10 lat na bezludnej wyspie

Na malutkiej, opuszczonej przez ludzi wysepce, żyje współczesny Robinson Crusoe.

Zasadniczą różnicą między nim a bohaterem literackim jest to, że Bjoern Patursson, jak sam mówi, "został rozbitkiem na ochotnika".

Koltur to mały kawałek lądu na archipelagu Wysp Owczych. Stromymi klify wyrastają tu wprost z oceanu. Na pierwszy rzut oka wyspa wygląda niegościnnie: nieustatannie smagają ją porywiste wiatry, przez większą część roku pokrywa mgła, nie rosną tu drzewa a słychać tylko chlupot fal i nawoływania maskonurów.

Mimo to Bjoern zakochał się w Kolturze 10 lat temu. Od tego czasu mieszka tutaj w towarzystwie swojej żony, Lukki. Na wyspie mającej 2,7 kilometra kwadratowego powierzchni towarzystwa dotrzymują im owce, pies pasterski, kilkadziesiąt sztuk bydła i kury. Mieszkają w skromnej i przytulnej, dziewiętnastowiecznej drewnianej chacie. Obydwoje przekroczyli już piećdziesiątkę i mówią, że czują się "spełnieni".

Reklama

Utrzymują się z produkcji wełny i mięsa. Co roku Bjoern zarzyna 160 owiec i 6 krów, a ich mięso rozprowadza helikopterem po 18 okolicznych wysepkach. - Nie opływamy w luksusy, ale z pieniędzmi, które zostawiają turyści, starcza nam, by wiązać koniec z końcem - mówi Lukka.

Zostawili dzieci i uciekli od cywilizacji

Wyspa cieszy się wzrastającym zainteresowaniem turystów od czasu, gdy jej wyjątkowość zaczeli podkreślać lokalni historycy - to jedyne miejsce na archipelagu, gdzie zachowały się tak stare, kamienne zabudowania z torfowymi dachami w kształcie odwróconych łodzi wikingów.

Wedle dokumentów datowanych z 1584 roku, na wyspie mieszkały wówczas dwa skłócone rody, które z niewyjaśnionych powodów w ogóle nie kontaktowały się ze sobą. W 1860 roku żyło tu 40 osób, ale populacja malała, bo ludzie przenosili sie do miast. W 1990 roku wyspę opuścił jej ostatni mieszkaniec.

4 lata później, Bjoern, kierownik produkcji w kompani mlecznej z pensją 40 tysięcy koron (5370 euro) miesięcznie stolicy Wysp Owczych, Torshavn, natrafił na informacje dotyczące wyspy. - Pomyślałem sobie, jaka to szkoda, że ludzie zostawili wyspę i przenieśli się do miasta. Wychowałem się na farmie i odpowiadało mi życie blisko natury. Zrozumiałem, że mam niepowtarzalną szansę na to, by zrealizować moje marzenia - opowiada. Napisał list do rządu z zapytaniem, czy mógłby przejąć Koltur i opiekować się dziedzictwem wyspy.

Jego żona, pracująca jako sekretarka, nie wahała się i pojechała z nim. Zostawili swoje dwie nastoletnie córki pod opieką rodziny i wyruszyli w podróż życia. - Normalnie to dzieci opuszczają rodzinne gniazdo. My zrobiliśmy odwrotnie i nie żałujemy - mówi Lukka.

Piętaszek potrzebuje komfortu

Bjoern, młodo wyglądający mężczyzna o typowo skandynawskich rysach twarzy, samemu wykonuje większość prac na farmie - jest i rzeźnikiem, i weterynarzem, i pasterzem. - Rozkoszuję się życiem na własną rękę. Daje mi to dużo satysfakcji. Gdy przyjeżdżają turyści, czuję się jak król na włościach - opowiada. Ma nadzieję, że już niedługo wyspa zostanie pierwszym parkiem narodowym archipelagu.

Małżeństwo dzierżawi wyspę od rządu za "rozsądną" cenę i otrzymuje subsydia na odnowę szesnastowiecznych chat, jej największej turystycznej atrakcji.

Mimo życia w odosobnieniu, Bjoern i Lukka korzystają z dobrodziejstw nowoczesności. Mają traktor i elektryczność dostarczaną przez mały generator dieselowski, który Bjoern chce zamienić na wiatrak. W jego biurze na stole leży komputer i telefon komórkowy.

- Bez komunikacji ze światem zewnętrznym na pewno bym tu nie został - mówi Bjoern. - Nie zgodziłabym się na role Piętaszka, gdybyśmy żyli zupełnie odcięci od świata. Jestem Piętaszkiem, który potrzebuje odrobinę komfortu - wtóruje mu Lukka. Za pomocą maili umawia się na wizytę u fryzjera.

Trzy razy w tygodniu Paturssonowie mogą skorzystać z kursu rządowego helikoptera, który dostarcza na wyspę rzeczy niezbędnych do życia. A od czasu do czasu przylatują nim ich znajomymi. - Nasza rodzina i przyjaciele wpadają często, ale w lato. Przez większą część zimy jest to niemożliwe, bo wiatr i mgła uniemożliwiają lądowanie helikoptera - opowiada Bjoern.

Obydwoje przyznają, że zdarza się im przechodzić przez mniejsze i większe kryzysy, bo "trudno jest wytrzymać z kimś 365 dni w roku bez momentów, w których ma się go naprawdę serdecznie dość".

Gdy kryzys nadejdzie, Bjoern trzaska drzwiami i wychodzi przejść się po klifach w towarzystwie psa. - Chodzę i czekam, aż minie sztorm - mówi.

Slim Allagui, tłum. ML

INTERIA.PL/AFP
Dowiedz się więcej na temat: wyspa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy