Irańscy nomadowie. Śladami pasterzy

Ogromna fascynacja pełnym sprzeczności obliczem Iranu sprawiła, że Łukasz Supergan po raz drugi postanowił zobaczyć ten kraj. Czy mieszkają tam koczownicy, pasterze wędrujący przez góry ze swoimi stadami? Jak radzą sobie w trudnej rzeczywistości współczesnej Persji?

"Pieszo do irańskich nomadów" to relacja z pierwszego w historii pieszego przejścia irańskich gór Zagros,  ciągnących się przez cały zachodni Iran - z północy na  południe, na długości około 2300 km. Znaczna część Zagrosu to setki kilometrów pustyń i pustkowi, pozbawionych lasów i dużych rzek. 

Po 76 dniach samotnej wędrówki przez surowy, pustynny i półpustynny masyw, którego najwyższe szczyty przekraczają wysokość 4000 m, po zmaganiach z upałem i brakiem wody, ale też mrozem i śniegiem blokującym przełęcze, Łukasz Supergan przeszedł cały łańcuch górski, docierając do Oceanu Indyjskiego. Wśród wielu przeżyć, nie ominęło go też aresztowanie i pobyt na posterunku.

Reklama

Podróżnik chciał lepiej poznać nieopisane dotychczas miejsca i więcej zobaczyć,  wyruszył więc  pieszo. Wiedział, że idealnym sposobem na poznanie tamtego kawałka świata będzie połączenie podróży z przejściem przez góry Iranu. Zobaczył ten kraj od środka - kraj rozległych przestrzeni, odległych dróg i górskich wiosek, przepastnych dolin i pustkowi. Przedstawił obraz Iranu daleki od obrazu kraju kojarzonego z terroryzmem i bombą atomową. Najważniejsze okazały się spotkania z ludźmi. Spisanie opowieści było formą hołdu dla tych, którym zawdzięcza przejście gór Zagros i szczęśliwy powrót. 

Poniżej możecie przeczytać fragment książki:

"Najważniejsze rzeczy w podróży w nieznane przychodzą w chwilach, gdy ich wcale nie oczekujemy. Było wczesne popołudnie, kiedy znalazłem się na dnie doliny. Tam wąska droga kończyła się. Dalej, między dwiema stromymi ścianami, biegł kamienisty trakt, zwężający się coraz mocniej. Słońce znikało za krawędzią kanionu, gdzieś setki metrów wyżej. Tylko kilkaset metrów dzieliło mnie od niedużej bocznej dolinki. Gdy ruszyłem w tamtą stronę, usłyszałem dzwonienie. Najpierw nieregularne i ciche, później coraz wyraźniejsze, jakby zza zakrętu zbliżała się majowa procesja. Niespodziewanie przede mną wyłonili się jeźdźcy.

Trzech mężczyzn jechało w górę doliny na koniach, prowadząc za sobą grupę objuczonych osłów. Niewielka karawana szła wprost na mnie. Przypominała pochód pasterzy, spotkany w Azerbejdżanie, po opuszczeniu Tebrizu. Oni także zwozili z gór swój dobytek, chcąc uniknąć zaskoczenia przez zimę i śnieg. Posłuszne kłapouchy niosły zrolowane dywany i materace, wyposażenie namiotów, które w ciepłe miesiące stały gdzieś wysoko w górze. Konie, niskie i krępe, przyzwyczajone były do górskich warunków. Wokół głowy i szyi ich właściciele zawiązali im kolorowe, haftowane pasy. Na mój widok jeźdźcy przerwali rozmowę. Patrzyli na mnie zaskoczeni. Natychmiast chwyciłem za aparat, a wtedy jeden z nich zsiadł i uśmiechając się, przytrzymał konia pod brodą. Barwne ozdoby zamigotały w promieniach słońca, gdy w pośpiechu robiłem zdjęcia.

Konni jeźdźcy i juczne osły. Za nimi zza zakrętu wynurzył się kolejny pochód. Stado kóz. Musiało liczyć setki sztuk, zwierzęta szły całą szerokością drogi, mecząc, poganiając się, ścigając i trykając rogami. Zamykali ten pochód pasterze, szli w kurzawie unoszącej się spod kozich kopyt. Było ich zaledwie trzech. Zapewne prowadzili całe stado do osiedla, które mignęło mi wcześniej. Minęli mnie bez słowa, tylko ze zdziwieniem spoglądali na mnie i na mój aparat. Pasterskie psy w ogóle nie zwróciły na mnie uwagi, pilnowały stada, które po chwili zniknęło za skalnym załomem. Tam skąd przyszli wciąż jednak słyszałem hałas i okrzyki. Przeszedłem jeszcze sto metrów i się zatrzymałem.

W tym miejscu kanion się zwężał, droga kończyła się u stóp kamiennego osuwiska. Dalej płynąca w dole rzeka wpadała w ciasną gardziel między skałami. Ujrzałem grupę kilkunastu mężczyzn, skupionych wokół dwóch ciężarówek, które, nie wiadomo jakim cudem, pokonały strome zakręty powyżej. Na niewielkim kawałku równego terenu stłoczyli około dwustu owiec i powoli zaganiali je w stronę pojazdów.

Przy dużych samochodach stały dwa mniejsze, dostawcze. Na stercie obok czekały zrolowane dywany, zwinięty namiot, białe worki z dobytkiem. Mężczyźni, krzycząc i wymachując kijami, popychali zwierzęta, które ostatecznie zebrały się na tyłach ciężarówek. Stałem i patrzyłem na tę scenę.

Od chwili, w której opuściłem Tebriz - ile tygodni temu to było? - nie opuszczała mnie myśl-marzenie: zobaczyć migrację bachtiarskich pasterzy, którzy jesienią porzucali góry, kierując się na południe, na położone blisko Zatoki Perskiej równiny. I oto teraz, setki kilometrów dalej, ujrzałem ją tuż przed sobą. Na końcu przepastnej doliny odbywał się właśnie jesienny redyk, spęd owiec, które sprowadzono z pastwisk i szykowano do przewiezienia.

Kiedy jeszcze w Polsce oglądałem zdjęcia Lurów i Bachtiarów, wykonane przed rewolucją islamską, widziałem na nich olbrzymie stada zwierząt i grupki pasterzy zmierzających na południe. Przez śniegi i osuwiska wysokiego Zagrosu tygodniami szli ku ciepłym rejonom kraju. Barwna, rozpostarta w czasie i przestrzeni wędrówka to już przeszłość. Dziś zamiast przemarszu - przewóz. Pewnie że wygodniejszy, ale i znacznie mniej romantyczny. Odwieczny rytuał migracji, choć odarty ze swej malowniczości, wciąż się jednak odbywał i właśnie miałem go przed oczami. Liczna rodzina Bachtiarów, nomadów żyjących w namiotach, spakowała tego dnia swój ekwipunek i opuszczała góry, które już wkrótce miała wziąć we władanie zima.

Owce zebrały się w jednym miejscu, pasterze, pokrzykując na nie i między sobą, zaganiali maruderów, próbujących zmykać na boki. Próby te skazane były jednak na klęskę, jeśli nie człowiek, to czujny pasterski kundel w porę zabiegały drogę uciekinierom. Najbardziej zdesperowane owce wspinały się po stromym osuwisku, skąd należało je zdjąć i znieść na dół. Gdy jeden z pasterzy pilnował ich u góry, pozostali zaczęli ładować zwierzęta na pakę ciężarówki. Przestrzeń samochodu podzielono, budując z tyłu pomost z desek i tworząc piętro - na platformę można więc było upchnąć dwa razy więcej owiec i kóz, niż fabryka przewidziała. 

Patrzyłem, jak sprawne ręce podnoszą opierające się zwierzęta i wpychają w ciasną, ciemną przestrzeń na pace. Potem pasterze zaczęli wypełniać górny podest, a gdy skończyli, zatrzasnęli metalową bramkę. Na zewnątrz zostało jednak sporo drobnych jagniąt, pozbawione matek beczały teraz bezradnie. Podawano je rodzicom, a gdy na górze zabrakło dla nich miejsca, z przerażeniem zobaczyłem, jak jeden z mężczyzn otwiera skrzynkę narzędziową z boku pojazdu i upycha tam małe, składając je niczym scyzoryki. Kiedy samochód był już kompletnie pełny i obciążony żywym ładunkiem, rodzina przystąpiła do pakowania drugiego.

Przez cały ten czas rozglądałem się za kobietami. Dwie Bachtiarki stały z boku, przyglądając się wszystkiemu, i nie włączały się w ten chaos. Praca ze zwierzętami była męskim zajęciem. Do mężów, ojców i braci należała codzienna opieka nad stadami i przygotowanie ich do opuszczenia letniego pastwiska. Kobiety zajmowały się ogniskiem domowym, widziałem, jak jedna z nich sprawdzała tobołki leżące na ziemi. Prawdopodobnie to one zajęły się pakowaniem ruchomego dobytku. Między dorosłymi kręciły się też dwie kilkuletnie dziewczynki.

A ja patrzyłem na tę bachtiarską przeprowadzkę i nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście, w końcu wyjechałem z kraju między innymi po to, by uwiecznić taką właśnie chwilę. Rzuciłem plecak na ziemię i bez pytania wszedłem między nich, a widząc, że się nie sprzeciwiają, łapałem sceny w kadrze. Zmieniałem obiektywy, plany i punkty widzenia, szerokim szkłem obejmowałem sceny przy samochodzie, wąskim strzelałem portrety ludziom otoczonym przez trzodę. Mężczyźni i chłopcy uśmiechali się, dwie dziewczynki patrzyły trochę nieufnie, ale ze spokojem znosiły moją obecność. Bardzo chciałem sfotografować piękną suknię jednej z Bachtiarek, ale się nie odważyłem. Wciąż pamiętałem spotkanie z nomadami sprzed trzech dni.

Niemal dwie godziny biegałem wśród zwierząt i ludzi. Słońce zniknęło już za krawędzią kanionu i zrobiło się zimniej. Odłożyłem wreszcie aparat i spytałem jednego z pasterzy o drogę. "Dokąd?" - zapytał bardziej gestem niż słowem. "Czelgerd". Zamyślił się, wreszcie przytaknął. Tak, to tędy, przez wysoką przełęcz, ale na górze jest śnieg, mogę nie dać rady. A do miasta daleko, daleko...

Na pożegnanie spytałem jeszcze, dokąd oni się udają.

- Kuzestan - odparł. Zimowe pastwiska i kwatery Bachtiarów leżały na wielkich równinach, na południu, przy granicy z Irakiem."

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy