Szefologika: Twierdzenie szóste. Walka o wszystko

Kiedy się patrzy na sytuację wojsk NATO w Afganistanie, pierwszą myślą, jaka nasuwa się ponad dziesięć lat po rozpoczęciu okupacji tego kraju przez armie sygnujące Pakt Północnoatlantycki, jest pytanie: jak to się stało, że przegrywają?

Jak to możliwe, że najlepsze armie współczesnego świata, zdecydowanie przeważające liczebnie nad wojskami terrorystów, dysponujące nowoczesnym sprzętem i technologiami pozwalającymi śledzić i zaplanować niemal wszystko, przegrywają w starciu z grupami rebeliantów, niemających nawet jednego przywódcy, biednych, ukrywających się gdzieś w górach, pozbawionych zaplecza i możliwości, z jakich może korzystać świat Zachodu?

Czy oni są tak dobrzy, czy my tacy słabi? Czy może ktoś tę interwencję źle zaplanował? A może po prostu są wojny, których nie da się wygrać, nawet jeśli ma się siły i środki kilka razy większe niż przeciwnik?

Reklama

Zgadzam się, że przykład "sukcesów" NATO w Afganistanie to rzeczywiście ewenement. Niespecjalnie mnie on jednak dziwi.

Teraz wszyscy tak mówią.

Nie żebym się przechwalał, ale to, że nie wygramy tej wojny, było dla mnie oczywiste już rok czy dwa po rozpoczęciu operacji. Dziesięć lat później stało się to oczywiste nawet dla postronnego obserwatora.

Jest takie stare afgańskie powiedzenie: "Zachód ma zegarki, my mamy czas". Talibowie, narkobiznes, pospolici bandyci, terroryści, rebelianci (bo przeciwnik NATO to przecież zbiór różnych organizacji) wzięli armie Zachodu na przeczekanie. Wiedzieli, że społeczeństwa państw, które zaangażowały się w interwencję, wcześniej czy później zmęczą się kosztownym finansowo i osobowo "zbawianiem" odległego świata i przestaną popierać wojskową obecność swoich krajów po drugiej stronie globu.

Brak jednego wymiernego, spektakularnego efektu działań spowodował, że pytania o sensowność dalszego prowadzenia wojny zaczęły być stawiane coraz częściej i wyrażane coraz głośniej. Dziś społeczeństwa państw sojuszniczych chcą już tylko wiedzieć, kiedy stamtąd wyjdziemy. Nikt nie pyta, czy jako NATO osiągnęliśmy wszystkie zakładane cele.

I to jest właśnie główny powód, dla którego nie wygrywamy. Cele oficjalnie głoszone były odmienne od tych rzeczywistych, ukrytych. Pamiętaj, że decyzja o interwencji została podjęta w emocjach, po wielkim oburzeniu wywołanym zamachami na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 roku, kiedy to Ameryka przekonała resztę sojuszników, że COŚ trzeba zrobić, żeby powstrzymać terrorystów. Nie było jednak żadnego pomysłu, jak to COŚ ma wyglądać, poza odwetowym atakiem na państwo, na którego terenie miał się ukrywać lider odpowiedzialnej za zamachy Al-Kaidy — Osama bin Laden.

Niezręcznie było jednak publicznie powiedzieć, że jedyne, czego chcemy, to odpłacić terrorystom pięknym za nadobne, w akcie odwetu zbombardować ich bazy, obalić rząd talibów, poczuć smak zemsty i w spokoju wrócić do domów. Dlatego naprędce zaplanowano, że do Afganistanu wejdą wojska lądowe po to, by okupować ten kraj na czas, gdy zostanie tam zbudowana cywilna, "demokratyczna", nietalibska administracja.

Aby tę okupację jakoś uzasadnić, ogłoszono, że będziemy ścigać bin Ladena i innych groźnych terrorystów, którzy mogliby próbować zaszkodzić budowie nowego, lepszego państwa afgańskiego. Do niskich pobudek odwetowych dołożono oficjalną wersję o działaniu na rzecz wyzwolenia Afgańczyków spod rządów talibów. Dopiero wtedy można było zacząć naloty.

Stare afgańskie przysłowie mówi: "Zachód ma zegarki, my mamy czas".

Sojusznicy Amerykanów, wezwani do udzielenia pomocy na podstawie artykułu piątego Traktatu Północnoatlantyckiego, uznali, że nie ma wyjścia, pocieszyli się myślą, że jakoś to będzie, i tak oto w Afganistanie znalazło się sto trzydzieści tysięcy żołnierzy wojsk koalicji. Oczekiwania wobec nich już na starcie jednak były nierealne: wojsko nie zbuduje demokracji, do tego trzeba innych narzędzi i środków, a przede wszystkim tradycji tego typu rządów na danym terytorium i miejscowych liderów, do których można się odwołać przy tworzeniu nowego ładu. Łatwo jest obalić starego prezydenta, trudniej znaleźć nowego. Tego wszystkiego w Afganistanie zabrakło i eksperci doskonale o tym wiedzieli. Emocjonalne czynniki polityczne przesłoniły jednak racjonalne myślenie.

Niezręcznie było publicznie powiedzieć, że jedyne, czego chcemy, to odpłacić terrorystom pięknym za nadobne, w akcie odwetu zbombardować ich bazy, obalić rząd talibów, poczuć smak zemsty i w spokoju wrócić do domów.

Błędy popełniono więc już na etapie planowania: postawiony do osiągnięcia cel — budowa nowego państwa afgańskiego — nie był może całkiem nierealny, ale wymagał zaangażowania wielu innych środków, których użycia nie przewidziano. Na wojsko, które powinno być odpowiedzialne za działania stricte militarne, a nie pomoc humanitarną czy budowę struktur państwa, nałożono zadania przekraczające jego kompetencje. Udawano, że jedyne koszty, z jakimi trzeba się liczyć, to te związane z działaniami wojskowymi, z utrzymaniem armii. Taki biznesplan powinien trafić na starcie do kosza, nie zaś do realizacji.

Stało się jednak inaczej, bo przywódcy USA chcieli pokazać przestraszonemu atakami społeczeństwu: "Zobaczcie, bronimy was przed terrorystami, będziemy ich ścigać do końca i dorwiemy ich — jak mówił w słynnym przemówieniu George W. Bush — na krańcu świata". Nie powiem, ludziom się to spodobało. Od lidera w sytuacji kryzysu oczekiwali natychmiastowego, stanowczego działania. I świadomy tego prezydent zachował się zgodnie ze społecznymi potrzebami. Rozpoczęto więc działania militarne, odwetowe bez refleksji, co dalej.

Początkowe sukcesy usypiały czujność obserwatorów konfliktu. Jak zawsze, gdy używa się dużej siły, z początku wydawało się, że sukces będzie szybki i spektakularny. Rząd obalono, teren zajęto, wróg jakby zniknął — dotychczasowa armia albo przeszła na stronę okupanta, albo podzieliła się na partyzanckie grupy i schowała w górach — żołnierze pobudowali bazy w strategicznych punktach kraju, okopali się i padło pytanie: "Co dalej?". Ale na "dalej" nie było już pomysłu. A raczej: pomysł może i był, ale nikt nie chciał wyłożyć środków na jego realizację.

To był czas, w którym pałeczkę od wojskowych powinni przejąć dyplomaci, specjaliści od pomocy humanitarnej, organizacje gospodarcze, ludzie odpowiedzialni za budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Skoro mieliśmy za jakiś czas oddać władzę w ręce Afgańczyków, trzeba było ich do tego przygotować: przekonać, że warto zerwać z dotychczasowym stylem życia, postawić na dziedziny inne niż uprawa narkotyków. Nie było jednak chętnego, by to uczynić.

To jest bowiem zadanie dla innych narzędzi polityki niż wojsko: armii używa się do zajęcia jakiegoś terenu i pilnowania go do czasu powołania nowej, zależnej od zwycięzcy administracji, która przejmie obowiązek utrzymywania ładu i bezpieczeństwa. Mimo propagandowych zapewnień aktualne władze Afganistanu nie są do tego gotowe — podległe im afgańskie siły bezpieczeństwa, które nieustannie szkolimy, nie są w stanie kontrolować terenu poza rogatkami stolicy, choć ich liczebność (około czterysta tysięcy) jest cztery - pięć razy większa od szacowanej liczby powstańców (osiemdziesiąt - sto tysięcy).

W dodatku są infiltrowane przez terrorystów, zdarza się więc, że NATO szkoli i wyposaża swoich wrogów.

Coś się jednak udało: w końcu złapano przecież Osamę bin Ladena.

Tak, tyle że w Pakistanie, a nie Afganistanie, i nie dzięki interwencji wojskowej, ale dzięki kupieniu przez członków amerykańskiego wywiadu informacji od człowieka z otoczenia bin Ladena.

Naprawdę, dało się to zrobić bez zajmowania Afganistanu i jego dziesięcioletniej okupacji. Choć oczywiście znalezienie bin Ladena było moralnie i wizerunkowo potrzebne, symboliczna waga tego faktu jest nie do przecenienia. Gdy popatrzysz jednak na liczbę strat ludzkich po obu stronach, przewaga NATO nie jest już tak spektakularna.

Wojska koalicji razem z afgańskimi siłami bezpieczeństwa liczą ponad pięćset tysięcy ludzi. Szacuje się, że ich straty od początku wojny to około piętnaście tysięcy osób. Po stronie rebeliantów jest to około trzydzieści tysięcy. Ale trzeba pamiętać, że konflikt ten kosztował również życie, jak się szacuje, trzynastu i pół tysiąca cywili. I gdzie tu sukces?

Wojska koalicji razem z afgańskimi siłami bezpieczeństwa liczą ponad 500 tysięcy ludzi. Szacuje się, że ich straty od początku wojny to około 15 tysięcy osób. Po stronie rebeliantów jest to około 30 tysięcy. Konflikt ten kosztował również życie, jak się szacuje, 13,5 tysiąca cywili. I gdzie tu sukces?

Co NATO powinno zrobić z tą porażką?

Maksymalnie zmniejszyć skalę jej oddziaływania. Natychmiast przestać inwestować w Afganistan nowe siły i środki. Uznać, że rachunki z terrorystami zostały wyrównane (choć to oczywiście dyskusyjne), oddać władzę Afgańczykom i skończyć z udawaniem, że w czymś tam jeszcze się ich wyszkoli. Kolejny rok czy dwa lata tu nie pomogą, za to wygenerują kolejne niepotrzebne koszty.

Trzeba skupić się na wspieraniu zwalczania przestępczości narkotykowej w regionie, bo to odetnie terrorystom źródła dochodu i zrani ich skuteczniej niż pociski z naszych karabinów. Zachować się jak racjonalnie zarządzana firma: przyznać się do porażki, przestać inwestować w projekt nieprzynoszący spodziewanych zysków i rozsądniej, z wykorzystaniem wiedzy wynikającej ze zdobytych doświadczeń, inwestować w kolejne regiony świata. Im szybciej NATO to zrobi, tym lepiej.

***

O AUTORACH

ROMAN POLKO — jako lider sprawdzał się od chwili, gdy w szkole oficerskiej został dowódcą dziesięcioosobowej drużyny podchorążych. Weryfikował się w boju (b. Jugosławia, Kosowo, Irak, Afganistan) i strukturach sztabowo-administracyjnych (stołeczny ratusz, MSWiA, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego) w Polsce i poza jej granicami, podczas szkoleń w najlepszych armiach świata. Dwukrotnie dowodził elitarną jednostką specjalną GROM. Z żołnierzami tej jednostki nie tylko zdobywał platformy wiertnicze na wodach Zatoki Perskiej, ale również skoczył na spadochronie z wysokości 10 tys. metrów. W wojskowej hierarchii doszedł do stopnia generała dywizji. Obronił rozprawę doktorską na temat zarządzania i dowodzenia jednostkami specjalnymi. Od dziesięciu lat biega maratony, których ma już na koncie ponad 30.

PAULINA POLKO - była dziennikarzem, urzędnikiem i analitykiem w Kancelarii Prezydenta RP i BBN, ale to przywództwo w różnych systemach, okolicznościach i instytucjach jest tym, co od lat pasjonuje ją prywatnie i zawodowo. Analizuje leadership, od polityków, poprzez biznesmenów, aż do liderów organizacji terrorystycznych, i wciąż ze zdumieniem odkrywa, jak wiele mają oni ze sobą wspólnego. W swojej rozprawie doktorskiej opisała przywódczy fenomen Silvio Berlusconiego

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy