​Paradoks ucznia [felieton]

Szkoła to wbrew ciężka praca - i wcale nie powinno tak być! /123RF/PICSEL
Reklama

Jakiś czas temu w "Milionerach" padło pytanie: kogo wita się "pępkowym"? Gracz łamał sobie głowę nad alternatywą "nowonarodzony członek rodziny" vs. "nowy pracownik". Pomijam fakt, że zdumiało mnie, że w kraju od lat balansującym na granicy tzw. społeczeństwa pijackiego (jakieś 13 litrów czystego alkoholu na obywatela od 15 lat w górę rocznie) wciąż można mieć problem z rozdekodowaniem tak oczywistej okazji do tęgiej popity. Samo wahanie wydało mi się na swój sposób symptomatyczne. W sumie - pomyślałem - zmierzamy w stronę, gdzie pomiędzy nowym pracownikiem a noworodkiem nie będzie zasadniczej różnicy.

Po co to piszę? Naszło mnie na takie i inne smutnawe refleksje podczas popołudniowej jazdy samochodem, gdy dotarło do mnie, że od ponad roku nie widziałem gromad dzieciaków z plecakami. A nagle zrobiło się ich dużo, Powrót do szkoły. Powrót przez duże "P". Niby stęsknieni za sobą, ale jednak jakby trochę zmęczeni na samą myśl. Wesołych twarzy jakoś nie odnotowałem. Ot, jakby wracali z roboty, w której zameldowali się rano. (notabene mój syn przedszkolak dokonał niedawno analogicznej operacji myślowej stwierdzając z całą powagą, że "praca to przedszkole dla dorosłych").

Reklama

Szkoła to cholernie ciężka praca. Przynajmniej dziś, bo swoją podstawówkę sprzed 30 lat wspominam całkiem miło. Po prostu ją lubiłem, tylko i aż. Była w gruncie rzeczy wolna od paradoksów. A dziś o uczniach mówi się w kategoriach paradoksalnych. Dobry uczeń powinien a) być wyspany, b) mieć kolegów, c) dobrze się uczyć. Paradoks polega na tym, że można mieć tylko dwa z trzech. Decyduj.

Przyczyna - oczywiście, brak czasu. Jasne, można się spierać, ile jest w tym prawdy. Bo o jakim braku czasu mówimy, jeśli konsumpcja internetu wciąż rośnie? 

Ale i są inne przyczyny paradoksów.

Wokół szkoły narosło wiele mitów. Z niektórymi rozprawiał się niegdyś sir Ken Robinson. Może zabrzmi to kontrowersyjnie, ale jeden z najpoważniejszych mitów zakłada, że szkoła przygotowuje nas do dorosłości, a ta bywa różnie rozumiana. Na przykład, gdy pytam uczniów po co tak naprawdę chodzą do szkoły, odpowiadają, że żeby mieć lepszą pracę. Kurtyna. I, słowo daję, nikt nie cieszy się z tej odpowiedzi. Jakby czuli, że generalnie coś tu od początku śmierdzi, tylko nadal nie wiadomo co.

Teoretycy tzw. paradygmatu konfliktu w socjologii, którzy od zawsze usiłują dociec, co śmierdzi, mają trzy odpowiedzi (jedna gorsza od drugiej). Po pierwsze - szkoła próbuje przygotować do życia, ale nigdy jej się to nie udało (bo gołym okiem widać, że dorosłość to nie krynica szczęścia). Po drugie - szkole nigdy się to nie udało nie dlatego, że źle działa, ale dlatego, że to niemożliwe (bo jesteśmy na to za głupi). I po trzecie (wersja radykalna) - szkole nie może się to udać, bo zaprojektowano ją właśnie tak, by było to niemożliwe (bo po prostu żyjemy w matriksie). Brzmi strasznie, prawda? W myśl tego ostatniego założenia chodzi o to, by wykształcić pewną postawę: posłuszeństwa, posłuchu, bierności czy nawet bezrefleksyjności. A jednocześnie wymaga się czegoś odwrotnego: innowacyjności, odwagi, podejmowania inicjatywy, myślenia. Kolejny paradoks.

Gdy otrzymuje się sprzeczne sygnały i na domiar złego samemu czuje się w opozycji do tego, czego się wymaga - pojawia się frustracja i stres. I młodzi to potwierdzają. Poproszeni przeze mnie o umiejscowienie się na skali stresu od 1 do 10 licealiści z goryczą przyznają, że skala jest za mała.

Młodzież żyje dziś w permanentnym napięciu, możliwe, że już tego nie zauważamy. Z moich rozmów ze studentami wynika, że praca, jej znalezienie i utrzymanie, staje się absolutnie nadrzędną wartością, czymś, co definiuje cały proces edukacji, albo i więcej: funkcje życiowe. Praca jest jednocześnie tym, co definiuje naszą wartość. Dzięki temu w ogóle wiesz, czy udało ci się życie, czy jesteś super, czy wróciłeś z tego boju z tarczą, czy na tarczy.

O, właśnie: bo życie to walka. Zimna wojna na statusy i lajki w mediach społecznościowych. Człowiek człowiekowi wilkiem zawsze i wszędzie, a dziś szczególnie. W chwili gdy to piszę, przez media przelewa się dyskusja o zastraszającej liczbie godzin lekcyjnych. Wyobraźmy sobie dzień w dzień 9-cio godzinną drugą zmianę. Pozostawię to bez komentarza.

I w takich przyjaznych okolicznościach, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, zbliżają się ku nim tak zwane życiowe decyzje. Ale spokojnie, bo jest ratunek: milczącym funkcjonariuszem na tej wojnie jest szkolny doradca zawodowy, człowiek-symbol. Na jego biurku, jak w soczewce, skupiają się wysiłki nauczycieli, oczekiwania rodziców, marzenia uczniów oraz ich poświadczone kompetencje i niekompetencje. Co za ulga, doradca jak znachor zbierze to wszystko do kupy, rozsypie ponownie i niechybnie wywróży.

Jakaż to musi być odpowiedzialność prorokować młodemu człowiekowi, w jakiej to szafeczce, na której półeczce wielkiej społecznej meblościanki będzie mu najwygodniej. Jakaż to presja rozmawiać z takim zawiadowcą roboty, podczas gdy samemu ledwo się odrosło od ziemi. Wiem, że to niepotrzebna ironia. W gruncie rzeczy mam ogromny szacunek dla pracy doradców zawodowych. To nie ich wina, że szefowie wszystkich szefów kompletnie nie rozumieją wagi procesu edukacji i nie orientują się w swoich decyzjach. Znowu mamy paradoks. (Jeszcze następny polega na tym, że gdy uczeń pójdzie na studia i je skończy, rzeczywistość zawodowa przepoczwarzy się co najmniej dwukrotnie, przez co wcześniejsze prognozy szkolnego doradcy okażą się niewarte funta kłaków.) A przecież każdy - i uczeń, i pracodawca - chciałby być przy tym maksymalnie zadowolony.

Nie mogę uwolnić się od wrażenia, że szkolny doradca zawodowy powinien mieć znacznie szerszy - a może lepiej powiedzieć: zupełnie inny - zakres obowiązków. Podobnie, jak i sama szkoła. Nie powinna służyć skutecznemu wdrożeniu w pracę, ale w samopoznaniu. Bez tego mamy to, co mamy: wyniszczający wyścig szczurów, który w niedługim czasie skutkuje współczesnymi plagami: rozpadem więzi, samobójstwami, rozwodami, depresją. Póki co jednak szkoła kładzie do głów, że celem życia jest zawodowe spełnienie. Tyle tylko, że gdy widzę miny uczniów (gdy już zaświadczą, że uczą się by mieć lepszą pracę), trudno mi uwierzyć, że o tym właśnie marzą.

W życiu warto być przydatnym, ale jeszcze głębiej, przy samych fundamentach jest wewnętrzna potrzeba do bycia... sobą. A jeśli dobrze się zastanowić, to bardzo trudne zadanie. Chcielibyśmy, by uczniowie wyrośli na szczęśliwych, spełnionych ludzi, którzy potrafią żyć w zgodzie z rodziną, przyjaciółmi, być wsparciem dla innych, spełniać swoje marzenia, żyć świadomym życiem, cokolwiek to znaczy. Tymczasem fundujemy im po 8-9 godzin szkolnej nauki dziennie, skazujemy na zakuwanie do upadłego w domu, pozwalamy, by nasiąkali internetowym szumem, by faszerowali się łatwo dostępnym porno, by ich uwaga rozpuszczała się na infostradach sociali, by jedli sami w pokojach, by kąpali swoje mózgi w niebieskim świetle, by zasypiali i budzili się ze smartfonami przy głowach. Jednocześnie marzymy o tym, by nauczyli się budować więzi, by rozwijali empatię i nieobojętność, by radzili sobie ze stresem i ćwiczyli "antykruchość", dystans względem konsumpcji, samodzielne, niezależne myślenie.

Kolejny paradoks?

Mimo to, mam nadzieję. O problemach młodych mówi się o tym coraz więcej. Szkolny doradca szczęścia. Brzmi jak sen wariata? A może to kwestia czasu? Krótszego w elitarnych szkołach prywatnych, dłuższego w darmowym kształceniu powszechnym. Ostatecznie etat dla takiego gościa to dużo łatwiejsze niż wymyślenie całego szkolnictwa, prawda? Chyba zapomnieliśmy, że przecież jeszcze nie tak dawno na świecie nie było ani jednej podstawówki.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Kozłowski | kołczowisko | coaching
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy