Bury miś, czyli po drugiej stronie króliczej nory

Są rzeczy na tym świecie, o którym nie śniło się nawet filozofom. Są także miejsca, o istnieniu których nigdy byś nawet nie pomyślał. Miejsca tak abstrakcyjne, surrealistyczne, kuriozalne i awangardowe, że właściwie trudno nam w jakikolwiek sposób je skategoryzować czy zaszufladkować. Jednym z takich miejsc jest "Bury miś" w Bukowinie Tatrzańskiej. Niektórzy twierdzą, że wyjście z króliczej nory prowadzi właśnie tam.

No dobra, spróbuję wytłumaczyć to nieco prościej. "Bury miś" to położona na Podhalu industrialna restauracja-galeria połączona z pracownią metamorfozy złomu. Choć sam budynek ma podobną konstrukcję, jak większość podhalańskich zabudowań w tej okolicy, to jego wystrój i wyposażenie nie pozostawia złudzeń - to miejsce wyjątkowe. I jeśli diabeł tkwi w szczegółach, to tam tych szczegółów jest od czorta... i jeszcze trochę!

Niespotykane kurioza


Do "Burego misia" trafiłem przypadkiem. W poszukiwaniu godnej strawy przemierzyłem całą Białkę Tatrzańską, ale tamtejsze lokale nie wzbudziły mojego zaufania. Minąłem kilka przydrożnych karczm wielkości dyskontu spożywczego, aż w końcu dotarłem na przedmieścia Bukowiny Tatrzańskiej. Zaparkowałem samochód, zrobiłem kilka kroków i już po chwili wiedziałem, że nie jestem w zwyczajnym miejscu. Przez najbliższe kilka godzin chłonąłem je wszystkimi zmysłami.

Choć głód narastał, zanim zdecydowałem się na złożenie zamówienia, postanowiłem sprawdzić, jaki szalony alchemik kryje się za szyldem powieszonym na froncie lokalu.
"Mała manufaktura radykalnej metamorfozy złomu" - brzmi ciekawie. Zbyt ciekawie, żeby nie wejść do środka.  Gdy otworzyłem drzwi warsztatopracowni, ujrzałem gościa w czarnym uniformie przepasanego ciężkim skórzanym pasem. Na nosie miał okulary. Takie jak Gordon Freeman z Half Life'a. W ręku dzierżył maskę do spawania.

Bartek (a właściwie: Bartłomiej Kolbusz) do takich wizyt jest raczej przyzwyczajony. "Burego misia" prowadzi od dziesięciu lat. Wcześniej lokal pod nazwą "Miś" był w rękach jego rodziców. Gdy zaczął podupadać, interes przejął syn.



"Bury" jak czasem nazywają Bartka, zajmuje się "metalmorfozą, czyli totalną przemianą ordynarnego złomu w niespotykane kurioza sztuki". Śmieje się na pytanie o studia, bo spawania złomu nauczył się sam, nie w salach wykładowych.
- Studiowałem marketing i zarządzanie. Ale to jak widać nie ma najmniejszego znaczenia - opowiada stojąc w warsztacie, pośród dziesiątek kilogramów metalowych prętów, szyn, kół zębatych - tworzywa, które on jako twórca przemienia w prawdziwe metalowe dzieła sztuki. U Bartka każdy miłośnik złomu i rdzy poczuje się jak u siebie. Pozostali zaś przekonają się, że stare graty potrafią mieć duszę.

- Restauracja jest dla mnie jednocześnie galerią. Wystrój zmienia się cały czas. Sprzedaję elementy wyposażenia, a na ich miejsce powstają nowe. Ceny są umowne. Ale malutkie rzeźby z metalu sprzedają się po 100-200 złotych. Droższe są rzeczy na zamówienie. Kosztują po 10 tysięcy. Raz na rok trafi się zapotrzebowanie na coś większego - przyznaje. O pieniądzach mówi bez skrępowania, ale da się wyczuć, że nie one są w tym wszystkim najważniejsze.

Jacuzzi w żeliwnej balii


Jego rzeźby są unikatowe. Każda powstaje w jednym jedynym egzemplarzu, mającym swoją sygnaturę, serię, nazwę i tytuł. Na przykład, stojący przed warszawską Giełdą Papierów Wartoścowych byk - Taurus Bioindustrialis czy też Hydrohefaistos 002, Octopus lewitae albo Birrator.

Obecnie Bartek pracuje nad zleceniem na otwieracze do butelek dla znanego producenta piwa. To praca konkursowa, a nagrodę ma już właściwie w kieszeni. Jego otwieracze wyglądają jak owoc gwałtu transformersa na Sputniku, kształtem przypominają bolidy znane z Mad Maksa, ale działają rewelacyjnie.

Przerywamy na chwilę pogaduchy. Idę coś zjeść. Zamawiam placki po zbójnicku i czuję się... oszukany. To nie porcja dla dorosłego faceta, ale raczej dla drwala. Po posiłku zwiedzam restauracyjny ogródek. Moje gałki oczne nie są w stanie rejestrować kolejnych absurdalnych instalacji, budowli, małych złomowych elementów architektury.

Reklama

Trafiam na huśtawkę w kształcie konika, zrobioną z pociętej starej opony, betonowe igloo z kolorowymi luksferami do zabaw dla dzieci czy głowę starego Indianina przytwierdzoną do drzewa na wysokości kilku metrów. Tuż obok płynie malutki górski strumyczek. Za nim dostrzegam wielką żeliwną balię z kominem, obłożoną kamieniami. - To jacuzzi - tłumaczy spokojnie Bartek. - Trzeba tylko najpierw cały dzień palić pod spodem ognisko - objaśnia.



Wracamy na podwórze przed restauracją. Bartek pokazuje kolejne eksponaty. Moją uwagę zwraca jednak mały traktor. Typowa "samoróbka". Ten ma trzy koła, dwa miejsca siedzące, błotniki z tablic rejestracyjnych. Sprzęt wiekowy i nieco już zarośnięty chaszczami. To jednak tylko pozory. Dwa sprawne ruchy i silnik diesla powoli budzi się do życia, puszczając kłęby czarnego dymu z wydechu przypominającego kształtem świecznik.
- Zjeździliśmy tym w zeszłym roku półtora tysiąca kilometrów po górach. Trójkołowiec lepiej pokonuje trudne trasy - zaznacza Bartek. Tuż obok traktorka stoi dziwny bicykl. Został zbudowany z okazji Tour de Pologne. Przednie koło ma zrobione z drewna, a zamiast tylnego odbłyśnika wbudowany ma... znicz.

Latarnia morska w sercu Tatr


Eksplorując Bartkowe skarby zauważam gigantyczne stalowe szyny. Znacznie większe od reszty recyklingowanego w Manufakturze złomu. - To stalowa hala. Znalazłem ją kiedyś na Allegro i kupiłem. Często poluję na takie rzeczy. Jest pod nią już przygotowane miejsce. Specjalnie wybraliśmy kilkanaście metrów urwiska. To tutaj, tuż obok latarni morskiej, którą właśnie kończę - pokazuje.

Materiał do produkcji rzeźb Bartek wyszukuje na złomowiskach. Ale to wcale nie jest takie łatwe, jakby się mogło wydawać. Złomowiska są już przebrane. Rzadko trafia się coś ciekawego. Choć ostatnio prawie posiwiał, gdy złomiarze oddali do pocięcia maszynę parową z XIX wieku. - Była przecudowna. I działała! Ktoś myślał, że zrobił świetny interes, bo zarobił 10 tysięcy, ale ona była warta 200 tysięcy, tyle że euro. W Europie są kolekcjonerzy gotowi płacić takie pieniądze za stare maszyny - mówi z nutką żalu w głosie.

Powodem do zmartwień nie są za to okoliczni zbieracze złomu. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby z placu przy restauracji coś zginęło. - To dlatego, że kradzież złomu obłożona jest klątwą - puszcza oko "Bury". Nie wnikamy w szczegóły. Brzmi wystarczająco groźnie. Ale większą grozę budzą ścienne instalacje, tzw. biometalmorfozy, zrobione ze zwierzęcych czaszek. Czaszki są wzbogacone o różne dodatkowe elementy. Na przykład zardzewiałe metalowe lejki, starą maskę przeciwgazową, szpulę drutu czy kawałek baraniego futra. Prze-ra-ża-ją-ce!



Po kilku godzinach spędzonych w szalonym świecie "Burego misia" czas się pożegnać. Bartek opowiada jeszcze o swoich uczniach i ludziach, których zainspirowała jego praca i twórczość.

- Jeden stolarz zostawił swój warsztat z wszystkimi pracownikami i zajął się spawaniem złomu. Inny, który konstruował lasery, też rzucił to i robi stalowe rzeźby. Choć oficjalnie nie prowadzę praktyk, czasem wpada ktoś do warsztatu coś z nami pospawać - przyznaje.

Odjeżdżając, nabieram ochoty, by tak jak "Bury" zbierać i spawać złom, żyć w świecie abstrakcji, ograniczonym jedynie własną wyobraźnią. Po kilku dniach fascynacja nieco przygasa i zdaję sobie sprawę z tego, że to plan raczej szalony.

Pogodziłem się z faktem, że nie zostanę ekscentrycznym i radykalnym złomowym artystą, ale wiem jedno: do "Burego misia" na pewno będę wracał! 

Rafał Walerowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Miś | klątwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy