeniami świątecznymi. Indagowana "Dee-Dee" najpierw uparcie twierdziła, że nic nie wie, później popłakując przed kamerą lokalnej telewizji przyznała, że pomogła Sheakespeare'owi zniknąć i zacząć nowe życie.
- Ale teraz chciałabym, żeby wrócił - mówiła drżącym głosem postawna blondyna - bo czuję, że policja mnie podejrzewa. Przeszukali moje mieszkanie i samochód. Zadają dziwne pytania. Abe, mój drogi, jeśli mnie słyszysz, odezwij się!
Abe jednak nie mógł odpowiedzieć na to wzruszające wezwanie. Od ponad pół roku spoczywał pod betonową wylewką w garażu na osiedlu Plant City. Śledczy odkryli jego zwłoki w styczniu 2010 r. po anonimowym telefonie. Milioner przed śmiercią sprzedał swój dom przyjaciółce (po zaniżonej cenie) i zostawił jej upoważnienie do korzystania z konta. Wkrótce potem większość fortuny Sheakespeare'a wylądowała na rachunku pani Moore.Kobietę aresztowano. Sprawa ciągnie się od 20 lutego, kiedy to "Dee-Dee" oficjalnie oskarżono o zabójstwo pierwszego stopnia. Jak ustaliła prokuratura, Abraham został zastrzelony na początku kwietnia 2009 roku z pistoletu Smith&Wesson. Następnie jego ciało ukryto pod tężejącym betonem przy budowanym właśnie bungalowie. Moore nie przyznała się do winy i ubiegała się o zwolnienie za kaucją, ale sąd nie wydał na nie zgody. Po rewizji w domu kobiety znaleziono pistolet Smith&Wesson pasujący do pocisku, jaki wyjęto z ciała zamordowanego.
W trakcie przesłuchań "Dee-Dee" przedstawiła rozmaite wersje wydarzeń, oskarżając o zabicie Abrahama kolejno szereg osób, począwszy od miejscowego dealera narkotyków aż po własnego 14-letniego syna. Jak dotąd nie podano do publicznej wiadomości, czy ktoś pomagał podejrzanej, jednak zdołano ustalić, że pod koniec stycznia 2010 roku, czyli tuż przed aresztowaniem, Dorice Donegan Moore gorączkowo szukała osoby, najlepiej przebywającej właśnie w więzieniu, która przyznałaby się do zabicia kierowcy w zamian za 50 tysięcy dolarów. Chętni się nie znaleźli.
Planowała też przenieść ciało z Plant City, ale ubiegli ją policjanci. Kiedy już miała je wywieźć, przejeżdżając przez osiedle, zobaczyła teren ogrodzony żółtą taśmą, a z daleka dobiegł ją terkot młotów pneumatycznych.
W mediach zawrzało. Niewinny prostaczek cynicznie wykorzystany przez chciwą kobietę to temat, którego nie można przegapić. W marcu opuścił aresztantkę jej adwokat, odmawiając współpracy ze względu na konflikt interesów. Znalezienie nowego zajęło dwa miesiące, po czym znów odwleczono termin rozprawy z przyczyn proceduralnych. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie trwał proces, ale wynik wydaje się łatwy do przewidzenia. "Dee-Dee" Moore nie budzi społecznej sympatii. A zważywszy, że na Florydzie wciąż wykonuje się wyroki śmierci, niewykluczone, że tak jak wcześniej dla Sheakespeare'a, również i dla niej nieoczekiwany uśmiech losu okaże się tylko złośliwym grymasem.
O tym, że pieniądze szczęścia nie dają, przekonał się również - choć mniej drastycznie - pewien mieszkaniec Czelabińska. Trzydziestoletni spawacz w zakładach metalowych, Dmitrij Kozincew, swoją przygodę zaczął pewnego deszczowego kwietniowego czwartku 2007 roku. Jak wielu jego kolegów z pracy i sąsiadów na rozpadającym się osiedlu z wielkiej płyty, systematycznie dawał losowi szansę, wypełniając kupony totolotka i kolekcjonując rozmaite zdrapki. Los jednakże nigdy z danej mu szansy nie skorzystał. Jeden raz udało się Kozincewowi wygrać - w zdrapce lokalnej gazety ustrzelił plastikowy odkurzacz samochodowy, który odmówił współpracy przy pierwszym użyciu. I wreszcie w ten kwietniowy czwartek wszystko się zmieniło. Kupon rosyjskiej loterii państwowej, na który padła rekordowa suma 11 milionów rubli, niemal palił go w dłoń, gdy oszołomiony Dmitrij wchodził do kolektury. Marzył mu się wielki nissan patrol z przyciemnianymi szybami, taki, jaki widział w serialu, plazma na całą ścianę, podróż dookoła świata...Pierwszych dwóch tygodni po odebraniu wygranej, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, mimo wysiłków Kozincew nie mógł sobie później przypomnieć. Przed oczami przesuwał mu się mglisty korowód kumpli z wojska, znajomych z pracy, nieznajomych, pięknych kobiet i etykiet na kolejnych butelkach. Jeden tylko obraz wrył mu się w pamięć wyraźnie - pochylająca się nad nim twarz blond-anielicy z kusząco wydętymi usteczkami. Kiedy spawacz wytrzeźwiał wreszcie w jakimś pokoju hotelowym, blondynka spała obok niego. Na podłodze walały się różowa sukienka, białe szpilki, kapelusik z woalką oraz męski garnitur z goździkiem w butonierce. Na widok tego goździka nawiedziło Dmitrija niejasne przeczucie katastrofy. Piękność po przebudzeniu potwierdziła jego obawy: Dima ożenił się!
Tamara, bo tak nazywała się świeżo poślubiona połowica, porzuciwszy świetnie zapowiadającą się karierę ekspedientki w spożywczym, tańczyła na rurze w klubie go-go, gdzie późną nocą wylądował świętujący milioner z kolegami. Z miejsca przypadli sobie do gustu. Spawacz garściami rozdawał napiwki, dziewczyna wiła się na rurce tylko dla niego i czuła, że to ten jedyny. Tak przynajmniej mówiła. Po imprezie rozbawione towarzystwo zabrało ją ze sobą, żeby nie musiała się już więcej wdzięczyć przed jakimiś obleśnymi facetami. Kończąc opowieść: Tamara zanurkowała pod kołdrę, a skupiony na swoim podbrzuszu Kozincew doszedł do wniosku, że posiadanie żony ma niezaprzeczalne plusy.
Były też i minusy, jak się wkrótce okazało. Pojawiły się u niego w postaci dwóch usmarkanych dzieciaków, na oko dwuletnich, owocu poprzedniej miłości striptizerki. Jednak Dmitrij usposobiony był spolegliwie. Wciąż miał wrażenie, że znalazł się w jakiejś bajce: jednego dnia jesteś sobie robotnikiem, drugiego milionerem z piękną żoną. Nie pamiętał, dobroduszny Dima, że bajki miewają zwykle finał z morałem.
Szczęśliwe stadło zamieszkało na razie u niego w dwóch pokojach, bo Kozincew, wertując oferty biur nieruchomości, nie mógł się zdecydować: willa czy apartament? W Moskwie? Na Krymie? A może w Hiszpanii? Wieczorami, gdy znużeni miłością małżonkowie zasypiali, mrugał do nich ze ściany wielki telewizor plazmowy.
Miesiąc po niespodziewanym ożenku Tamara zaczęła coś przebąkiwać o wizycie brata. Młody chłopak, z prowincji, szukał pracy, chciał się na krótko zatrzymać w Czelabińsku. Parę dni potem rosły byczek w skórzanej kurtce na powitanie błyskał zębami w wilczym uśmiechu. "Gość w dom..." i tak dalej. Na stole wylądowały butelki, Tamara przygotowała coś w rodzaju kolacji, choć jej talenty kulinarne godne były tancerki go-go.Przyjęcie się rozwijało, szwagier opowiadał zabawne historyjki, tylko Kozincew czuł się coraz bardziej zmęczony, może to majowe upały dawały się we znaki. Po kolejnym kieliszku osunął się w ciemność. Kiedy się obudził, było już popołudnie. Sufit lekko falował, gdzieś z boku dobiegało rytmiczne ciamkanie. Dima z wysiłkiem odwrócił głowę - usmarkane dzieci stały koło łóżka, przeżuwały batoniki i nie spuszczały z niego oka. Poza tym w mieszkaniu panowała cisza.
Spawacz rozejrzał się dokładniej. Plazma ze ściany zniknęła. Nie znalazł swojej komórki. W kuchni brakowało ekspresu do kawy i mikrofalówki. Na podłodze w przedpokoju leżał wypatroszony portfel. W gwałtownie otwartej szafie zakołysały się puste wieszaki. Nie było damskich fatałaszków, podobnie jak samej Tamary, nie mówiąc już o świeżo poznanym szwagrze.
Kozincew wsadził głowę pod kran, potem odstawił dzieci do sąsiadki i wyruszył na posterunek milicji. Zgłosił kradzież i zaginięcie żony, a potem tknięty przeczuciem porzucił milicjantów z ich protokołami i wybiegł do banku. Aż do kwietniowej wygranej nie miał konta, nie było mu potrzebne - wypłatę, o ile przychodziła, upłynniał na bieżąco. Dlatego wciąż czuł się nieswojo, przekraczając progi instytucji finansowej, zdobnej w sztuczny marmur i chromowane poręcze. Złe przeczucia go nie omyliły - stan jego rachunku wynosił 25 rubli 40 kopiejek. Całą resztę, niespełna 7 milionów, wczesnym rankiem madame Kozincewa przelała na inne konto...Poszukiwania niewiernej żony nie dały rezultatów. Pytano o nią we wszystkich klubach ze striptizem w okolicy - w jednym faktycznie pracowała, ale poza tym, że przedstawiała się jako "Vivienne" i mieszkała kątem u koleżanki, nic więcej o niej nie wiedziano. W pobranych do badania resztkach whisky, która zmorzyła Dmitrija podczas kolacji ze szwagrem, odkryto sporą ilość środków nasennych. Milicja dysponując amatorskim zdjęciem z feralnego ślubu, ustaliła, że podobną blondynkę bardzo chętnie przesłuchaliby śledczy z Krasnodaru, gdzie kobieta pracowała w sklepie i przed remanentem znikła wraz z utargiem. Mimo paromiesięcznego śledztwa Tamara się nie odnalazła. Rosja to duży kraj, niewykluczone zresztą, że złodziejka wyjechała za granicę.
Dmitrij Kozincew czuł się jak Kopciuszek po balu. Wyrzucił wszystkie foldery biur nieruchomości i kolorowe oferty wycieczek zagranicznych. W kadrach musiał się gęsto tłumaczyć z dwumiesięcznej nieobecności w pracy. Jako pamiątka po minionym karnawale zostało mu na utrzymaniu dwoje cudzych dzieci, dla których jako ojczym jest jedyną znaną rodziną.
Tajemnicza historia z loterią w tle wydarzyła się też we Włoszech. Po ponad pół roku bezowocnych ciągnień i powiększającej się puli 22 sierpnia 2009 r. bank popularnego w Italii Superenalotto został rozbity. Majątek w wysokości 146 mln 800 tys. euro przypadł na los zakupiony w barze w toskańskim miasteczku Bagnone. Włochów ogarnęła euforia, do miasta tłumnie ciągnęli turyści, chcący na własne oczy zobaczyć miejsce cudu, szczęśliwy lokal przeżywał oblężenie.Trwały spekulacje, kogo też tak hojnie obdarzyła fortuna. W małej mieścinie, gdzie wszyscy się znają i wszyscy spędzają wieczór w tym samym barze, nie powinno to być trudne. A jednak... Typowany na zwycięzcę miejscowy murarz stanowczo i nie bez goryczy zaprzeczył, jakoby to on został multimilionerem. Fala powszechnej ekscytacji wzrosła jeszcze, gdy zorientowano się, że po sobotnim losowaniu przepadł gdzieś miejscowy wikary, Claudio Hitaj.
W gazetach roiło się od domysłów, a właściciel baru dawał do zrozumienia, że wie, ale nie powie. Kiedy po pięciu dniach ksiądz Claudio, który po prostu wyjechał do Rzymu, odnalazł się, zastał zasypaną listami plebanię i kompletnie zatkaną skrzynkę mailową. Ubogie wdowy, matki upośledzonych dzieci, nieuleczalnie chorzy - wszyscy się do mnie dobijają. A ja będę szczęśliwy, jeśli uda mi się zebrać pieniądze na remont cieknącego kościelnego dachu - skarżył się bezradnie dziennikarzowi "Corriere della Sera".Tymczasem kłopoty spotkały też właściciela knajpy. Jak opowiadał gazecie anonimowy mieszkaniec Bagnone, zwycięzca loterii ukrywa się przed mafią. Lokalny boss zażądał bowiem 30 procent wygranej. Przez swoje nierozważne aluzje właściciel baru napytał sobie biedy i musiał odbyć szereg nieprzyjemnych rozmów z chłopcami w czarnych limuzynach. Od sensacji minął rok, emocje w Bagnone nieco opadły, choć nadal nie wiadomo, kto był tym szczęśliwcem i - czy jeszcze żyje. Zarząd Superenalotto odmawia informacji, zasłaniając się ochroną danych osobowych. Mafia, jak to mafia, też milczy.
Natalia Karnecka-Michalak
Niektóre szczegóły zostały zmienione.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.