Karaluch - towarzysz Polaka

Faceci chcą pracować, żeby wykupić mieszkanie, kupić samochód. Muszą pracować, żeby utrzymać chorą żonę z trójką dzieci, czy pomóc dzieciom w studiach...

Idą w zaufaniu do firmy o szumnej nazwie, dostają informację: jest praca! Jednakowo - jednopaszportowcy, dwupaszportowcy, obywatele polscy z dowodami tożsamości innych państw europejskich - pakują się w piątkę w samochody, zrzucają na paliwo i gnają pod wskazany adres w Holandii. Wiatraki, tulipany, tolerancyjni, otwarci ludzie, pełna wolność i równość, taka pocztówka jest zakodowana w głowach wielu Polaków.

Wstępne bujdy o świetnych lub nawet dobrych warunkach mieszkaniowych szybko okazują się nieprawdą. Tak szybko, jak szybko się dojedzie do kraju królowej Beatrix. Tolerancja, i owszem, jest wielka: na robale, niezniszczalne karaluchy, łażące przy świetle tu i ówdzie nieco nieśmiało, by w nocy wyciec stadami. Setki, wyłażące z poduszek, materaców, w łazienkach nie tkniętych środkiem czyszczącym spadające na usiłującą się wymyć kobietę. Raz trafiają we włosy, innym razem lepiej podnieść stopy, siedząc na toalecie, po co wyciągać spomiędzy paluchów łaskoczące robactwo?

Reklama

Mieszkanko wyjątkowo cuchnące,

tuż nad turecką knajpą, między innymi brudnymi mieszkaniami; aromaty kuchenne, tłuszcz i wilgoć idealnie sprzyja robactwu. Ilości karaluchów, które chodzą po rurach między pięterkiem a lokalem są trudne do wyobrażenia. - Moja żona po kilku dniach siadła na łóżku i płakała, chciała natychmiast wracać. Od pierwszego dnia żądałem od polskiego rezydenta firmy jakiegoś innego pokoju, bez robaków przynajmniej, i tak sami sobie posprzątalibyśmy. Im bardziej chcieliśmy się brudu i "lokatorów" pozbyć, tym więcej ich mieliśmy.

"Nie ma nic, na razie tu mieszkacie i koniec" - usłyszałem od ówczesnego polskiego "opiekuna", Krzysztofa - wspomina pracownik jednej z firm w Utrechcie. - Płacimy za osobę 50 euro tygodniowo za mieszkanie. Teraz mieszkamy gdzie indziej. Jedyne co nas trzyma, to w miarę dobra praca, obawiamy się, że moglibyśmy jeszcze gorzej trafić, mimo niemieckich dokumentów. Wydaje się, że tyle dobrej roboty, a ciężko coś znaleźć. Człowiek zniesie wiele, ale o żonę się bałem - przyznaje pracownik. Nie chce podawać danych, jak wielu innych rozmówców, obawia się utraty pracy, nieprzyjemności ze strony Holendra, pana Freda, bo tak każe na siebie mówić, no i jego szefa, Holendra marokańskiego pochodzenia.

Masz prawo do pracy

Aktualny opiekun polskich pracowników, również zatrudniany przez pana Freda, nie wykazuje się zaangażowaniem, delikatnie mówiąc. Pan Jurek jest bardzo trudno osiągalny telefonicznie. Jak zatrudniani w firmie Polacy mówią, trudno coś od niego wyegzekwować, unika kontaktów z ludźmi, którymi jakoby ma się opiekować. - Nie chce się chyba narażać, bo szefowie nie przebierają w słowach, jak się nie podoba, jedź do domu, mówią oczywiście nieco innym językiem - wyjaśnia rozmówca.

Uregulowania Unii Europejskiej mówią o tych samych standardach mieszkań, płac dla Holendrów i przybyszów, pracujących legalnie. - Nieważne, czy łóżka piętrowe, czy pokój kilkuosobowy, toalety mieliśmy na zewnątrz, wspólną kuchnię, po 50 tygodniowo "od łebka", oczywiście potrącane z tygodniówki - mówi mężczyzna, który wciąż pracuje w holenderskiej firmie. Wokół budynku myszy, szczury, żerujące na resztkach. Toaleta klaustrofobiczna 1m na 1m. Widocznie miejscowi maja takie standardy, zastanawiają się nad zapisami prawa Polacy.

- Ponoć mam ubezpieczenie. Potrąca mi się po 20 euro tygodniowo, dostajemy wydruki, paru pozycji wciąż nie rozumiem. Mam prawo do choroby, ponoć. Naprawdę to muszę wracać do Polski, tu się leczyć. Kilku "mocnych", co nagle potrzebowali pomocy, szefowie wysłali do szpitala, potem ci znajomi dostali rachunki na kilka tysięcy euro do domu. Firma nam nie opłaca ubezpieczenia, choć w umowie o tym mówi - kontynuuje listę skarg pracownik.

Stan techniczny skandaliczny

Ci co pracują dłużej wiedzą, na co mogą liczyć - poza prawem do pracy, na niewiele. - Jeśli jadę do domu, do mojego pokoju, czystego, pachnącego, wpuszczają kogo chcą, bo klucz muszę oddać. Przecież tydzień niezapłacony za puste mieszkanie to strata! Kiedyś wpuścili jakichś, no brudasów, pijusów, i syf po tygodniu znów musiałem sprzątać. Kiedy jadę do Polski, płacę nawet za pusty pokój, ale nie mogę być pewien, co zastanę po powrocie. Nawet, kiedy jestem w pracy, ktoś grzebie czasem w rzeczach - żali się pracownik.

Trzeba oczywiście do pracy dojechać: 60 km, czyli 120 km dziennie. - Auta - rozpacz. Rozpadają się na autostradzie. Policja zatrzymała mnie, wybłagałem, że muszę jechać, stan techniczny był skandaliczny. Usłyszałem, że szef kazał jechać nazajutrz i koniec. W końcu kupił kolejną ruinę. Miałem za wożenie dostać zapłatę 20 euro tygodniowo, nic z tego, a przecież to dodatkowa odpowiedzialność - mówi mężczyzna.

Praca na sofi-numery

Dzień pracy z dojazdem trwa 13-14 godzin, w zależności od korków. Płacone jest za 8 godzin. Na czysto wychodzi "aż" 5 euro za godzinę. Ci Polacy nie widzieli nawet kawałka Holandii, bo są tak zmęczeni, że chętnie odsypiają. Planują w końcu swoim autem w sobotę czy niedzielę gdzieś się wybrać. Bo kupili sobie w końcu auto. - Mówię po niemiecku, co z tego, jak i tak nie mogę się poskarżyć szefowi, bo z nami nie rozmawia. Próbuję powiedzieć innym Polakom, na co mają uważać, ale chyba najbardziej na siebie wzajemnie - ze smutkiem stwierdza rozmówca. Przyznaje, że wielu pracuje na czyjeś sofi-numery, czyli na dane innych osób.

- Muszą się nauczyć danych na pamięć, bo czasem w pracy mogą pytać, jak się osoba nazywa, musi być w zbliżonym wieku, bo można porównać osobę ze zdjęciem z kserokopii. Jak ktoś na polskich dokumentach szuka pracy i nie chce czekać, nielegalnie korzysta z danych wcześniej zatrudnianej osoby. Potem zaczynają się kłopoty z płaceniem podatków, horrory. Czasem któremuś takie ksero paszportu wypadnie, czasem myli się, jak się nazywa i kiedy się urodził - przyznaje Polak pracujący w Holandii. - Po pięciu latach pobytu załatwiłem sobie holenderski dowód osobisty, więc jestem spokojny - mówi.

Człowiek wiele wytrzyma

Szefowie utrechckiej firmy, zatrudniającej Polaków dbają, by nie kontaktować się z innymi Polakami, by nie uświadomić im zagrożeń. Najlepiej, kiedy nie znają niemieckiego czy angielskiego, mogą podpisać wszystko, nie poskarżą się, są bezbronni, Jak czegoś chcą, Fred straszy, że wyrzuci i nikt buntownika nie przyjmie w Holandii do pracy. A co taki człowiek ma myśleć, kiedy ma w Bieszczadach gromadkę dzieci, i te euro tutaj to jego jedyna szansa... Godzi się i na karaluchy, i na oszustwa, i na chorowanie na własny koszt. Jest ciężko... - zamyśla się Polak. Czasem uda im się uzyskać gazetę polską, najlepiej bezpłatną; sprytniejsi łączą się nielegalnie z internetem, czytają o prawach, akcjach pomocy dla wykorzystywanych Polaków. Rzadko się buntują, człowiek wiele wytrzyma.

Beata Dżon

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: mieszkanie | firmy | towarzysz | karaluchy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy