Dawid Janczyk: Dar od Boga zmarnowany przez alkohol

Dawid Janczyk. Fot. Aleksander Ikaniewicz /materiały prasowe
Reklama

Nazywam się Dawid Janczyk, mam 31 lat i jestem piłkarzem emerytem. Przynajmniej na tę chwilę. Chciałbym znów poczuć klimat szatni, wyjść i powalczyć, znów cieszyć się ze strzelonych goli. Tyle tylko, że nie wiem, czy jeszcze mam siłę. Mówiono i pisano o  mnie, że jestem alkoholikiem. Określano jednym z największych talentów w polskiej piłce, który zmarnował dar od Boga. Nie wiem, czy jestem alkoholikiem. Pewnie tak… W każdym razie - walczę ze swoimi słabościami.

Żeby było jasne: nie mam zamiaru nikogo umoralniać, sprowadzać na dobrą drogę. Każdy sam pracuje na swój los. Kiedyś miałem wszystko. Było mnie stać, by co miesiąc kupować sobie mercedesa z salonu. Dziś nie mam pieniędzy i pracy, a przed sobą raczej średnie perspektywy - w wieku 31 lat. Ale i tak jestem szczęściarzem, bo nie odwrócili się ode mnie najbliżsi. Niech moja opowieść będzie przestrogą dla młodych chłopaków, dopiero wchodzących w  dorosłą piłkę. Bo wiecie, co jest największym wrogiem piłkarza, który zagrał kilka dobrych meczów, pokazał się, zapracował na lukratywny transfer?

Reklama

Nie wóda, nie hazard, nie balety ani tłumy panienek na skinienie. To oczywiście też jest złe, ale prawdziwą zgubą jest przeświadczenie, że niezależnie, ile wydam, to jestem w stanie to odrobić. Bo jestem dobry, bo jestem młody, bo przede mną jeszcze przynajmniej kilka lat na topie. Bzdura! Mam 31 lat i wygrzebuję się z mułu. Nikt nie pamięta, że 11 lat temu to Agüero porównywano do mnie. Dziś to tylko ciekawostka dla historyków futbolu. Przepraszam, jeśli pominąłem jakieś fakty, pomyliłem się w chronologii. Czas i - co tu kryć - zmęczenie materiału robią swoje. Zresztą moim zamysłem nie było stworzenie chronologicznego zapisu przygody z seniorską piłką, ale pokazanie kolejnych szczebli upadku.

Tymi słowami zaczyna się książka "Dawid Janczyk. Moja spowiedź". Poruszająca i kontrowersyjna historia piłkarza, który szczerze opowiada o swej ścieżce życiowej od kariery do uzależnienia i o tym, jak podnieść się z upadku. Pouczająca lektura Ikara piłki nożnej, nie tylko dla fanów sportu.

Przeczytaj fragment książki "Dawid Janczyk: Moja spowiedź"

Kiedy otwierając butelkę, słyszysz cichy trzask przekręcanej zakrętki, to podnoszą ci się włoski na rękach. Pierwszy łyk... ciepło rozpływające się po żołądku... euforia! Zacząłem pić jako gówniarz. Spora w tym zasługa Jurka Kopca i jego towarzystwa, które pokazało mi, jak kolorowe może być życie. Nie zrozumcie mnie opacznie - nie mam pretensji do byłego menago. Przecież nikt na siłę nie ciągał mnie na imprezy ani nie wlewał kolejnych drinków do gardła... Piłem, bo chciałem. Stwierdzam jedynie, że barowo-balową inicjację przeżyłem przy Jerzym.

Drinkowałem w Moskwie i w Belgii. W Belgii już całkiem ostro, szczególnie gdy było wiadomo, że Beerschot zbankrutuje. Kiedy prawie nie grałem, a potem dotarło do mnie, że będę musiał odejść i wracać do Polski, to bywało, że stawiałem na stole butelkę łychy i piłem. Coś we mnie pękło. Coraz mniej się przejmowałem, co pomyśli Dominika. A ona wściekała się, płakała, prosiła i tłumaczyła na przemian. Spodziewaliśmy się wtedy narodzin Wiktorii. Dominika była skazana na życie w obcym kraju, sama, bez rodziny. Z facetem, który miał być oparciem, a stał się gąbką nasączoną gorzałą.

Wtedy jeszcze myślałem, że kontroluję chlanie. Niczego nie zawalałem, wyniki badań wydolnościowych miałem jedne z najlepszych w drużynie. Byłem tak przygotowany fizycznie, że mogłem rozegrać dwa mecze z rzędu, szybko się wykąpać i jeszcze szybciej wrócić do domu, żeby znowu wychylić kilka drinków. Łudziłem się, że trzymam rękę na pulsie, bo swoim zwyczajem piłem tylko do 19.00. Potem fajne szmerki w głowie, telewizja i spokojnie zasypiałem. Okłamywałem Dominikę i rodziców, gdy dzwonili, a przede wszystkim bezczelnie wmawiałem sobie, że wszystko jest OK. Ale nic nie było OK!

Dopiero dziś wiem, że picie w Belgii było sygnałem ostrzegawczym przed upadkiem, który miał nastąpić. Dna sięgnąłem już w Polsce, przed przejściem do Piasta Gliwice. Podczas dwuipółrocznego "urlopu" od piłki. Miałem jeszcze pieniądze z CSKA, a w Beerschocie za rozwiązanie kontraktu wypłacono mi od ręki 20 tysięcy euro. W Koronie Kielce i Oleksandrii coś tam zarobiłem, ale potem nadszedł ten pierdolony dwuletni okres bezczynności. Po powrocie z Belgii za gotówkę kupiliśmy 120-metrowe mieszkanie na Wilanowie. To dziś jedna z rzeczy materialnych, która pozostała mi po piłce. I ja się w tym mieszkaniu zamknąłem. Miało być naszym gniazdkiem, a stało się dla mnie jaskinią, w której schowałem się przed ludźmi.

Z nudów, z bezradności, z tęsknoty za piłką piłem. Piłem, bo tego potrzebowałem, bo byłem już mocno uzależniony. Najpierw złamałem swoją zasadę niepicia po 19.00. Było mi wszystko jedno. Rano wychodziłem z  domu i jechałem do Janusza, który wrócił do mojego życia. Albo trafiałem do Andrzeja Wójcika lub Piotrka, takiego kumpla, który miał sklep spożywczo-monopolowy przy placu Zawiszy. Z nim zakolegowałem się trochę później, kiedy zaczęło mi brakować kasy... Z "przyjaciółmi" spędzałem całe dnie. Graliśmy na PlayStation, waliliśmy browary, potem piliśmy wódkę. Wracałem do domu i łykałem dalej. Miałem swoje skrytki, ale Dominika nie jest głupia. Często znajdowała alkohol. Tylko co z tego? Przecież nie mogła mi zabrać butelki.

- Dawid, co ty robisz? Wykończysz się! Żyj dla nas! Opamiętaj się! - krzyczała. Coraz częściej zabierała córkę i wyjeżdżała do rodziców, do Pisza. Zostawałem sam i... jechałem po bandzie. Wiecie, kiedy się fajnie pije? Przez pierwsze dwa, trzy dni. Humor, wyostrzone zmysły, radość życia, brak problemów. Raj. Dopiero po kilku nocach z urwanym filmem ten raj zamienia się w piekło. Budzę się, z trudem otwieram oczy... Jest ciemno, więc to chyba noc. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to żaluzje są zasłonięte. I zaczyna się moja golgota. W ustach brak śliny, kapeć straszny. Boli mnie całe ciało - brzuch, kończyny, nawet opuszki palców. W głowie tylko jedna myśl: napić się! Jak wejdzie w krew, od razu będzie lepiej. Nie mam siły zwlec się z łóżka. Wyciągam rękę i szukam po omacku. Wcześniej, wiedząc, że w końcu będę tak słaby, że nie dam rady się podnieść, ustawiałem sobie przy łóżku kilka butelek. Jak była kasa, to łychę, jak nie, to tanią wódę.

Brzęk szkła, kiedy po omacku szukam choćby sety. Nie ma, wszystkie flaszki puste! W panice wstaję ostatkiem sił. Opierając się o ścianę, dochodzę do szafki, w której mam rezerwę rezerwy, butelkę na czarną godzinę. Dominika wyczaiła czy nie? Uff, nie tym razem! Szybki łyk, drugi, trzeci. Cofka, niedobrze mi. Do łazienki. Oczy wychodzą z orbit, męczę się strasznie. Wreszcie wycieram usta i wracam do szafki. Pociągam kolejny łyk. Ten już się chyba przyjmie... Chwila niepewności. Znowu zwrócę czy nie... Jest dobrze! Żyjemy! I balet zaczyna się od nowa.

 A rano powtórka z rozrywki. W stanie największego upodlenia cugi trwały po trzy tygodnie. Po takim okresie picie nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Jest niezbędne, żeby jakoś funkcjonować, umyć się, ubrać, wyjść z domu. Kiedyś zaprawiony w alkoholowych bojach gość powiedział mi, że na pewnym etapie trzeba się napić, żeby wytrzeźwieć, stanąć na nogi. A pieniądze? Zawsze jakoś się znajdowały. Nawet kiedy z finansami zrobiło się cienko, to przyjeżdżali do mnie z zaopatrzeniem Janusz, Andrzej czy Piotrek. Całymi dniami graliśmy w FIFĘ na konsoli. Zawsze udawało się coś zorganizować. Po jakimś czasie teściowie wynajęli mieszkanie kilkaset metrów od naszego, żeby mieć na mnie oko. Nie pomogło. Dominika z dziećmi - bo wtedy mieliśmy już dwie córeczki - coraz częściej wyprowadzała się do mamy. Kiedy mnie opuszczała, wszyscy wokół wiedzieli wtedy, że znowu popłynąłem.

Im w większym cugu byłem i im bardziej potrzebowałem kasy, tym rzadziej chłopaki mnie odwiedzały. Pewnego razu wpadłem na pomysł, że zastawię w lombardzie torebkę, taką męską konduktorkę Louis Vuitton. Kosztowała ponad dwa i pół tysiąca euro. Pamiętam, że kac palił strasznie, ale przez kilkanaście minut wahałem się, czy wejść do lombardu. Wreszcie zebrałem się na odwagę. Zapuściłem bajer: - Żona wyjechała i zabrała moją kartę kredytową. Może pan przyjąć torebkę dosłownie na kilka dni, dopóki nie wróci? Mówiłem to ze spuszczonym wzrokiem, wstydziłem się spojrzeć właścicielowi w oczy. Zorientowałby się, że kituję, że desperacko potrzebuję kasy na chlanie. Dostałem za tę konduktorkę bodajże dwieście złotych, które starczyły na dwa dni porządnego picia.

Zrozumiałem wtedy, że wizyta w lombardzie to łatwy sposób na szybkie pieniądze. Wkrótce zastawiłem masę cennych rzeczy: pierścionki, bransoletki, łańcuszki, kolczyki, brosze... Wyniosłem też z dziesięć swoich koszulek: z CSKA, z Belgii, z reprezentacji i Legii. Jedna, mistrzowska z 2006 roku, z autografami całej drużyny, do dziś wisi tam oprawiona. Sprzedawałem za grosze także koszulki znanych piłkarzy, przeciwko którym grałem, między innymi Gerarda Piqué. Za żadną nie wziąłem więcej niż stówę, góra dwie. Dno dna osiągnąłem, kiedy nie mając już co oddać pod zastaw, zaniosłem do lichwiarza złoty łańcuszek, który córka dostała na chrzcie. Nigdy go nie odebrałem... Ale odkupię jeszcze grubszy, ładniejszy. Przysiągłem to sobie na własne życie.

W pijackim amoku człowiek nie jest sobą. Nie liczy się nikt ani nic. Gdy byłem w ciągu, mogłem sprzedać lub zastawić wszystko. Nie myślałem o konsekwencjach. Liczyła się tylko kasa na alkohol. Wyrzuty sumienia i burza myśli, jak odzyskać cenne przedmioty, przychodziły później, po powrocie do normalności. Dopiero wtedy człowiek uświadamiał sobie, jak bardzo się zeszmacił. Kiedy wychodziłem z cugu, pojmowałem, dlaczego Dominika wyprowadza się do matki, kiedy piję. Starałem się postawić w jej sytuacji. Co ja bym zrobił, gdyby żona przychodziła do domu pijana? Gdyby patrzyły na to dzieci? Podziwiam ją, że tak długo ze mną wytrzymała. Doszło do tego, że wszystkie, nawet najmniejsze kwoty oddawałem żonie. Bałem się, że jeśli będę mieć przy sobie jakiekolwiek pieniądze, to demony znów się odezwą i zacznę pić.

Pamiętam, że w stanie największego upadku dzień zaczynałem od połówki. Dopiero wtedy mogłem funkcjonować. Potem wchodziło zero siedem. I tak codziennie! Najgorsze było wychodzenie z cugów, kiedy już albo nie miałem siły, kasy, albo moralniak zagłuszał alkoholowy głód. Brałem wtedy mikroelementy, witaminy, potas, magnez. Wlewałem w siebie litry bardzo słodkiej wody, żeby dostarczyć organizmowi cukier i wypłukać alkohol. Nie pomagało. Wymiotowałem dalej, niż widziałem. Drgawki, delirka, pot i majaki. Te były najgorsze.

Wyobraźcie sobie faceta, który na boisku był silny jak tur i przed nikim nie pękał, a teraz leży na łóżku, trzęsąc się ze strachu, bo w kącie pokoju widzi jakąś postać, która do niego coś gada. Bałem się i patrzeć, i zamknąć oczy. Całe ciało było jednym wielkim bólem. Raz byłem tak zatruty gorzałą, że lekarz musiał do mnie przyjechać dwa razy w ciągu dnia, rano i wieczorem, żeby podłączyć mnie do kroplówki i odtruć. Najgorsze było to, że po jakimś czasie, gdy czułem się lepiej, to zapominałem o całym tym piekle i zaczynałem znowu. Bo trener mnie nie wystawiał do składu, bo ktoś mnie wkurzył, bo krzesło w domu krzywo stało. Nadchodziła psia wachta i każdy pretekst był dobry...

Raz, gdy nie piłem od dwóch dni, miałem takiego moralniaka, że poszedłem do teściowej, żeby błagać żonę o powrót. Źle się poczułem, zakręciło mi się w głowie, nie mogłem oddychać. Dominika doprowadziła mnie do łóżka. Po kilku minutach wstałem i znów - karuzela przed oczami. Ocknąłem się, dopiero gdy cuciło mnie dwóch sanitariuszy. To nie był jedyny raz, kiedy wezwała do mnie pogotowie. Pamiętam, kończyłem już pić, ale naszła mnie ochota na jeszcze jedną lufkę. Dominika była wtedy - który to już raz? - z dziećmi u matki. Byłem taki roztrzęsiony, że nie mogłem otworzyć butelki. W desperacji tak mocno ją ścisnąłem, że ułamałem szyjkę, która utkwiła mi w policzku, kilka centymetrów pod okiem. Straciłem przytomność.

Traf chciał - albo może Pan Bóg - że Dominika wpadła na chwilę do domu sprawdzić, jak się czuję. Zaczęła mi opatrywać ranę, wezwała lekarza. Gdyby nie to, pewnie bym się wykrwawił. De facto uratowała mi życie. Następnego dnia po tym wypadku postanowiłem się przewietrzyć. Postanowiłem, że pójdę tak daleko, jak pozwoli mi wyniszczony kolejnym pijaństwem organizm. I tak doszedłem w pobliże Świątyni Opatrzności Bożej. A tam, pierwszy raz w życiu, podszedł do mnie niewidomy i poprosił, żebym przeprowadził go przez jezdnię. Łzy stanęły mi w oczach, pomyślałem wtedy, że gdyby szyjka od butelki trafiła mnie kilka centymetrów wyżej, to może ja w niedalekiej przyszłości chodziłbym z białą laseczką i prosił obcych o pomoc...

Często zadawałem sobie pytanie: skąd wzięła się u mnie ta słabość do alkoholu? Na pewno nie z domu. Co prawda dziadek lubił sobie łyknąć i zmarł na marskość wątroby, ale tatę mama szybko spacyfikowała. Kiedy zaraz po ślubie wrócił do domu mocno wstawiony, to zrobiła mu taką awanturę, że do dziś pije tylko od święta, i to tylko symbolicznie, jeden kieliszek. Rodzice zawsze dbali, żeby mnie, bratu i siostrze niczego nie brakowało. Starali się wpoić nam dwie rzeczy: szacunek do pracy i wiarę w Boga. Z tym szacunkiem, przynajmniej jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy, nie bardzo się w moim przypadku udało, za to jestem bardzo pobożny. Wierzę, że wszystko dzieje się zgodnie z boskim planem, że Pan Bóg wystawia ludzi na próby. Może ten mój alkoholizm to kara za to, że za szybko uwierzyłem, że będę wielkim piłkarzem i mam świat u stóp?

Kiedyś po kilku dniach balowania po raz nie wiedzieć który szedłem do teściowej, żeby przeprosić Dominikę. Już się ściemniało. I wtedy znalazłem 20 złotych. Uznałem, że żona nie ucieknie, i skręciłem do monopolu po połówkę. Nie zrobiłem nawet kilku kroków, gdy w kałuży dostrzegłem obrazek. Podniosłem i zdębiałem. Patrzyła na mnie Matka Boska Fatimska. Uznałem, że to znak, przestroga, i zaciskając zęby, obrałem azymut na małżonkę. Do dziś mam ten obrazek w samochodzie. Dobrze pamiętałem, że w Moskwie różaniec od mamy, z wizerunkiem właśnie Matki Boskiej Fatimskiej, ocalił mi życie. Jechałem wtedy na trening i coś kazało mi po niego sięgnąć. Włożyłem rękę do kieszeni, jednocześnie odruchowo wciskając hamulec. Zatrzymałem się, a w tym samym momencie z podporządkowanej ulicy wyskoczył na pełnej szybkości wielki ciężarowy GAZ.

Gdybym wtedy nie stanął, zrobiłby ze mnie marmoladę. Matka nade mną czuwała. Miała mnie w opiece też innym razem, gdy piłem wódkę na przystanku. Przyplątało się trzech podchmielonych gości. Poczęstowałem ich, a oni w rewanżu zaprosili mnie na dalszy melanż. Wsiedliśmy do autobusu. Chociaż nie byłem jakoś specjalnie pijany, urwał mi się film. Obudziłem się na jakiejś pętli, bez plecaka, telefonu i adidasów Armaniego. Choć nie wiedziałem, gdzie jestem, zacząłem iść przed siebie i szedłem tak długo, aż dotarłem do domu. Ubłocony, w samych skarpetkach, walnąłem się na łóżko i zacząłem płakać. Do dziś wierzę, że to dzięki Matce Bożej nie spotkała mnie wtedy żadna krzywda.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy