40 tys. "żywych trupów"

Ludzie przedwcześnie uznani za zmarłych się jednoczą. W Indiach ruszyła do boju partia... pogrzebanych żywcem.

Przypadki ludzi uznanych za życia za zmarłych uchodzą za zajścia nie tylko mrożące krew w żyłach, ale też nieczęste. Okazuje się jednak, że żywcem pogrzebanych wciąż przybywa. Jednych za zmarłych uznają lekarze, innych - urzędnicy. Takie przypadki szczególnie rozpleniły się w Indiach. Dlatego też w tym wielkim kraju powstała partia broniąca praw "żywych nieboszczyków".

Partia nazywa się Mritak Sangh, czyli Stowarzyszenie Zmarłych, i dała o sobie znać, startując w wyborach do władz lokalnych w stanie Uttar Pradesz. Mritak Sangh za swe zadanie przyjęła walkę o przywrócenie praw osobom, które zostały ogłoszone za zmarłe przez pozbawionych skrupułów krewnych zagarniających ich majątki.

Reklama

Założyciel partii, 48-letni Lal Bihari, został w 1976 r. uznany za zmarłego, za sprawa swego wuja i skorumpowanych urzędników. Wuj przywłaszczył sobie wtedy majątek Bihari'ego. Dopiero po wielu staraniach w 2004 r. Bihari został urzędowo przywrócony do życia. Wg założyciela Mritak Sangh, jego partia nie musi zwyciężyć w wyborach, chce za to zwrócić uwagę opinii publicznej na problem. Jak twierdzi Bihari, tylko w stanie Uttar Pradesz jest aż

40 tys. "żywcem pogrzebanych"

przez urzędników - czy to w wyniku pomyłki, czy złej woli.

Partia Mritak Sangh może stać się wkrótce międzynarodówką, bo problem nie dotyczy tylko Indii. Wiosną ujawniono podobny przypadek w Niemczech.

59-letni Wolfgang Bertl, bezrobotny mechanik odkrył, że nie dostanie zasiłku dla osób pozostających bez pracy, bo wg urzędników, nie żyje. Na szczęście Bertlowi wystarczyło kilka dni, by w miejscowym urzędzie zatrudnienia udowodnić, że nie jest martwy. Na pamiątkę tego zajścia niemiecki mechanik powiesił na ścianie mieszkania oprawiony w ramkę list z informacją o własnym zgonie.

Podobną pamiątkę - dokumenty potwierdzające zgon, a nawet przeprowadzenie autopsji - ma też Carlos Camejo.

33-letni Camejo, mieszkaniec Caracas, stolicy Wenezueli, pod koniec września 2007 r. uległ wypadkowi samochodowemu. Mężczyzna doznał urazu głowy, miał pokaleczoną twarz i poważnie się wykrwawił. Nie dawał oznak życia. Policjanci i medycy z pogotowia ratunkowego

uznali, że Carlos zginął na miejscu.

Ciało przewieziono do kostnicy i wezwano żonę Carlosa, by je zidentyfikowała. Potem patolodzy zaczęli sekcję. Gdy lekarz wbił skalpel w ciało mężczyzny, ten nagle ożył.

- Ból był nieznośny - oświadczył Camejo dziennikarzowi agencji Reutersa. - Obudziłem się w kostnicy i zobaczyłem nad sobą przerażonego lekarza z nożem w ręku.

Carlosa natychmiast przeniesiono na oddział intensywnej terapii, gdzie szybko doszedł do siebie. Lekarze ustalili, że na skutek urazów organizm mężczyzny funkcjonował w zwolnionym tempie. Puls i oddech były tak rzadkie, że pobieżne badanie nie wykazało oznak życia. Dopiero kolejny wstrząs - wbicie skalpela - przywrócił funkcje życiowe.

Tadeusz Oszubski

MWMedia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy