Cała prawda o klubach rozpusty

Dziewczyny z różowymi parasolkami zaczepiały mężczyzn, obiecując niezapomniane chwile... Niektórzy długo wspominają nocne szaleństwo.


Najpierw skusić obietnicą dobrej zabawy, w domyśle - seksu. Potem naciągnąć na jak najdroższe alkohole. Następnie upić, a niekontaktującego  omotać tak, by bez zastanowienia wbijał PIN karty płatniczej w terminalu. To nie scenariusz filmu kryminalnego, tylko metody pracy w jednym z klubów ze striptizem znanej sieci...


Charakterystyczny różowy neon -  synonim nie tyle frywolnej zabawy, co wyczyszczonych kont klientów, zniknął już z polskich ulic. Przeprowadzony jesienią 2014 roku rebranding marki miał za zadanie zdjąć złą opinię z sieci lokali, należącej do pewnej krakowskiej spółki. W miejscu starych klubów go-go pojawiły się nowe. Jednak pytanie, czy nowa nazwa to też nowy sposób podejścia do klienta, pozostaje póki co bez odpowiedzi. 

Reklama

Praca jak każda inna?

Magda ma 23 lata. Pochodzi z małego miasta położonego w północnej Polsce. Blondynka, ładna, zgrabna, wysportowana, swego czasu ukończyła kurs pool dance, czyli tańca na rurze.

Pracę w jednym z klubów podjęła wiosną 2014 roku. Wytrzymała do grudnia. Była tam barmanką, potem tancerką, wreszcie kelnerką. Dla Magazynu Kryminalnego "Śledztwo" zgodziła się opowiedzieć o tym, co widziała i czego doświadczyła.  

Skąd taki pomysł na pracę?

- Wcześniej, przez rok, obsługiwałam klientów na barze w klubie muzycznym - odpowiada Magda. - Kochałam tę robotę. Przez jakiś czas starałam się to godzić ze studiowaniem, ale nie udało się. Wkurzyłam się, kiedy z dnia na dzień szef zamknął interes. Szukając jakiegoś zatrudnienia, natrafiłam w prasie na ogłoszenie dotyczące pracy w klubie nocnym. Szukali barmanki.

Intuicja podpowiadała jej, że chodzi o tę sieć. Czemu w to weszła?

- Pilnie potrzebowałam pieniędzy - tłumaczy dziś. - Miałam doświadczenie, sądziłam, że znam specyfikę takiego miejsca, no i samej pracy. Nalewanie piwa czy podawanie drinków wszędzie wygląda tak samo, tak mi się przynajmniej wydawało... 

Magda zadzwoniła na podany w ogłoszeniu numer telefonu. Telefoniczny test na komunikatywność wypadł pozytywnie, więc dosłała CV ze zdjęciem, potem spotkała się z rekruterką. Ta uznała, że choć dziewczyna ma doświadczenie, to i tak będzie musiała przejść kilkudniowe szkolenie - płatne.

Dziewczynę zakwaterowano na koszt przyszłego pracodawcy w hostelu w sąsiednim mieście. Dzieliła pokój z siedmioma innymi kandydatkami na barmanki. W pozostałych pokojach ulokowano przyszłe hostessy i kelnerki - łącznie kilkadziesiąt osób. Dlaczego aż tyle?

- Rotacja w klubach była bardzo duża - zdradza. - Same warunki pracy może i nie były złe, ale robota wykańczała psychicznie, o czym się sama przekonałam - podkreśla.

Na szkoleniu wymagano od niej więcej niż od pozostałych, ze względu na doświadczenie.

- Ale nie tylko - zaznacza. - Kierowniczki szkoleniowe widziały już we mnie jakiś potencjał. Wiedziały, że mam w sobie coś, co dobrze rokuje na pracę w tego typu miejscu, odpowiedni bajer, podejście do klienta. Dlatego tak cisnęły, a ja się strasznie stresowałam.   

Kosmiczne ceny... owoców!

Klub otwierał podwoje o 19.30. Magda, która podpisała umowę-zlecenie na pracę barmanki, musiała stawić się w nim pół godziny wcześniej. W tym czasie przygotowywała m.in. pucharki na owoce i same owoce, wydawane do każdego tańca prywatnego. Klient otrzymywał koktajl z owoców egzotycznych, w sezonie również polskich. Obierało się je, kroiło na cząstki, ozdabiało kolorowymi wykałaczkami, parasolkami i podawało do drinków. 

- Koszt pucharka zależał od tego, do jakiego tańca i jakiego drinka się go podawało - wyjaśnia Magda. - Przykładowo pucharek szklany, pojemność jak na lody, serwowany do tańca prywatnego, to kilka winogron, białych i czerwonych, kilka wisienek, parasolka i pomarańcza pokrojona w paseczki. Koszt? 150 zł. Klient płacił nie za alkohol, nie za taniec, a właśnie za owoce. Przebitka była co najmniej 10-krotna. Tancerka w takiej sytuacji za taniec prywatny miała 66 zł brutto. 

 A droższy pucharek?

- Miał większą objętość, bardzo kolorowy, składniki aż z niego wypływały. Podawano go do szampana kosztującego u nas w klubie 20 tys. zł (cena ze sklepu: - 1,2 tys. zł). Na fakturze widniała kwota 20 tys. zł za puchar owoców - mówi.

Ceny szokowały. Lampka szampana Russkoje Igristoje miała cenę 210 zł, (w dyskoncie 15 zł za całą butelkę), a butelka najtańszego: 900 zł. Kolejne były już po 1,4 tys. (Martini, za 35 zł w zwykłym monopolowym), potem kolejno: 2, 7, 9, 15 i 20 tys. zł! 

Na czele ekipy klubu stała kierowniczka. To bezpośrednia menadżerka, zarządzająca danym lokalem oraz personelem złożonym z barmanki, kelnerek, hostess, tancerek. Nie podlegały jej promotorki, które można było spotkać na ulicach z atrybutem w postaci różowej parasolki. Te dziewczyny miały inną kierowniczkę.   

- Kiedyś były jeszcze selekcjonerki, które stały na bramce i wpuszczały, bądź nie, klientów - opowiada Magda. - Facet nie mógł wejść, gdy dziewczyny widziały w nim jakieś zagrożenie: więzienny tatuaż, wpływ narkotyków itp. Bezpłatne wstępy do klubu wprowadzono dopiero od połowy listopada, wcześniej kosztowały od 5 do nawet 50 zł, ile konkretnie, to zależało od targowania się z promotorką.

O 19.30 dziewczyny były na miejscach, gotowe na otwarcie. Tancerki, czekając na gości, siedziały przy barze bądź tańczyły na rurze. Hostessy nie musiały tańczyć, nie rozbierały się. Ich rolą było podejście do klienta w seksownym ubraniu, wciągnięcie go w rozmowę i "nakręcenie", by wydał jak najwięcej pieniędzy.

- Hostessy z reguły siedziały w loży, ich stawka wynosiła 65 zł brutto za całą noc - wspomina Magda. - Zarabiały na tym, na co naciągną panów. Miały płacone 30 proc. od każdego drinka, a od tańców prywatnych w pokoju prywatnym 50 zł. Tancerki miały 50 proc. prowizji od butelki zamówionego szampana.

Najcięższą pracę wykonywały kelnerki. To one witały klienta, zapraszały do stolika i w taki sposób zachęcały do kupowania alkoholu, by wypił go jak najwięcej. To głównie od nich też zależało, co kupi towarzyszącej mu hostessie bądź tancerce.

- Zadaniem kelnerki było tak zaaranżować sytuację, by klient, po kupieniu odpowiedniej ilości alkoholu, poszedł z hostessą czy tancerką do pokoju prywatnego. Kelnerka nie miała podstawy, pracowała za utarg, który wynosił w moim klubie 3 proc. z całej nocy. Gdy swego czasu były dobre utargi, to ja na kelnerowaniu miałam 500 zł za noc - dodaje Magda.  

Przychodzi klient do klubu

Z ich liczbą bywało różnie. Czasem w ciągu nocy nie było nikogo, kiedy indziej trafiało się nawet i 50 panów. Jednak to nie przekładało się na wysokość utargu. Mogło przyjść tylko dwóch i wydać łącznie kilkadziesiąt tysięcy złotych. Średnio co noc przychodziło 30 mężczyzn.   

- Czasem to byli kolesie, których stać było tylko na piwo za 15 zł, na nic więcej - opowiada dziewczyna. - Jeśli jednak mieli w portfelach plastik bądź więcej gotówki i wyglądali na takich, że dałoby się ich naciągnąć na więcej, to dostawali "dobre piwo", czyli z szotem wódki. Po to, żeby się szybciej upili, stracili kontrolę i zostawili u nas jak najwięcej kasy - przyznaje bez oporów Magda. 

Jacy to byli mężczyźni? Coś ich łączyło? Jakaś wspólna cecha?

- Idioci i tyle - podsumowuje nasza rozmówczyni. - Na tym bazowano, na tej ich głupocie, naiwności, na żądzach, które nimi kierowały. Klienci różni, po jednych widać było, że gangsterka, szastali forsą na prawo i lewo. Byli i tacy, za których nie dałoby się złamanego grosza, a posiadali karty kredytowe bez limitu. Wszyscy liczyli, że będzie "coś więcej", że zapłacą ekskluzywnej dziewczynie za ekskluzywny seks. Płacili, owszem, ale nie za seks. Choć byli przekonani, że właśnie za to.

Klienta do wejścia przyprowadzała promotorka. Tam przejmowała go kelnerka, prowadziła do wnętrza klubu, zapraszała do stolika. Jej zadaniem było sprawić, by gość przestał czuć się onieśmielony. Dlatego szybko przechodzili na ty. Kelnerka pytała, skąd jest, czy chce się zabawić, jakie ma plany na resztę wieczoru. Wszystko to odbywa się na zasadzie luźnej rozmowy, która jednak nie była niczym innym, jak tylko wywiadem.

- Klient miał odnieść wrażenie, że ta kelnerka jest przyjacielska, że on jest dla niej kimś wyjątkowym, jej specjalnym klientem, dla którego na pewno ma fajne niespodzianki. Im więcej o sobie mówił, tym lepiej, bo kelnerka od razu wiedziała, i raportowała to potem kierowniczce, czy gość ma "potencjał", czy jest z czego go oskubać - mówi Magda.

Co składało się na potencjał? Zasobność portfela, liczba i rodzaj kart kredytowych, zawód. Jeśli kelnerka widziała, że ma do czynienia z obcokrajowcem, z szukającym rozrywki menadżerem wyższego szczebla prywatnej firmy czy też emigrantem zarobkowym, który zjechał do kraju, by zaszaleć z forsą, mogła zacierać ręce z radości. Podobnie, gdy do klubu przychodził gość prowadzący własną dochodową działalność gospodarczą.

W klubie funkcjonowały dwa rodzaje kart: biała dla klientów, czarna dla dziewczyn. Mężczyzna przeglądał białą kartę, a kelnerka miała za zadanie podbić stawkę. Jak?

- Gdy mówił, że chce piwo, ona przekonywała go tak: A tam piwo, może wódeczki się napijesz? Wódeczka z sokiem taka dobra, zabawisz się, wyluzujesz, będziesz w lepszym nastroju. Chodziło nie tylko o to, by wydał więcej, bo taki drink był kilkakrotnie droższy od piwa, ale i żeby jak najszybciej go upić. Gdy zgadzał się, a tak było najczęściej, na to, co proponowała kelnerka, ona szła do baru i składała zamówienie - zdradza Magda i od razu wyjaśnia kwestię koncesji na sprzedaż alkoholu:

- Nasz klub działał na zasadzie koncesji cateringowej. Choć nie można było mieć magazynu z alkoholem, on i tak był. Kiedy miała nastąpić kontrola, a o każdej kontroli klub wiedział wcześniej, jakim sposobem, nie wiem, ale tak było, to alkohol się wynosiło. Przykład: w listopadzie wpadli do nas: sanepid, antyterroryści, policja, zaraz po zmianie nazwy, by sprawdzić, czy cokolwiek zmieniło się w zasadach funkcjonowania klubów. Wiedzieliśmy o tym wcześniej i cały alkohol został wyniesiony. Zostało tylko tyle co na imprezę, ilość cateringowa, czyli po jednym szampanie z każdego rodzaju, skrzynka piwa, po jednej flaszce każdego rodzaju wódki, bo goście mogą sobie przecież tego zażyczyć - zaznacza.

Kelnerka wracała z zamówionym drinkiem i czarną kartą, w której było wszystko, co hostessa czy tancerka mogła otrzymać. Kierowniczka ustalała, którą dziewczynę wysłać do gościa - o ile jeszcze siedział sam. Pierwszeństwo zawsze miały tancerki, potem dopiero hostessy. Po 10 minutach wspólnego siedzenia i rozmowy pojawiała się kelnerka.

- Jeśli mężczyzna nie wspominał o zamówieniu dla towarzyszki, kelnerka mówiła mu o zasadach tu panujących, że dziewczyny przecież też piją, bawią się. Sugerowało mu się, że może wybrać sobie którąś i pójść na pokój prywatny. Że im więcej na nią wyda, tym więcej od niej dostanie - wspomina Magda. - Przekonywała go, że dziewczyny lubią drinki, bo są kolorowe, alkoholowe, wiadomo, że po alkoholu łatwiej nawiązuje się rozmowę, kusiła go, by je zakupił.

Hostessy i tancerki nie miały zakazu picia alkoholu. Musiały jednak pracować skupione na tym, by klient wydał na nie jak najwięcej. Jeśli dana dziewczyna miała mocną głowę, Magda przygotowywała jej drinka takiego jak w karcie. Gdy dziewczyna była zmęczona bądź już wcześniej coś piła, szykowano jej napój bez alkoholu. W końcu musiała trzymać fason, by naciągnąć klienta na jak najwięcej. 

Magia prywatnych pokojów

Tym się ich nakręcało - przyznaje Magda. - Mówiło im się, że są dostępne pokoje prywatne, że wejście na taki pokój kosztuje 150 zł, to czas jednej piosenki, w porywach trwającej maksymalnie do 5 minut, przy której tancerka rozbierze się lub zatańczy hostessa. Mówiłam im tak: Jak chcesz, to weź drinka za 550 zł, wtedy pójdziecie na 40 minut, taką promocję ci zrobię. Wtedy on sobie analizował: 5 minut za 150, a za 550 zł aż 40 minut, to ma sens. Mówiłam: Tancerka na głównej sali ściąga tylko stanik, a na pokoju więcej, tam rozbierze się cała.

On się dopytywał, czy będzie mógł jej dotykać. Odpowiednio ją spijesz, to będziesz mógł, tak mu odpowiadałam. A czy będzie seks? Jak się z dziewczyną dogadasz, to będziesz miał tak, jak się dogadasz, ja wam nie sprzedaję usługi, tylko czas na pokoju, brzmiała moja odpowiedź. On w tym momencie był już nakręcony, że w pokoju prywatnym może dojść do czegoś więcej i zgadzał się na taki układ - podkreśla Magda.

Co działo się, gdy mężczyzna i jego wybranka zamykali się w pokoju prywatnym? 

- Przede wszystkim nie mogli się zamknąć, bo tam nie było drzwi, jedynie kotarki - tłumaczy Magda. - Po drugie, w klubie nigdy nie dochodziło do żadnej formy seksu, oprócz masturbacji samego klienta - dodaje.

W kontekście tej deklaracji szokująco brzmią słowa o monitoringu.

- Oczywiście, gościom nie mówi się, że tam są kamery - wyjawia Magda. - Wciska im się kit, że panuje kameralna atmosfera, że zagwarantowana jest prywatność, że będą sami z dziewczyną, a to oznacza, że oboje będą mieć więcej komfortu i dużo lepiej się bawić we dwoje niż przy pełnej sali, takich argumentów używa kelnerka. Facet nie wie, że ktoś widzi wszystko, co on robi.

Wiadomo, że w pokoju dziewczyna może się rozebrać, zaświecić mu ciałem. Od momentu, gdy mężczyzna wejdzie do klubu, jest wywierana na niego presja, żeby po pierwsze jak najszybciej się upił, wydając przy tym jak najwięcej pieniędzy, a po drugie, żeby go zaciągnąć na pokój prywatny i tak nim manipulować, by go wydoić do końca.

Klient decyduje się na pokój prywatny i co wtedy?

- Czas na pokoju to moment, kiedy dziewczyna musi nakręcić go tak, by on chciał w nim dalej pozostać. Bez względu na cenę. Dlatego mówi mu, że jeśli przedłużą tam pobyt, ona zaoferuje mu coś więcej. W domyśle: seks. Jak go przekona, to jej sprawa. Kamery ją obserwują. Może się rozebrać, może go kusić, tulić się do niego, na pewno jednak nie może z nim uprawiać seksu, choć on jest przekonany, że do tego zaraz dojdzie. Sprawa jest prostsza, gdy jest już zbyt pijany, by móc zrobić cokolwiek. Dziewczyny mawiały: No z czym, kochany? Jak jesteś już taki pijany, to nie dasz przecież rady. I delikwent, spity niemal do nieprzytomności, odpuszczał.

Gdy jednak gość chciał seksu, nie bacząc na nic, dziewczyny musiały radzić sobie same. Uciekały przed nim, pokoje były bowiem na tyle duże, że istniała tam możliwość swobodnego ruchu. Kiedy któryś bywał niegrzeczny, mógł nawet oberwać butem czy zostać odepchnięty. Najczęściej jednak dziewczyny grały na zwłokę, prosząc o trochę czasu i kolejnego drinka.

- Klient myśli sobie, że gdy dziewczyna się napije, będzie łatwiejsza, więc zamawia kolejnego drinka. Mija kolejne 20 minut, ona go dalej nakręca: Kochanie, ja tak strasznie bym chciała z tobą zostać, zostańmy tu jeszcze, napijmy się jeszcze. Mówi to, tuląc się do niego, ujeżdżając go na jego kolanie. Kelnerka też może pokierować sytuacją w jedną lub drugą stronę. Gdy napalony facet czuje, że już za chwilę dziewczyna będzie jego, kelnerka proponuje mu ekstrapromocję: za 140 zł mogą oboje zostać w pokoju prywatnym do rana. On jest szczęśliwy i zgadza się. Płaci kartą i nie patrzy, że kelnerka zamiast 140 zł nabiła mu 1,4 tys. zł.

Jest to zrobienie tzw. wałka na kliencie.

- Zasłania się to dodatkowe zero palcem. Tak mu się podaje terminal, żeby trzymać palec na zerze. To jest cała procedura. W momencie wbijania PIN-u jego towarzyszka ma go tak zakręcić, tak go zająć, by on już niczego nie sprawdzał, by wpisał kod, nie patrząc na wyświetlacz. Trudno od faceta, na którym siedzi półnaga dziewczyna, oczekiwać, że będzie pilnie studiował, co mu się wyświetla - przekonuje Magda. 

Napalony, niebezpieczny

Po 4 miesiącach Magda postanowiła spróbować sił jako tancerka. Skusiły ją niezłe zarobki. Jej pierwszy klient miał pieniądze, był przystojny, ale jak się okazało, niezrównoważony. Po kupnie drinków: za 550 i 960 zł zdecydował się pójść na pokój prywatny. Tam stwierdził, że Magda to niegrzeczna dziewczyna, a on takie lubi, bo sam jest niegrzecznym chłopcem. Nie zdążyła się odwrócić i chwycić paska, który zdjął ze spodni, a on zarzucił go jej na szyję i popchnął ją na sofę.

- Ewidentnie szykował się do penetracji. Ostatkiem sił wyrzuciłam przez kotarkę popielniczkę. Od razu przyszła kelnerka i facet się uspokoił - wspomina Magda. 

Okazuje się, że takich klientów bywa sporo.

Zdarzały się przypadki, że rzucali dziewczynami jak zabawkami.

- Z ich strony zero przemyślenia, refleksji, że dziewczynę może to zaboleć. Traktują dziewczyny jak mięso, jak przedmiot. Kobiety zostawiają w domach: matki, żony, kochanki, narzeczone; do klubu przychodzili oglądać przedmioty i traktowali te kobiety przedmiotowo. Bo za nie zapłacili i myśleli, że są one ich własnością - mówi nasza rozmówczyni. 

Zdarzały się poważniejsze obrażenia niż siniaki?

- Koleżanka dostała kiedyś od pewnego faceta z bańki i zemdlała. Gość był mocno pijany, wydał dużo pieniędzy, na prywatnym pokoju chciał czegoś więcej, ona go oczywiście zwodziła. Więc się zdenerwował i uderzył ją. Dobrze, że wyleciała przez kotarkę, bo gdyby wpadła do pokoju, nikt by jej nie pomógł, pomimo monitoringu, a on mógłby ją nawet zgwałcić - opowiada dziewczyna. 

Seks za wszelką cenę!

Klienci za wszelką cenę dążą do stosunku, który jednak nie następuje, bo: 

- Pracownice podpisywały oświadczenie, że nie będą uprawiać w klubie nierządu. Przewidziano za to ogromne kary finansowe, po 20 i więcej tysięcy, włącznie z wydaleniem z klubu i zakazem pracy w innych - zdradza nasza rozmówczyni i dodaje, że klienci radzili sobie z rozładowaniem napięcia w najprostszy z możliwych sposobów: - Masturbowali się w pokojach prywatnych, przy dziewczynach.

Jednak do penetracji czy seksu oralnego nie dochodziło. Mogłyśmy całować się z klientami, niektóre dziewczyny pozwalały się też dotykać, gryźć, lizać po piersiach, szyi itp. Jednak wszystko, co poniżej pasa, było zakazane. Wszystko to było przecież widoczne na monitoringu. Po to go zamontowano, by obserwować, jak pracuje dziewczyna. Poza tym kamery spełniały też funkcję prewencyjną. W klubie zabronione były narkotyki. Nikomu nie wolno było wnosić i zażywać jakichkolwiek środków odurzających, więc ewentualne takie próby były natychmiast wychwytywane, a goście kulturalnie wypraszani.  

Ile zarabiała jako tancerka?

- Będąc barmanką, dostawałam 150 zł za noc brutto. Ile nocy przepracowałam, tyle zarobiłam, po tygodniu na konto wpływały regularnie pieniądze. Jeśli chodzi o taniec, to rozpiętość stawek była większa. Najwięcej za nockę dostałam 8,5 tys. Wyciągnęłam to na samych szampanach plus tańce prywatne oraz drinki. Miałam dobrego klienta, Francuza, przyjechał się zabawić, wiedział, że seksu nie będzie, ale kupował świadomie drogie alkohole. Łącznie było na nim 57 tys. zł utargu.

Jak mówi Magda, nie da się wyliczyć średniej tygodniowej płacy tancerki. W tym wypadku wszystko zależało od klientów. Bywały tygodnie, że otrzymywała zaledwie 400 zł. Bywały i takie, że zarabiała po 6, a nawet 8 tys. zł. Gdyby miała uśrednić, optymalna tygodniówka wyniosłaby między 1 a 2 tys. zł. 

Grzechy i grzeszki

Media swego czasu rozpisywały się o tzw. oświadczeniach o uznaniu długu, które podpisywali klienci. O co tu chodziło?

- Oświadczenia o uznaniu długu u nas najczęściej były wydawane stałym klientom - twierdzi Magda. - To osoby, które traciły dużo pieniędzy, znaliśmy ich. Przecież mogło się zdarzyć, że jednego dnia klient wydał 20 tys., a drugiego zabrakło mu 1,5 tys. zł na szampana. Wtedy wypisywało mu się oświadczenie o uznaniu długu. On je grzecznie podpisywał i przynosił pieniądze na drugi dzień.

Kiedyś była świadkiem zrobienia wałka na kliencie właśnie w związku z takim oświadczeniem.

- Jedna z kelnerek stwierdziła, że spróbuje zrobić wałek na jednym z klientów, tak dla żartu, była ciekawa, czy facet da się wkręcić. Wmówiła mu, że jest winny jeszcze 2,5 tys. zł za szampany. Gość, już podpity, zgodził się z nią. Wypisała więc oświadczenie o uznaniu długu w wysokości 2,5 tys. zł, wręczyła do podpisania, zrobiła ksero, dała mu kopię. Na drugi dzień facet grzecznie wrócił do klubu, oddał kelnerce pieniądze, jeszcze ją przeprosił i podziękował za to, że zgodziła się mu uznać ten dług. Tacy bywają faceci - dodaje Magda.

Gdy przypadki naciągnięcia klientów na duże sumy ujrzały światło dzienne, w mediach pojawiły się spekulacje, że w tych lokalach  podawano tabletki gwałtu. Ile w tym prawdy? 

- Nie wiem, jak w innych klubach, ale u nas na pewno nic takiego nie było dawane klientom - zarzeka się rozmówczyni "Śledztwa".

- Klienci świadomi, tyle że pijani, podpisywali u nas oświadczenia o uznaniu długu. W klubie nie było możliwości kupienia narkotyków, viagry, prezerwatywy. W każdej chwili mogła przecież wpaść policja i przeszukać pomieszczenia. Narkotyki oznaczałyby zamknięcie lokalu, a to duża strata dla firmy, bo dziennie jeden lokal potrafił przynieść dochód nawet 60 tys. zł! 

Naiwność kosztuje

Nietrzeźwy, rozochocony mężczyzna jest zdolny do wszystkiego. Wiedza o tym plus odrobina psychologii leżała u podstaw sukcesu klubów tej sieci. Bardziej podnieca to, czego nie widać. Dlatego pracownice miały rozpalać do czerwoności klientów, odsłaniając tyle ciała, ile mogły, jednocześnie ich upijając.

Pomysł na biznes doskonały, nikt nie zarzuciłby nierządu, w końcu do seksu nie dochodziło. Miliony złotych przepijane w klubach szły na realizację męskich marzeń niemożliwych do spełnienia.

Jacek Kos

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: klub nocny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy