Rozkosz zabijania

W połowie lat 70. w okolicach Poznania doszło do kilku niezwykle brutalnych morderstw. Ofiarami padły młode kobiety.

Dochodziła godzina 16, porucznik Relewicz siedział w swoim gabinecie. Palcami bębnił w blat drewnianego biurka do rytmu padającego od rana deszczu. Przed mężczyzną piętrzyła się sterta dokumentów. Co chwilę spoglądał na kartonowe teczki z aktami, ciężko przy tym wzdychając. - Jak cię dorwać, cholerny bydlaku? - zaklął pod nosem. Po raz kolejny zaczął przeglądać te same papiery. Wertował je kartka po kartce. Co takiego przeoczyliśmy? - zastanawiał się. Nagle z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. Wiedział, co to może oznaczać. - Relewicz, słucham - odezwał się. - Gdzie? - rzucił po dłuższej chwili. - Cholera, to pewnie ona. Dobra, zaraz tam będę - zakończył rozmowę. Wstał, chwycił płaszcz i szybkim krokiem opuścił gabinet.

Reklama

Trup w krzakach

Był 17 września 1975 roku. Około 15.30 Komendan Miejska Milicji Obywatelskiej w Poznaniu została powiadomiona o tym, że w lesie, w okolicy peryferyjnego osiedla Poznań-Palędzie znaleziono częściowo obnażone zwłoki kobiety. Pół godziny później we wskazanym miejscu zaroiło się od mundurowych. Bezzwłocznie przystąpiono do oględzin zwłok. Ofiara leżała na plecach, naga od pasa w dół, z rozpiętą na wysokości piersi bluzką. Nogi kobiety były rozchylone w charakterystyczny sposób, co świadczyło o tym, że najprawdopodobniej przed śmiercią została zgwałcona. Nadgarstki związano sznurem, który następnie zahaczono o kołek wbity w ziemię. Na ciele denatki, szczególnie w okolicach ud, widniało wiele ran zadanych nożem, a także śladów przypalania papierosem. Pod lewą piersią widniało dość duże nacięcie. Oględziny miejsca zdarzenia pozwoliły śledczym wysunąć przypuszczenie, że kobieta mogła znać swojego oprawcę i dobrowolnie przyjść z nim do lasu. Zabezpieczone tam przedmioty: butelki po wypitym alkoholu, kubeczki, resztki żywności oraz papierosy wskazywały na to, że morderstwo poprzedziła wspólna libacja.

Wyjątkowo długa sprawa

Podejrzewano również, że do zabójstwa doszło 15 września, gdyż ziemia pod zwłokami była sucha, mimo że w ciągu ostatnich dwóch dni padało. Funkcjonariusze dokładnie przeczesali teren w promieniu 600 metrów. W odległości około 150 metrów od zwłok znaleziono damską torebkę, bieliznę, spódnicę oraz nóż z rdzawobrunatnymi plamami przypominającymi krew. Z dokumentów znajdujących się w torebce wynikało, że ofiarą jest poszukiwana od dwóch dni 21-letnia Emilia Sadowska, mieszkanka pobliskiej miejscowości. - To już czwarta ofiara - zwrócił się jeden z obecnych milicjantów do prowadzącego śledztwo porucznika Relewicza. - Kiedy to się wreszcie skończy? Oficer westchnął ciężko. Żadna sprawa, którą dotychczas prowadził, nie ciągnęła się tak długo. - Jak go złapiemy - odparł. - Dajcie adres, pójdę porozmawiać z jej rodziną.

Nie wróciła z pracy

Znaleziona w lesie młoda kobieta urodziła się 12 lutego 1954 roku. Emilia była jedynym dzieckiem Mariana i Reginy Sadowskich. Nie sprawiała rodzicom żadnych problemów, nieźle się uczyła, miała opinię wesołej, mądrej i dobrej dziewczyny. Zawsze chętnie pomagała w pracach domowych, wyręczając w wielu obowiązkach schorowaną matkę. Po skończonej szkole zawodowej zatrudniła się w jednym z największych zakładów przemysłowych w Poznaniu. 15 września Emilia pracowała na pierwszej zmianie. Zazwyczaj między godz. 16 a 17 przebywała już w domu. Sporadycznie zdarzało się, że zatrzymywała się na chwilę u swojej przyjaciółki na kawie i plotkach. Jednak nigdy bez uprzedzenia rodziców nie wracała później niż o godzinie 20. Dlatego, kiedy wybiła 22, a jej wciąż nie było, ojciec postanowił przejść się do mieszkającej po sąsiedzku jej przyjaciółki jeszcze z lat szkolnych, Halinki. - Niestety, Emilii dziś u mnie nie było. Umawiałyśmy się na jutro - usłyszał od niej. - Ale niech się pan nie martwi, panie Marianie, może zasiedziała się u jakiejś koleżanki w Poznaniu i nie zdążyła na pociąg - dodała.

Naprawdę poważna sprawa

Jednak zaniepokojonemu ojcu te wyjaśnienia nie wystarczały, czuł narastający niepokój. Znał Emilię, nigdy się tak nie zachowywała. Z pewnością musiało stać się coś złego. Po nieprzespanej nocy Marian Sadowski pierwszym porannym pociągiem pojechał do Poznania i udał się do zakładu, w którym pracowała jego córka. Tam dowiedział się, że tego dnia nie pojawiła się w pracy. Wtedy mężczyzna niezwłocznie ruszył do komendy wojewódzkiej MO. Oficer przyjmujący zgłoszenie o zaginięciu mieszkającej w Palędziu kobiety potraktował sprawę poważnie. Tym bardziej, że w ciągu niespełna dwóch lat doszło w tamtym rejonie do trzech okrutnych zbrodni, których sprawcy dotychczas nie udało się ująć. Poproszony o opisanie Emilii, Sadowski opowiedział, w co była ubrana jego córka, gdy wychodziła z domu do pracy, oraz jak wygląda. - Proszę jak najszybciej dostarczyć na komendę aktualną fotografię zaginionej - zwrócił się milicjant do zatroskanego mężczyzny. - I proszę się nie martwić, znajdziemy ją - zapewnił.

Smutna wiadomość

Regina Sadowska od rana nie mogła znaleźć sobie miejsca ani na niczym się skupić. Jej kobieca intuicja podpowiadała, że stanie się coś niedobrego. Około 16.30 do Sadowskich przybiegł sąsiad, który w dość chaotyczny sposób zaczął opowiadać o trupie dziewczyny, znalezionym w lesie. Targani złymi przeczuciami rodzice Emilii postanowili pójść tam, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Właśnie się szykowali do opuszczenia mieszkania, gdy usłyszeli mocne pukanie do drzwi. Otworzył Marian. - Dzień dobry. Porucznik Relewicz. Pan Sadowski? Mężczyzna tylko kiwnął głową, nerwowo przełykając ślinę. - Co z Emilką? - zapytał. - Przykro mi. Nie mam dla państwa dobrych wieści - odpowiedział komisarz. Marian jęknął i osunął się na kolana, ukrył twarz w dłoniach. Regina stała nieruchomo jak słup soli, trzymała się za serce i wpatrywała się w męża. Jej wzrok wydał się porucznikowi wręcz obłąkany. Relewicz często przekazywał złe wieści bliskim ofiar, jednak mimo upływu wielu lat służby wcale do tego nie przywykł. Było mu przykro, kiedy musiał informować rodziców o śmierci ich dziecka, a w tym przypadku jedynego. Parszywa robota - pomyślał.

Pociął ją nożem

Ciało Emilii Sadowskiej przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu. Tam nazajutrz przeprowadzono sekcję. Na zwłokach denatki odkryto liczne otarcia, ugryzienia, przypalenia i nacięcia - w tym głęboką i rozległą ranę ciętą szyi. Wszystkie obrażenia - jak orzekł biegły sądowy - nosiły cechy przyżyciowe, co oznacza, że zostały zadane, kiedy dziewczyna jeszcze żyła. Poza tym lekarz specjalista medycyny sądowej zaobserwował na ciele denatki ranę powodującą podcięcie lewej piersi, nacięcie pośladków oraz ranę biegnącą wzdłuż pleców, przecinającą mięśnie kręgosłupa i odsłaniającą tylną powierzchnię łuków kręgów. Ponadto stwierdził szarawą treść oraz drobne cząstki roślinne w pochwie i odbycie, śladowe ilości nasienia w jamie ustnej, a także zapach alkoholu z jamy czaszki. Za przyczynę śmierci uznał skrwawienie na skutek przecięcia narządów szyjnych, a przypuszczalny czas zgonu określił na godziny wieczorne 15 września. Okazanie zwłok rodzinie potwierdziło ustalenia milicji - zamordowaną była Emilia Sadowska.\ Przesłuchani rodzice ofiary całkowicie wykluczyli możliwość, aby ich córka dobrowolnie z kimkolwiek udała się do lasu i piła tam alkohol. - To niemożliwe. Nawet gdyby Emilka znała tę osobę od dziecka, nie poszłaby. Przede wszystkim dlatego, że ona nie piła, brzydziła się alkoholem, a poza tym stroniła od złego towarzystwa. Ktoś ją tam zaciągnął siłą i zmusił do wypicia wódki - oświadczył ojciec. Mimo przesłuchania współpracowników zamordowanej dziewczyny oraz pasażerów pociągu, którym zwykle wracała z pracy do domu, nie udało się ustalić niczego konkretnego. Zabójca wciąż pozostawał bezkarny.

Kolejna zbrodnia

Niecały miesiąc później, 8 października, na skraju lasku nieopodal miejscowości Pawłówko, znajdującej się niespełna 40 kilometrów od Poznania, a 20 od miejsca ostatniego zabójstwa, około 8 rano znaleziono zwłoki 19-letniej Anieli Wlazik. Dziewczyna była naga. Leżała na wznak, a jej ciało przykryto liśćmi. Oczy miała szeroko otwarte, a źrenice powiększone. Nogi ofiary odchylono na boki, do pochwy włożono butelkę po wódce. Podobnie jak u innych ofiar, również i na ciele Anieli odkryto szereg ran zadanych najprawdopodobniej nożem, a także ślady przypalania papierosem. Najwięcej ran ciętych odnotowano w okolicach brzucha, piersi i na rękach. W ustach ofiary znajdowały się jej majtki. Obecny na miejscu zbrodni specjalista wyjaśnił, iż przypuszczalnie dziewczyna zginęła nie więcej niż dwie-trzy godziny przed znalezieniem jej zwłok. Wskazywało na to niewykształcenie się w pełni plam opadowych, jak również to, że nie doszło jeszcze do stężenia pośmiertnego. Przeprowadzona nazajutrz sekcja wykazała przyczynę śmierci. Ofiara zginęła z powodu zadania jej rany kłutej szyi, która spowodowała przecięcie tętnicy szyjnej. W odległości około trzech metrów od ciała denatki natrafiono na damską torebkę, pustą paczkę po papierosach, papierki po cukierkach, finkę, a także fotografię, na której widniał około 40-letni mężczyzna - na odwrociezdjęcia ktoś dopisał personalia: Stanisław Mikołajczak. Podejrzewano, że może to być narzeczony bądź chłopak zamordowanej. Porucznik Relewicz postanowił go znaleźć i porozmawiać z nim.

Kochał torturować

Stanisław Mikołajczak urodził się w 1937 roku w Poznaniu. Od dzieciństwa sprawiał poważne problemy wychowawcze, był chłopcem słabym i nadpobudliwym. Już podczas nauki w szkole podstawowej został skierowany na leczenie do szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych. To właśnie wtedy ujawniły się u niego sadystyczne zachowania. Często widziano go, gdy oddawał się swoim wynaturzonym zabawom, torturując zwierzęta. Jego ofiarami padały najczęściej koty. Kopał je, bił, nacinał, przypalał, wydłubywał oczy i odcinał ogony. Mimo że uczył się słabo, zdołał skończyć siedem klas szkoły podstawowej. Zaraz potem stanął przed sądem dla nieletnich za brutalny atak i molestowanie jednej ze swoich koleżanek. Decyzją sądu chłopiec został umieszczony w zakładzie poprawczym oraz objęty dozorem kuratora. Jednak wykonanie wyroku zawieszono na dwa lata. Stanisław Mikołajczak ponownie wszedł w konflikt z prawem w 1958 roku, oskarżono go o brutalne pobicie kobiety. Skazano go wtedy na dwa lata i trzy miesiące więzienia. Ten wyrok odbywał do marca 1961 roku. Rok po opuszczeniu zakładu karnego Mikołajczak poślubił Genowefę W. Początkowo pożycie pary układało się dość dobrze. Genowefa uwielbiała silnych, dominujących mężczyzn. Nie przeszkadzało jej, że Stanisław jest brutalny i poniewiera nią, także w łóżku. Można śmiało powiedzieć, że w tym przypadku trafił swój na swego.

Zakochany sadysta

Mikołajczak był bowiem sadystą, a jego połowica masochistką. Dopiero sześć lat po ślubie na świat przyszło pierwsze dziecko pary - syn Henryk, a dwa lata później córka - Krystyna. Wtedy też między małżonkami zaczęło dochodzić do kłótni. Kobieta czuła się przemęczona, nie miała ochoty zajmować się wiecznie niezaspokojonym mężem. Jej życie kręciło się wokół dwóch maluchów. Stanisław był coraz bardziej sfrustrowany tą sytuacją. W końcu jego potrzeby seksualne stały się tak silne, że pewnego wiosennego wieczoru 1971 roku wyszedł z domu i zaatakował przypadkowo spotkaną dziewczynę. Swoją ofiarę kopał, szarpał za włosy i groził jej nożem. W ten sposób chciał ją zmusić do odbycia stosunku. Jednakże napotkał zdecydowany opór ze strony napadniętej, dzięki czemu do gwałtu nie doszło.

Nieważne małżeństwo

Za ten czyn skazano go na pięć lat pozbawienia wolności. W trakcie pobytu w zakładzie karnym do poznańskiego sądu wpłynął wniosek o uznanie małżeństwa osadzonego z Genowefą W. za nieważne. Został rozpatrzony pozytywnie. Z akt Mikołajczaka wynika, że jako więzień nie sprawiał większych problemów. Zachowywał się poprawnie. Sumiennie i chętnie wykonywał wyznaczone prace, był posłuszny poleceniom strażników. Taka postawa przyczyniła się do szybszego wypuszczenia skazanego na wolność. 5 lipca 1974 roku, po odbyciu dwóch trzecich z zasądzonej kary, został zwolniony. Po wyjściu z więzienia Mikołajczak początkowo zatrzymał się u kolegi. Dwa miesiące później poznał Sabinę Z. Kobieta mieszkała w odległym o ponad 20 kilometrów od Poznania miasteczku Buk. Stanisław już pod koniec października przeprowadził się do niej. Wkrótce w tej okolicy zaczęły ginąć młode dziewczyny.

Wreszcie jest podejrzany

Ustalenie, kim jest Stanisław Mikołajczak, nie zajęło komisarzowi zbyt wiele czasu. W systematycznie aktualizowanej bazie danych byłych skazańców bez trudu znalazł aktualny adres zamieszkania mężczyzny. Kartoteka, w której zapisano popełnione przez niego występki, okazała się zaskakująco obszerna. A oto i nasz morderca - pomyślał porucznik, przeglądając akta. Gliniarski instynkt podpowiadał mu, że na pewno trafił na właściwego człowieka. Dochodziła godzina 17, gdy Relewicz dotarł pod dom, w którym mieszkał namierzony przez niego podejrzany. Milicjant zapukał do drzwi. Po chwili otworzył mężczyzna ze zdjęcia. - Obywatel Stanisław Mikołajczak? - spytał pro forma porucznik. - Tak, zgadza się - odparł tamten pewnym siebie tonem. - Czego chce ode mnie nasza ludowa władza? - Porozmawiać z panem na temat zabójstw, do których doszło w ostatnim czasie w tym rejonie - wyjaśnił Relewicz. - Ja tam nic o tym nie wiem - burknął zbity z tropu Mikołajczak. - Może w takim razie powiem wyraźniej: dziś rano znaleziono zwłoki młodej kobiety. Obok jej ciała leżało pana zdjęcie - porucznik spostrzegł, jak mężczyzna nerwowo chwyta za kieszeń swoich spodni, czerwienieje na twarzy, a na jego czole pojawiają się kropki potu. - Zważywszy na pana bujną i niezbyt ciekawą przeszłość oraz ten mały szczegół, leżący przy ciele denatki, staje się pan podejrzanym. Proszę się ubrać, porozmawiamy na komisariacie - polecił oficer.

Miał złą naturę

Mikołajczak został przewieziony na komendę. Tam, w trakcie trwającego kilka godzin przesłuchania, przyznał się do dokonania pięciu morderstw. Śledczy zanotował jego wyjaśnienia: - Kiedy wyszedłem z więzienia i poznałem Genowefę, uwierzyłem w to, że będzie dobrze. Ale już kilka dni później moja zła natura dała o sobie znać. Początkowo z tym walczyłem, starałem się zapanować nad swoim popędem, nad chęcią ranienia i krzywdzenia innych. Wierzyłem, że będzie dobrze. Swoje przyznanie się do winy Stanisław Mikołajczak potwierdził również w obecności prokuratora. Wtedy też ze szczegółami opowiedział o dokonanych przez siebie zbrodniach. Pierwszą jego ofiarą była osiemnastoletnia Zofia. Do zdarzenia doszło 5 grudnia 1974 roku. Spotkał dziewczynę, kiedy wracała ze szkoły. Zapytał ją, gdzie jest najbliższy przystanek. Odparła, że właśnie idzie w tamtym kierunku i że może się przyłączyć, ona go zaprowadzi. - Czułem, że przestaję nad sobą panować. Gdy tylko wyszliśmy poza obszar miasta i znaleźliśmy się nieopodal cmentarza, rzuciłem się na nią. Zaciągnąłem ją w krzaki. Tam zgwałciłem tę dziewczynę. W trakcie stosunku biłem ją, przygryzałem. Krzyczała. Zatkałem jej ręką usta, a potem uderzyłem w głowę. Straciła przytomność. Wtedy też zacząłem ją ciąć i dźgać. Podniecało mnie, że zadaję jej ból. Na koniec wbiłem jej nóż w szyję i podciąłem gardło. Tamtego dnia pierwszy raz kogoś zabiłem. Nie wiedziałem, że to takie przyjemne uczucie - wyznał Mikołajczak.

Wyrzuty sumienia zabójcy

Po chwili mówił dalej: - Miałem wyrzuty sumienia, dlatego potem długo nikogo nie zabiłem. Jednak z czasem je zagłuszyłem i zapragnąłem znów zabić. Wtedy w lipcu 1975 roku pojechałem nad jezioro w Dopiewie. Tam zauważyłem tę dziewczynę. Rozmawialiśmy chwilę, nazywała się Helena i miała 24 lata. Była śliczna. Wieczorem znów ją spotkałem, zaprosiłem na spacer. Zdziwiłem się, kiedy się zgodziła. Nad wodą ją zgwałciłem, torturowałem i zabiłem. Miesiąc później w okolicach Niepruszewa spotkałem Zdzisławę, moją trzecią.  Zatrzymany mężczyzna wyznał, że wszystkie dziewczyny, poza jedną, dobrowolnie zgodziły się na spacer z nim. Na Emilię natknął się przy lesie i zaproponował wspólne picie alkoholu, ona jednak odmówiła. - Wtedy wyciągnąłem nóż i jej zagroziłem. Powiedziałem, że jeśli pójdzie ze mną do lasu i napije się wódki, nic jej się nie stanie. W przeciwnym razie zabiję ją. Mimo że dziewczyna zgodziła się spełnić polecenie swego oprawcy, i tak zginęła. - Najmniejszy problem miałem z tą ostatnią. To była dziwka, chciała zarobić. A straciła życie - dodał Mikołajczak z drwiącym uśmiechem. Podczas przesłuchania wyznał, że w najbliższym czasie planował kolejne morderstwa - ponieważ, jak otwarcie stwierdził, spodobało mu się to. Jego następną ofiarą miała być jedna z jego bliskich znajomych. Na szczęście w realizacji tego zamiaru przeszkodzili mu milicjanci. Na podstawie zgromadzonych w tej sprawie dowodów, zeznań świadków, wyników ekspertyz kryminalnych, a także przyznania się do winy i obszernych zeznań złożonych przez podejrzanego prokuratura przygotowała 48-stronicowy akt oskarżenia.

Kara eliminacyjna

Śledztwo przeciwko grasującemu na zachód od Poznania mordercy trwało trzy lata. Zakończyło się w styczniu 1976 roku wniesieniem aktu oskarżenia do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu. Stanisławowi Mikołajczakowi zarzucano dokonanie pięciu morderstw ze szczególnym okrucieństwem oraz gwałtów. Na podstawie opinii biegłych sąd ustalił, że oskarżony nie jest chory psychicznie, upośledzony umysłowo ani dotknięty zmianami w obrębie centralnego układu nerwowego. Lekarze stwierdzili natomiast, że dotknięty jest zaburzeniami w zakresie osobowości pod postacią psychopatii z wtórną socjopatyzacją, wyrażającą się w zboczeniu seksualnym w postaci fetyszyzmu, sadyzmu. Sąd uznał Stanisława Mikołajczaka winnym zarzucanych mu czynów i wyrokiem z 16 czerwca 1976 roku skazał go na karę śmierci przez powieszenie.

Zboczony popęd

W uzasadnieniu orzeczenia napisano: Skazany jest człowiekiem dotkniętym dewiacjami natury seksualnej (...); zboczony popęd seksualny mógł być kontrolowany przez niego, gdyż jego siła mieści się w granicach normy, a Mikołajczak jest człowiekiem o niezaburzonym rozwoju umysłowym. (...) Sąd wymierzając karę eliminacyjną, miał na uwadze to, że stopień społecznego niebezpieczeństwa przypisanych oskarżonemu czynów miał charakter skrajny i maksymalny (...), dlatego też zachodzi prawdopodobieństwo, że gdyby Mikołajczak kiedykolwiek znalazł się na wolności, mógłby stanowić realne zagrożenie dla innych. Obrońca oskarżonego złożył apelację, a następnie wniosek o rewizję wyroku. Sprawa trafiła na wokandę Sądu Najwyższego w Warszawie, który jednak wniosek oddalił, tym samym w całości podtrzymując zasądzone orzeczenie. 18 lipca 1976 roku w lokalnej gazecie pojawił się komunikat: Dziś w godzinach wieczornych w Areszcie Śledczym przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu wykonany zostanie wyrok kary śmierci na skazanym Stanisławie Mikołajczaku (...). Jego ciało spocznie na Cmentarzu Miłostowskim. Porucznik Relewicz czytając tę notkę, uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. To była najdłuższa i najbardziej drastyczna sprawa, jaką prowadził.

Kinga Przyborowska

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: zabójca | morderstwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy