Głupi jak przestępca cz. II

- Jones! - krzyknęła do napastnika po nazwisku. Ten stanął jak wryty, a następnie spanikowany rzucił się do ucieczki. Otwory, które złodziej wyciął w naciągniętej na twarz masce, były na tyle duże, że kobiecie udało się rozpoznać znajome rysy mężczyzny, który dosłownie dzień wcześniej został zwolniony z pracy...

Koniecznie przeczytaj pierwszą część tekstu o najgłupszych złodziejach!

Autorzy brytyjskiego programu telewizyjnego pod wiele mówiącym tytułem "World's Most Stupid Criminals" ("Najgłupsi przestępcy świata") przygotowali zestawienie dwudziestu najbardziej ich zdaniem kuriozalnych przypadków z niezbyt rozgarniętymi kryminalistami w rolach głównych - wszystko oparte na autentycznych nagraniach wideo, które pochodzą z kamer ochrony lub materiałów prasowych i policyjnych akt.

Reklama

W połowie stawki, na zaszczytnym dziewiątym miejscu, znalazła się dwójka młodocianych złodziei z brytyjskiego miasta York. Chłopcy opracowali diabelski plan kradzieży kiosku. Zaopatrzyli się we wszystkie niezbędne akcesoria, w tym w wełniane czapki nasunięte na twarz, mające pełnić rolę masek. Wszystko szło jak po maśle. Zdobywający pierwsze szlify w fachu przestępcy weszli do pustego sklepiku, podeszli do lady... i grzecznie czekali przy niej na sprzedawców, którzy akurat wyszli na zaplecze. Kiedy właściciele kiosku - małżeństwo w podeszłym wieku - zaglądnęli przez drzwi, i zobaczyli dwóch zamaskowanych osobników, nie zastanawiali się długo. Mężczyzna sięgnął po wiszący w przejściu między pomieszczeniami telefon i wykręcił numer alarmowy policji.

Tymczasem złodzieje nadal stali jak wryci, nie widząc oddalonych od nich zaledwie o metr i wzywających pomoc sprzedawców. Dlaczego? Odpowiedź nie świadczy dobrze o inteligencji początkujących przestępców.

Chłopcy najzwyczajniej w świecie zapomnieli wyciąć otworów na oczy w swoich czapkach, przez co ich postrzeganie świata poza maskami zostało ograniczone do niezbędnego minimum: jakimś cudem udało im się trafić do drzwi wejściowych, ale dostrzeżenie stojących nieopodal sprzedawców wykraczało już poza ich możliwości. Zaniepokojeni i zniecierpliwieni, a być może również spragnieni łyka świeżego powietrza, zaczęli w końcu podwijać czapki i łypać spod nich, przez co pogorszyli jeszcze sytuację, bo ich twarze zarejestrowała monitorująca sklep kamera. W końcu, zdenerwowani, zabrali pierwszą lepszą rzecz z lady i opuścili nieprzyjazny "niewidomym" złodziejom przybytek. Nie trzeba chyba dodawać, że policja nie musiała długo ich szukać.

Bo maska była za mała

Podczas gdy jedni przestępcy zapominają o otworach na oczy... inni wycinają je zbyt duże. W maju 2009 r. do jednej z restauracji sieci KFC w Memphis w stanie Tennessee wtargnął zamaskowany mężczyzna. Uzbrojony w nóż napastnik próbował sterroryzować pracownicę restauracji, Laketę Hollowell, grożąc jej i żądając, by natychmiast przekazała mu zawartość sejfu. Hollowell odmówiła i wdała się w przepychankę, która skończyła się dla niej niegroźnym skaleczeniem w rękę.

- Jones! - krzyknęła w pewnym momencie do napastnika po nazwisku, a ten najpierw stanął jak wryty, a następnie spanikowany rzucił się do ucieczki. Otwory, które złodziej wyciął w naciągniętej na twarz masce, były na tyle duże, że kobiecie udało się rozpoznać znajome rysy współpracownika, który dosłownie dzień wcześniej został zwolniony z pracy...

Wszystko to działo się o poranku, jeszcze przed otwarciem restauracji, w porze śniadaniowej. Dzięki pomocy samego nieudolnego kryminalisty policjanci zamknęli sprawę jeszcze przed lunchem. Wskazówki Hollowell w zupełności wystarczyły, by namierzyć osiemnastoletniego Ezedericka Jonesa, którego zatrzymano i osadzono w areszcie. Napad z użyciem ostrego narzędzia sąd wycenił na 75 tys. dolarów kaucji.

Polacy nie gęsi i roztrzepanych włamywaczy mają. W policyjnych archiwach roi się od przypadków, w których to złodziej odwala za policjantów większość roboty i sam - choć nie zawsze z własnej woli - oddaje się w ręce sprawiedliwości. Na przykład przez skłonność do gubienia osobistych przedmiotów.

"Nowe Wiadomości Wałbrzyskie" opisały historię 27-letniego mieszkańca Boguszowa-Gorców, który dał się schwytać kilkanaście minut po dokonaniu włamania. Wyniósł ze sklepu artykuły o wartości przekraczającej 1,5 tys. zł (m.in. spory zapas papierosów), ale nie zauważył, że coś w nim w zamian także zostawił.

Tym czymś były kluczyki do samochodu włamywacza, które bardzo ułatwiły pracę przybyłej na miejsce policji. Szybko zidentyfikowano właściciela auta i równie szybko go zatrzymano. Okazało się, że 27-latek już wcześniej ukradł losy Lotto warte około 20 tys. zł, włamał się do kilkunastu samochodów, a nawet miał do czynienia z show-biznesem - pozbawił sprzętu grającego znany zespół Łzy. Po osadzeniu w areszcie usłyszał zarzuty. Grozi mu do piętnastu lat pozbawienia wolności.

Zostawił dokumenty w okradzionym aucie

Równie nieuważny był Piotr L., 18-letni mieszkaniec Lublina. Włamał się on do pozostawionego na parkingu volkswagena, zwracając przy tym uwagę mieszkańca jednego z okolicznych bloków, który natychmiast wezwał policję. Ta przyłapała złodzieja na gorącym uczynku i od razu zabrała go na komisariat. Tam okazało się, że volkswagen nie był jedynym autem, które nastolatek okradł tamtej nocy.

W tej samej okolicy ktoś włamał się do poloneza i ukradł radio, gubiąc telefon komórkowy. Policjanci ustalili, że zguba należy... do 18-letniego Piotra L. Nie koniec na tym. Mundurowi w jego domu natrafili na dwa komputery niewiadomego pochodzenia oraz ponad dwadzieścia doniczek z roślinami do złudzenia przypominającymi konopie indyjskie.

Jeszcze bardziej "uprzejmy" wobec policji okazał się pewien 25-latek z Lublina, także włamywacz, który poszedł na całość i zostawił w okradzionym przez siebie aucie własne dokumenty. Patrolujący okolicę policjanci zauważyli volkswagena passata z wybitą tylną szybą. Kiedy zajrzeli do środka, od razu rzuciły im się w oczy dokumenty należące do 25-letniego Macieja N., a także telefon komórkowy i klucze do mieszkania. Wyjątkowo roztargniony złodziej nie miał wyjścia - musiał przyznać się do włamania i kradzieży narzędzi, dwóch par okularów przeciwsłonecznych i płyty CD. Powiedzenie: "Kradzież nie popłaca" w tym akurat przypadku wydaje się wyjątkowo trafne. Za zwędzenie kilku fantów o wyjątkowo niskiej wartości Maciejowi N. grozi nawet do dziesięciu lat pozbawienia wolności.

Wpadli przez własne dziecko

15 października 2009 media na całym świecie relacjonowały trwające kilka godzin poszukiwania sześcioletniego Falcona, który zaginął w Kolorado. Jak podejrzewali rodzice, dziecko mogło wsiąść do dużego balonu w kształcie latającego talerza, zrobionego przez ojca, Richarda Heene'a, i w ramach zabawy oderwać się od ziemi.

Kiedy balon w końcu udało się odnaleźć, chłopca nie było w środku. Wszyscy spodziewali się najgorszego, ale okazało się, że Falcon - schowany - najprawdopodobniej przez cały czas przebywał na terenie domu. Gdy wydawało się, że cała sprawa skończyła się szczęśliwie, nastąpił nieoczekiwany zwrot wypadków. Podczas wywiadu udzielonego przez rodzinę stacji CNN dziennikarz zapytał, dlaczego Falcon przez cały czas nie reagował na nawoływanie rodziców, skoro był w pobliżu. Wtedy chłopiec, patrząc na tatę, odpowiedział: "Przecież mówiliście, że robimy to wszystko dla widowiska". Od tego momentu podejrzani o manipulowanie faktami Heene'owie znaleźli się na celowniku opinii publicznej.

Na jaw zaczęły wychodzić kolejne informacje. Małżeństwo Heene'ów wystąpiło wcześniej w reality show "Zamiana żon". Richard Heene, domorosły konstruktor i meteorolog-amator, połknął telewizyjnego bakcyla i zaczął zabiegać o własny program popularnonaukowy - bez skutku. Czy zaginięcie Falcona było zainscenizowane i miało służyć wyłącznie zwróceniu uwagi na wynalazki ojca chłopca, okaże się niebawem. Policja w Kolorado wszczęła postępowanie w tej sprawie.

Niekiedy jedno głupie posunięcie może zaważyć na powodzeniu najbardziej nawet misternego planu. Niespełna cztery lata temu cała Australia żyła przez kilka dni historią Roberta Cole'a, 36-letniego groźnego przestępcy, który zdołał zbiec z więzienia Long Bay, położonego na przedmieściach Sydney.

Mający na sumieniu kradzież, przestępstwa seksualne i napad z bronią w ręku Cole długo przygotowywał się do ucieczki. Przeszedł na dietę i zażywał środki przeczyszczające - wszystko po to, by stracić wagę. Udało mu się zrzucić aż czternaście kilogramów, co sprawiło, że - już wcześniej będąc drobnej budowy - zamienił się w jeszcze szczuplejszego mężczyznę. Mozolna praca nad własnym ciałem miała jeden cel. Przebywający pod obserwacją psychiatrów w więziennym szpitalu Cole chciał skorzystać z okazji i wydostać na wolność, przeciskając się przez zakratowane okno.

Plan udało się zrealizować. Uciekinier trafił na czołówki gazet, a władze postawiły na nogi całą policję, by schwytać zbiega, który cieszył się życiem poza murami więzienia przez całe trzy dni. Zamiast zaszyć się gdzieś i przeczekać poszukiwania, Cole postanowił korzystać z wolności na całego i wybrał się na zakupy do jednego z największych centrów handlowych w Sydney. W sobotnie przedpołudnie paradował po pełnym ludzi sklepie. Zakupy, zamiast przy kasie, zakończyły się w areszcie, a plan, w który Cole włożył tyle wysiłku, okazał się mieć jeden poważny feler - kończył się w momencie ucieczki.

Niektóre źródła - w tym książka "Thick Villains" Simona Vigara, w całości poświęcona głupim przestępcom - wyjaśniają pewność siebie zbiega, która miała wynikać z jego wiary w moc charakteryzacji. Otóż Cole zmienił podobno swój wygląd... dorysowując sobie wąsy i brodę flamastrem. Aż dziw, że wzbudził podejrzenie policji i został rozpoznany.

Wydała go pijawka

Głupota głupotą, a czasem wystarczy zwykły pech... i pijawka. Pod koniec października 2008 roku stacja CNN podała dość zwyczajną na pierwszy rzut oka informację: zatrzymanemu za przestępstwo narkotykowe Australijczykowi Peterowi Alecowi Cannonowi udowodniono udział w obrabowaniu staruszki, do którego doszło przed ośmiu laty. Sęk jednak nie w tym, ŻE, ale JAK udowodniono.

Kiedy w 2001 roku Cannon opuszczał w pośpiechu dom 71-letniej kobiety, którą wcześniej wspólnie z kolegą związał, pobił i okradł, nie mógł nawet przypuszczać, że świadkiem zdarzenia - i jednocześnie dowodem w sprawie - będzie... poczciwa pijawka! Otóż stworzenie wpiło się w ciało mężczyzny, najprawdopodobniej wtedy, kiedy przedzierał się on przez okalający domostwo busz, i odpadło już na miejscu, w domu należącym do staruszki. Przybyła na miejsce policja zabezpieczyła na wszelki wypadek napompowaną ludzką krwią pijawkę i pobrała z niej materiał DNA.

Sprawca napaści najprawdopodobniej nadal chodziłby na wolności, gdyby nie fakt, że został niedawno zatrzymany w związku z zupełnie innym przestępstwem. Policjanci zbadali wówczas jego DNA i porównali je ze znajdującymi się w archiwum próbkami. Wynik był jednoznaczny - krew pobrana z pijawki w dniu popełnionego w 2001 roku przestępstwa należała do Cannona! Przyparty do muru tak silnym dowodem Australijczyk przyznał się do winy.

- Pamiętam, że kiedy zdecydowaliśmy się uznać pijawkę za dowód, nie brakowało dowcipnisiów, którzy robili sobie z tego żarty. W ostatnim czasie jednak z jakiegoś powodu ucichli - żartował na antenie stacji ABC policjant Mick Johnston.

To był zbieg okoliczności, który statystycznie nie miał prawa się wydarzyć, a jednak się wydarzył!

Michał Raińczuk

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: rozpoznać | oczy | policja | telefon | jones | przestępcy | ucieczki | przestępca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy