Wyznania męskiego szowinisty
Owszem, jestem męskim szowinistą, choć nie lubię tego określenia - w ustach kobiet brzmi ono jak czysta niewdzięczność, wszak nikt nie ubóstwia płci pięknej bardziej niż tak zwany szowinista.
Przecież ja kocham kobiety. Wszystkie kobiety. A raczej - wszystkie piękne kobiety. A to się nikomu nie podoba - ani ślicznotkom, z których każda chciałaby mieć wyłączność, ani brzydulom, które są zwyczajnie zazdrosne. W efekcie jedne i drugie zgodnie opowiadają, że jestem męską świnią, co myśli tylko o jednym.
Z tą świnią to jest już lekka przesada, ale nie ukrywam bynajmniej, że kiedy patrzę na kobietę, to nie zastanawiam się nad jej światopoglądem, nie interesują mnie zalety jej charakteru ani to, na kogo głosowała w wyborach. Nie - mnie interesuje kolor oczu, linia ust, kształt pośladków i tajemnice dekoltu. Byłoby jednak przesadą powiedzieć, że nie potrafię myśleć o niczym innym, jak tylko o pupach i biustach. Oczywiście potrafię, tyle że nie mam na to ochoty, bo życie jest krótkie, a na świecie wiele kobiet wartych grzechu, choćby i śmiertelnego.
Nigdy zresztą nie ukrywam swoich zamiarów i doprawdy nie mogę wyjść z podziwu, że mimo tego wiele kobiet wmawia mi potem, że obiecywałem im dom z ogródkiem i gromadkę dzieci. Mam czasem wrażenie, że one zwyczajnie słyszą, co chcą, a potem mają pretensje do całego (męskiego) świata. A przecież jedyne, co obiecuję, to wycieczka do siódmego nieba. I z powrotem, bo w niebie nie lubią tłoku.
Tyle że sprowadzone z powrotem na ziemię, kobiety rozpaczają i krzyczą, że jestem jak inni i że traktuję je - jak to nazywają - przedmiotowo. I rzeczywiście, można to chyba tak nazwać, bo kobiety są dla mnie nie tylko przedmiotem pożądania, ale i przedmiotem kultu. Przecież nikt tak jak ja ich nie wielbi i nie składa im tak chętnie i tak regularnie wiernopoddańczych hołdów. A to, że te hołdy składam za każdym razem na innym ołtarzu, to już zupełnie inna sprawa. Po prostu religią męskiego szowinisty jest wielobóstwo...
Męski szowinista