Wampir z Paryża

Damom, które zapraszał do swojej willi za miastem, kupował bilet tylko w jedną stronę. Potem one znikały... Kto wie, jak długo jeszcze uprawiałby swój zbrodniczy proceder Monsieur Landru i ile jeszcze kobiet straciłoby przez niego swoje złudzenia, majątki i życie, gdyby nie zwykły przypadek.

Pewnego kwietniowego dnia 1919 roku młoda paryżanka Mademoiselle Lacoste wstąpiła do dużego sklepu z porcelaną "Lion de faience?, mieszczącego się przy ulicy Rivoli. Chciała sobie popatrzeć na piękne i drogie artykuły, a być może kupić jakiś drobiazg do swojego mieszkania.

Jakież było jej zaskoczenie, kiedy w tłumie klientów zauważyła niewysokiego, starszego i elegancko ubranego mężczyznę z rudą brodą. Przecież to ten sam typ, z którym spotykała się moja zaginiona siostra - przemknęło jej przez myśl. - Planowała nawet z nim małżeństwo... Mężczyzna był w towarzystwie dużo młodszej od siebie, egzaltowanej ślicznotki. Sądząc po różnicy wieku, kobieta mogła być jego córką, ale z ich zachowania i czułych słówek, jakie sobie prawili, wynikało, że są zakochaną parą.

Reklama

Rozpoznany po zapachu perfum

Panna Lacoste widziała tego człowieka tylko raz przelotnie przez okno kawiarni. Monsieur Dupont, tak chyba się nazywał... - pomyślała. Zapamiętała pokaźną łysinę, dość ostre rysy twarzy i rudą brodę. Teraz miał na głowie melonik, który nadawał jego obliczu nieco inny wygląd. Mogła się mylić. W tym momencie przypomniała sobie, że siostra - zachwalając elegancję, uczciwość i szarmanckość tego pana - wspomniała, że używał on ekskluzywnych perfum "Monchoir de Monsieur". Znała te perfumy i bardzo jej się podobały.

Starając się nie zwracać na siebie uwagi, przecisnęła się w pobliże tej pary, aby potwierdzić swoje podejrzenie. Kiedy znalazła się blisko mężczyzny, poczuła znany jej, piękny zapach. To on! - pomyślała. Ogarnęło ją dziwne uczucie: jakiś lęk pomieszany z ciekawością. Para kupowała drogi serwis na sześć osób. Okazało się, że nie mieli przy sobie dość pieniędzy, więc mężczyzna wpłacił zaliczkę i polecił dostarczyć pakunek do domu. Zapisał na kartce swój adres i podał subiektowi, po czym oboje wyszli ze sklepu. Panna Lacoste ruszyła dyskretnie za nimi. Zauważyła, że kierują się w stronę placu Chatelet, a potem wsiadają do autobusu, który jechał ?w górę na Montmartre. Dalej bała się ich śledzić.

Donos w sprawie zaginięcia

Pomyślała, że powinna o tym zdarzeniu powiadomić policję. Przypomniała sobie rozmowę z inspektorem prowadzącym śledztwo w sprawie zaginięcia jej siostry i jeszcze jakiejś innej kobiety. Policjant odwiedził ją niedawno w mieszkaniu i wypytywał o mężczyznę, z którym spotykała się jej siostra. Niewiele mogła o nim powiedzieć oprócz tego, że był starszym, dobrze ubranym panem o nienagannych manierach, miał łysinę i rudą brodę. Niestety, nie znała ani jego adresu, ani nie wiedziała, gdzie pracuje. Inspektor zostawił jej swoją wizytówkę i prosił o telefon w razie, gdyby coś zauważyła lub przypomniała sobie jakiś szczegół.

Po powrocie do domu Mademoiselle Lacoste odszukała wizytówkę i mimo późnej pory (dochodziła już godzina dziewiętnasta) wykręciła numer prefektury. Spytała o inspektora Belina. Na szczęście był jeszcze w pracy. Opowiedziała mu więc szczegółowo o tym, że spostrzegła Monsieur Duponta w sklepie z porcelaną. Informacja kobiety zainteresowała policjanta na tyle, że poprosił ją o niezwłoczne spotkanie w sklepie "Lion de faience". Kiedy dotarli na miejsce około pół do dziewiątej, sklep był już zamknięty.

Z pomocą dozorcy udało się jednak Belinowi zdobyć adres właściciela. Wizyta u niego nic nie dała. Mimo szczerych chęci nie potrafił udzielić żadnych informacji o wspomnianym kliencie. Podsunął jednak funkcjonariuszowi myśl, żeby porozmawiał z subiektem, który pracował tego dnia na stoisku. Zapisał na kartce jego adres i wręczył ją swojemu nocnemu gościowi.

Belin w towarzystwie panny Lacoste przybył do mieszkania sprzedawcy około jedenastej. Mężczyzna, ubrany w piżamę, właśnie zamierzał położyć się spać. Inspektor przedstawił się i spytał go, czy przypomina sobie brodatego klienta i młodą kobietę, którzy dzisiaj kupowali u niego serwis.

- Tak, pamiętam tego pana, ale jak on się nazywał... Nie wiem... - zastanawiał się sprzedawca. - Ale zapisałem te dane w księdze zamówień! - odpowiedział uradowany subiekt.

Belin przekonał go, że sprawa jest bardzo ważna. Polecił mu się ubrać i udać z nim i Mademoiselle Lacoste do sklepu.

Ktoś o wielu tożsamościach

Po przybyciu na miejsce przyniósł księgę zamówień. Przeglądając strona po stronie szukał nazwiska jegomościa i w końcu odnalazł właściwy wpis.

- Jest! Inżynier Guillet, zamieszkały przy ulicy Rochechouard 76 - odczytał w końcu.

Nieznajomy zakupił serwis za 350 franków, ale nie miał przy sobie całej sumy, więc zostawił zaliczkę w wysokości 100 franków. Resztę zamierzał zapłacić po dostarczeniu serwisu na jego adres.

Belin poczuł zawód. Poszukiwał przecież człowieka nazwiskiem Dupont lub Fremyet, jak przedstawił się niejakiej Madame Collomb, której sprawę zniknięcia również badał inspektor. A tu na liście widniał jakiś Guillet... Czyżby i tym razem fałszywy trop? Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że należy sprawdzić każdy, nawet pozornie mylny ślad. W końcu jeśli podejrzany używał dwóch nazwisk, to z pewnością mógł się posługiwać kolejnymi.

Pożegnał się więc z panną Lacoste i udał na ulicę Rochechouard pod wskazany numer 76. Było już po północy, więc w żadnym oknie nie paliło się światło. Policjant przechadzał się chwilę ulicą, zastanawiając się, które z nich należały do mieszkania podejrzanego. Miał wielką chęć odwiedzić pana Guillet już teraz, ale prawo zabraniało wkraczać do prywatnych mieszkań w nocy. Nawet jeśli chodziło o lokale osób podejrzanych. Nie ma rady. Musi zaczekać do rana. Poczuł naraz wielkie zmęczenie. Nic dziwnego. W końcu od prawie szesnastu godzin był na nogach. Postanowił przespać się trochę i wrócić tu rano. Zatrzymał przejeżdżającą dorożkę i ruszył do domu.

Obserwacja

Około szóstej był ponownie na miejscu. Tłumiąc ziewanie, zapukał do drzwi konsjerżki. Upłynęła dłuższa chwila, zanim otworzyła mu korpulentna kobieta po pięćdziesiątce w znoszonym szlafroku i z wielce niezadowoloną miną. Spytała opryskliwym głosem, kim jest i czego sobie życzy. Inspektor Belin przedstawił się jako znajomy inżyniera Guilleta, podał, że prowadzą wspólne interesy i musi z nim porozmawiać w pilnej sprawie. Dozorczyni odezwała się już nieco przyjaźniejszym tonem.

- Inżyniera nie ma w domu. Wyjechał wraz z tą młodą damą.

- Kiedy?

- Wczoraj wieczorem. I to chyba na dłużej, bo mieli ze sobą kilka walizek. Bardzo się spieszyli.

- Czy wie pani dokąd?

- Nie, nie wiem, ale nawet gdybym wiedziała, to bym nie powiedziała. W końcu lokatorzy oczekują ode mnie dyskrecji, nie?

Belin podziękował konsjerżce i odszedł niezadowolony. Guillet, Dupont, Fremyet, czy jakie jeszcze nazwisko ten człowiek sobie przywłaszczył, wyczuł prawdopodobnie pismo nosem i zniknął. Na wszelki jednak wypadek policjant polecił obserwację domu przy Rochechouard 76. Posunięcie to nie było daremne, bo oto po kilkunastu dniach, kiedy stracił już prawie nadzieję, że Guillet jeszcze kiedyś się tu pojawi, otrzymał wiadomość, że podejrzany, wraz z towarzyszącą mu młodą damą, został zauważony, gdy wchodził do obserwowanego domu. Belin nie zwlekał. Taka okazja mogła się drugi raz nie nadarzyć.

Podejrzany inżynier

Nazajutrz wcześnie rano inspektor stanął przed drzwiami mieszkania inżyniera. Na dzwonek długo nikt nie reagował. Wreszcie dało się słyszeć kroki i szczęk otwieranego zamka. Drzwi uchyliły się nieco, a w szparze pojawiła się męska głowa z łysiną i rudą, zmierzwioną brodą, przeplataną siwymi włosami. Lokator chyba przeczuwał, kto zawitał u niego o tak wczesnej godzinie, bo próbował bez słowa zatrzasnąć drzwi. Lecz policjant starym, wypróbowanym sposobem wstawił stopę między drzwi i próg i uniemożliwił mu to. Krzyknął "Policja!" i nakazał wylegitymować się.

Guillet uznał, że opór nie ma sensu i otworzył szerzej drzwi. Był w szlafroku, jeszcze nieco zaspany, ale nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani przestraszonego. Na prośbę o okazanie dokumentów odpowiedział, że nie ma przy sobie żadnych papierów.

- Wobec tego pójdzie pan ze mną do prefektury, gdzie ustalimy pana personalia - polecił inspektor.

- To będzie raczej trudne... - odrzekł rozmówca niezmieszany. - Pochodzę z Verdun, a całe archiwum merostwa tego miasta zostało zniszczone w czasie bombardowania.

Noga między drzwiami

Policjant pomyślał, że albo ten człowiek mówi prawdę, albo jest kutym na cztery nogi przestępcą.Postanowił użyć ostatniego argumentu, jaki mu pozostał - i patrząc swemu rozmówcy badawczo w oczy spytał:

- Czy zna pan panie Buisson i Collomb?

Guilletowi nie drgnęła powieka. Z kamienną twarzą odparł, że nigdy tych nazwisk nie słyszał. Zaciekawiona męskimi głosami, z sypialni wyszła towarzyszka wynajmującego mieszkanie. Kobieta spytała, kim jest gość, a gdy Guillet odparł, że policjantem, wtedy nieoczekiwanie zemdlała. Obaj mężczyźni, jak przystało na dżentelmenów, próbowali ją ocucić. Monsieur Guillet bardziej był przejęty tym, co się stało z jego towarzyszką niż obecnością policjanta. Wyglądało na to, że jest w tej kobiecie naprawdę zakochany. Kiedy doszła do siebie, inspektor kazał obojgu się ubrać i udać z nim na komisariat. Guillet posłusznie wykonał polecenie.

Na posterunku ustalono, że dama nazywa się Fernanda Segret i ma 26 lat. Wkrótce po tym została zwolniona. Natomiast jej towarzysza wzięto w krzyżowy ogień pytań. Ten jednak uparcie obstawał przy swojej pierwotnej wersji: "nazywa się Lucien Guillet, jest inżynierem, pochodzi z Verdun i nie zna żadnej z zaginionych kobiet". Inspektor był jednak przekonany o tym, że Guillet (czy jak też ten człowiek naprawdę się nazywał) musi mieć coś wspólnego z ich zniknięciem. Ale nie posiadał żadnych dowodów. Po 24 godzinach przekazał podejrzanego sędziemu śledczemu, a sam wrócił do mieszkania inżyniera. Przeglądając papiery zgromadzone w jednej z szuflad biurka, znalazł małą karteczkę, na której nagryzmolone było słowo Landru. Czy był to klucz do zagadki?

Oszust matrymonialny

Belin podejrzewał, że "Landru" to prawdziwe nazwisko Guilleta. Zaczął przeglądać rejestr przestępców w komisariacie i ku swemu zadowoleniu natrafił w nim na niejakiego Henriego Desire Landru, urodzonego 12 kwietnia 1869 r. w Paryżu, z zawodu handlarza meblami. Opryszek był siedmiokrotnie karany za pomniejsze sprawy; głównie szachrajstwa, wyłudzanie pieniędzy i raz za oszustwo matrymonialne. Tuż po odsiedzeniu ostatniego wyroku znów popadł w konflikt z prawem i groziła mu kolejna kara więzienia. Aby tego uniknąć, zmienił nazwisko i adres i ślad po nim zaginął. Wyrok wydano zaocznie. Chaos wojenny, jaki panował wówczas w całym kraju, był sprzymierzeńcem rzezimieszków. Inspektorowi pozostała jeszcze do ustalenia kluczowa kwestia: czy Landru i Guillet to ta sama osoba? W "albumie przestępców", jak wówczas nazywano kartotekę policyjną, odnalazł zdjęcie Landru. Wyglądał identycznie jak aresztowany Guillet. Belin zrozumiał, że wpadł na trop niepospolitego łotra.

Podczas następnego przesłuchania, kiedy inspektor przedstawił "inżynierowi Guillet" niezbity dowód jego kłamstwa, podejrzany zrozumiał, że zaprzeczanie temu faktowi jest bezcelowe. Zmienił więc taktykę. Przyznał, że istotnie nazywa się Landru, ale miał powody, aby zmienić nazwisko. Po odsiedzeniu kar chciał rozpocząć nowe, uczciwe życie. Słuchając jego argumentów, Belin uśmiechnął się i wyraził w duchu uznanie dla inteligencji i przebiegłości tego typa. Mimo licznych późniejszych przesłuchań, trwających nieraz całymi godzinami, Landru wykazywał żelazną kondycję umysłową, zawsze panował nad sobą i niezmiennie zaprzeczał, jakoby miał jakikolwiek związek z zaginionymi kobietami. Tymczasem śledztwo zataczało coraz szersze kręgi.

Podwójne życie uwodziciela

Ustalono, że Landru wynajmował w Paryżu kilka mieszkań jednocześnie, a w podparyskich miejscowościach Gambais i Vernouillet okazałe wille. Posługiwał się całym szeregiem nazwisk; oprócz Dupont, Guillet i Fremyet używał jeszcze takich, jak Diard, Petit, Barzieux, Tarempion i innych. W jednym z mieszkań znaleziono bardzo ważny dowód jego przestępczej działalności: szczegółowy rejestr kobiet, które usidlił, a z których część zaginęła bez śladu. Z buchalteryjną wręcz dokładnością prowadził zapisy wydatków związanych z każdą z dam, ich charakterystykę fizyczną, uwagi o stanie majątkowym i powinowactwach. Posługiwał się jednak skrótami i szyfrem, co znacznie utrudniało pracę policjantom.

Z jego osobistego archiwum wynikało, że Landru miał do czynienia z 283 damami. Każdą z nich "wcześniej czy później posiadł, a potem ograbił lub oszukał. Musiał być dobrym kochankiem, co potwierdziła przed sądem ostatnia jego zdobycz, Mademoiselle Segret, następującymi słowami: Hołdował Wenerze, wieczorem przed zaśnięciem, ale również w środku nocy i nad ranem, kiedy tylko się budził.

Zdarzało się, że miał w ciągu dnia nawet sześć rendez-vous. Zadziwiające jest to, że Landru utrzymywał w Paryżu żonę i czworo dzieci. Regularnie odwiedzał swoją rodzinę przez cały czas swojej kryminalnej działalności.

Jego sposób poznawania kobiet był prosty: ogłoszenia matrymonialne. Albo sam je zamieszczał, albo odpowiadał na anonse pań. Jakaż kobieta nie zareagowałaby na ofertę o takiej treści: Wdowiec, 43 lata, z dwojgiem dzieci, ze świetnymi dochodami, obracający się w dobrym towarzystwie, pozna młodą wdowę w celu matrymonialnym. Lub: Poważny mężczyzna chętnie pozna wdowę lub kobietę, która nie znajduje zrozumienia. Wiek od 35 do 45 lat. Cel - małżeństwo. Takich dam tylko w samym Paryżu było tysiące. A wśród nich sporo młodych wdów, które straciły mężów na wojnie. Landru działał przez siedem lat; od 1914 r. do 1921. Był ostrożny i wybredny. Preferował panie młode, ładne i majętne.

Zakochane na śmierć

Jedną z pierwszych jego ofiar była bardzo ładna wdowa Georgette Cruchet. Miała 39 lat, pracowała jako robotnica w tkalni i dysponowała sporymi oszczędnościami. Odpowiedziała na anons poważnego pana i umówiła się z nim na spotkanie w parku. Landru przedstawił się jako Monsieur Diard, z zawodu inspektor pocztowy. Oczarował panią Cruchet swoim wyglądem, manierami i sposobem mówienia. Nie przeszkadzał mu bynajmniej fakt, że miała siedemnastoletniego syna. Wkrótce wkradł się w jej łaski do tego stopnia, że otworzyła konto bankowe w Chantilly i pozwoliła inspektorowi pocztowemu Diardowi na swobodny dostęp do niego. Jednak nie dane jej było długo cieszyć się szczęściem. W mieszkaniu w La Chausse, niedaleko Chantilly, do którego się oboje wprowadzili, znalazła pewnego dnia "walizeczkę "inspektora Diarda?, a w niej jego dokumenty. Wynikało z nich, że kandydat na męża naprawdę nazywa się Landru, jest żonaty i ma dzieci. Kiedy mu to wygarnęła, Landru w ogóle niezmieszany przyznał, że owszem, to prawda. Nie wyjawił jej swojego prawdziwego nazwiska ani stanu cywilnego, gdyż bał się odrzucenia jego oświadczyn. A żony już nie kocha, chce się z nią rozwieść i ożenić właśnie z nią, Georgette, miłością swego życia. Kobieta wybaczyła mu tę maskaradę i uwierzyła w każde słowo. Wkrótce po tym incydencie zaproponował jej przeprowadzkę do willi w Vernouillet pod Paryżem. Tam w domu na rue de Nantes 47 ślad po pani Cruchet i jej synu się urywa.

Otworzeniem walizki skazała się na śmierć

W trakcie śledztwa natrafiono na szopę w Clichy, wynajmowaną przez Landru, w której gromadził przedmioty ofiar: meble, obrazy, części garderoby, bieliznę i rzeczy osobiste. Wśród nich znaleziono m.in. kilka mebli należących do pani Cruchet, a także dokumenty jej zmarłego męża oraz kilka drobiazgów osobistych. Później wyszło także na jaw, że złoty łańcuszek - pozostałość po małżonku pani Cruchet - Landru podarował swojej żonie. Zamordował niedoszłą narzeczoną i jej syna najprawdopodobniej dlatego, że nie mógł zaznać spokoju u boku osoby, która przejrzała jego tajemnicę i mogła w każdej chwili go zadenuncjować. Kobieta otwierając walizeczkę z dokumentami Landru, podpisała wyrok na siebie i syna.

Po jej tajemniczym zniknięciu krewnym i znajomym oświadczył, że pani Cruchet wyjechała do Anglii, gdzie jej syn Andre miał rozpocząć karierę wojskową.

W czasie procesu ustalono też, że Landru, aby oddalić od siebie podejrzenia, wysyłał widokówki do krewnych zaginionych kobiet, podpisując się ich nazwiskami. Wiedział, że w ten sposób opóźnia zgłoszenie o ich zaginięciu. Za część zagrabionych pieniędzy kupił samochód - pomocny rekwizyt w jego dalszej przestępczej działalności.

Bilet w jedną stronę

Następną jego ofiarą była Madame Laborde-Line. Miała 36 lat i przyjechała do Paryża z Argentyny, gdzie jej zmarły mąż posiadał niewielki hotel. Landru przeczytał jej anons w gazecie i umówił się z nią na spotkanie. Oczarował ją swoją elegancją i wyszukanymi manierami. Już na drugiej randce poszli do łóżka, a potem Landru zaproponował kobiecie małżeństwo. Nie wiadomo, pod jakim nazwiskiem występował, ale odgrywał rolę bogatego uciekiniera z terenów Francji okupowanych przez Niemców. Miał auto i szczodrze obsypywał panią Laborde-Line podarunkami. Wkrótce nakłonił ją, żeby wypowiedziała mieszkanie przy rue de Patay i przeprowadziła się z nim do jego willi w Vernouillet. 15 czerwca 1915 roku pojechała tam po raz ostatni. Landru w swoim notatniku zapisał: Jeden bilet w obie strony 4,95 franka. Jeden bilet w jedną stronę 3,95 franka. Argentyńskiej wdowy i jej oszczędności nikt już więcej nie widział.

Podboje i grabieże

Madame Guillin należała do najstarszych i chyba najmniej atrakcyjnych kobiet usidlonych przez oszusta. Miała 52 lata, nadwagę, mocno przerzedzone włosy (nosiła perukę) i sztuczne zęby. Posiadała jednak jeden wielki atut, który rekompensował te braki: pieniądze. Pewien starszy, zamożny pan, u którego wcześniej służyła, zapisał jej w spadku 20 tys. franków. W "konsulu Guillet", jak się jej przedstawił Landru, przygotowującym się do służby dyplomatycznej w Australii, zakochała się od pierwszego wejrzenia. Już po kilku dniach pani Guillin była lokatorką w jego wiejskiej rezydencji. Do Paryża przyjechała jeszcze tylko raz - wypłacić z banku swoje oszczędności. 2 sierpnia Landru zakupił dla niej bilet do Vernouillet... W trakcie śledztwa, w szopie w Clichy inspektor Belin znalazł perukę, bieliznę i dokumenty pani Guillin.

Przed wdową Heon z Le Havre grał rolę inżyniera Petit, pochodzącego z Tunisu. W planach miał ożenek w Paryżu i wyjazd ze swoją żoną w rodzinne strony, gdzie zapewni jej komfortowe życie. Taką roztaczaną przed nią wizją szybko zdobył zaufanie kobiety i dostęp do jej pieniędzy. Dla odmiany zaprosił Madame Heon nie do Vernouillet, lecz do willi "L'Ertimage" w Gambais, którą właśnie wynajął pod nazwiskiem Dupont. Niestety, pani Heon nie dane było wyjść stamtąd żywą. Oszczędny Landru zafundował jej przejażdżkę w jedną stronę.

Najmłodszą jego ofiarą była dziewiętnastoletnia Andree Babellay. Tak doświadczony uwodziciel chyba nie miał problemu z zawróceniem jej w głowie i nakłonieniem do wyjazdu na prowincję. Nastolatka nie posiadała żadnego majątku, nasuwa się więc pytanie, dlaczego zbrodniarz zwrócił na nią uwagę. Czy interesowało go tylko jej młode ciało? Panna Babellay zginęła z ręki Landru. W jego notatniku zachowała się wzmianka, że zginęła śmiercią gwałtowną w dniu 12 kwietnia 1917 roku o godzinie czwartej po południu. Można się domyślać, że przejrzała jego tajemnicę (podobnie jak pani Cruchet). Jej zwłoki prawdopodobnie spalił w piecu. Matka dziewczyny zgłosiła policji jej zaginięcie i zarządzono poszukiwania. Jednak akcja ta nie przyniosła żadnych rezultatów. Chaos wojenny, jaki panował wówczas w całej Francji, bardzo utrudniał tego typu działania.

Zyski i straty

Wdowie Buisson (44 lata) przedstawił się jako Monsieur Dupont. Musiała być dużo ostrożniejsza i mniej ufna niż poprzednie ofiary landru. Ten miłosny podbój zajął mu bowiem sporo czasu i naraził na wydatki jego budżet. Landru codziennie przynosił nowej wybrance upominki i zwodził miłymi słówkami. W końcu mu uległa i zgodziła się wyjechać z nim do jego wiejskiego domu w Gambais. Nigdy już stamtąd nie powróciła.

W notesie Landru inspektor Belin znalazł jej nazwisko pod datą 1 września 1917 i uwagę: Godz. 10.15 - zysk 10 381 franków. Nad 35-letnią rozwódką Madame Louise Jaune też dość długo "pracował". Tym razem jako pan Guillet. Wspomniana dama była osobą religijną i codzienne chodziła do kościoła. Landru chciał się jej przypodobać, więc towarzyszył jej czasami we mszy. W trakcie procesu świadkowie zeznali, że w dniu 25 listopada 1917 roku widziano panią Jaune w kościele Sacre Coeur w towarzystwie niskiego mężczyzny o drobnej budowie i z rudą brodą. Wkrótce potem wyjechała z nim do jego domu w Gambais i ślad po niej zaginął. Albo nie była zamożna, albo nie ufała swemu narzeczonemu w sprawach finansowych, gdyż scheda po niej należała raczej do skromnych. W notatkach Landru istnieje zapis: 827,20 franków w gotówce i 2774,60 za nieruchomości. W kręgu znajomych pani Jaune Landru rozpuścił pogłoskę, że wyjechała do Ameryki, gdzie znalazła intratną posadę. Mógł dalej działać bezkarnie.

Anna-Marie Pascal, "La belle Arlesienne", była piękną i młodą rozwódką (36 lat). Długo się opierała zalotom "urzędnika państwowego" pana Louisa Ferest. Uległa jednak jego urokowi. Zrezygnowała z posady i ze swojego mieszkania i przeprowadziła się do Gambais. Nie trzeba dodawać, że tam zniknęła.

Ostatnią ofiarą Landru była eks-prostytutka i stręczycielka Marie-Therese Marchadier (36 lat). Niezamężna. Prawdopodobnie zgromadziła pokaźny majątek i tym zwróciła na siebie uwagę Landru. Zapewne chciała zerwać z mało prestiżową profesją i rozpocząć życie u boku statecznego i czarującego "pana Luciena Guillet. Magiczne słowo "ślub" i tym razem przyniosło pożądany skutek. Para planowała zamieszkać na spokojnej prowincji z dala od paryskiego zepsucia. Mademoiselle Marchadier wraz ze swoimi trzema pieskami przeniosła się wkrótce do willi w Gambais. W notatniku Landru widnieje data "13 stycznia 1919 r. Później policja znalazła w ogrodzie trzy psie szkielety.

Sensacyjna sprawa!

Siódmego listopada 1921 roku w Wersalu rozpoczął się proces wielokrotnego mordercy Henri Desire Landru. Rozprawa trwała z przerwami trzy miesiące i towarzyszyła jej aura niebywałej sensacji. Akta sprawy rozrosły się do 7 tysięcy stron, do tego doszło 300 stron opinii biegłych sądowych. Przesłuchano 150 świadków i 50 rzeczoznawców. Precedensem było to, że wytoczono mu proces poszlakowy. Landru został oskarżony o pozbawienie życia 11 osób (10 kobiet oraz syna pani Cruchet), brakowało jednak przekonujących dowodów jego winy. Te, które zgromadzono, np. notatki Landru, były głęboko zaszyfrowane i mylące (np. Argentynka pani Laborde-Line figurowała tam jako "Brazylijka"). Meble, części garderoby i osobiste przedmioty znalezione w szopie w Clichy oraz w jego obu wiejskich domach oskarżony określił jako część towaru, jakim handlował. Nie pamiętał, skąd pochodziły poszczególne przedmioty. "W końcu handlował starzyzną".

- Co powie pan na znalezione resztki spalonych "kości" - zapytał Landru jeden z ekspertów, którzy przeanalizowali fragmenty wydobyte z popiołu i rozpoznali wśród nich resztki czaszki ludzkiej, kości ramion i nóg.

- To kości zwierząt. Nie wiem, skąd się tam wzięły. Przecież te domy miały swoich poprzednich właścicieli.

- A czarny, gęsty dym o nieprzyjemnym zapachu, który wydobywał się z komina pana domu w Gambais?

- Drobiazg. Paliłem stare szmaty, a może drwa były mokre... - odpowiadał wykrętnie.

Proces bez dowodów

Brakowało więc w procesie dowodu koronnego: zwłok ofiar oraz przyznania się oskarżonego do winy. A Landru przez cały czas trwania przewodu sądowego uparcie zaprzeczał poszlakom i oskarżeniom. Mimo krzyżowego ognia pytań podczas rozpraw odpowiadał rzeczowo i spokojnie, czasem nawet arogancko, tak jakby rzeczywiście był niewinny.

Bronił go jeden z najlepszych ówczesnych adwokatów - Vincent de Moro-Giaferri. Słynna jest jego wypowiedź przed sądem, w której udowadniał niewinność Landru: Czy małżonek którejś z zaginionych mówi o sobie "wdowiec"? Czy może ponowie się ożenić? Czy potomek może dochodzić spadku? Nie! Prawo tego zabrania i wymaga pewnych dowodów śmierci. A więc w imię prawa, którego strzeżemy, nie oskarżajmy się o śmierć kobiet, które jeszcze są wśród nas!

Sędziowie nie dali się jednak zwieść jego błyskotliwej retoryce i pozornie logicznej argumentacji, przemawiającej za niewinnością jego klienta. Również opinie psychiatrów twierdzących, że oskarżony cierpi na ciężkie dziedziczne obciążenie patologiczne i w związku z tym nie może w pełni odpowiadać za swoje czyny, nie znalazły u nich posłuchu. Zapadł wyrok skazujący: kara śmierci przez zgilotynowanie.

Egzekucję wykonano 25 lutego1922 r. w Wersalu, tuz po szóstej rano. Skazaniec odmówił przyjęcia księdza, szklanki rumu i papierosa. Przed egzekucją po raz ostatni powtórzył, że jest niewinny.

40 lat później pojawiła się pogłoska, że córka adwokata Moro-Giaferri znalazła obrazek naszkicowany przez Landru, kiedy czekał w więzieniu na egzekucję. Na jego odwrocie widniało odręcznie napisane zdanie: Zrobiłem to. Ich ciała spaliłem w piecu kuchennym.

nspiracja dla artystów

Przypadek Landru przez długi jeszcze czas bulwersował opinię publiczną i był ulubionym przedmiotem rozmów, toczonych we wszystkich warstwach społecznych. Podobno wiadomość, że siostra zamordowanej pani Buisson rozpoznała Landru po zapachu perfum, zainspirowała Coco Chanel do stworzenia perfum "Chanel No 5?, które od 1921 roku pozostają największym hitem w historii branży perfumeryjnej.

Już w 1923 r. powstał w Austrii film pt. "Landru, rudobrody z Paryża?. W 1947 r. Charlie Chaplin nakręcił czarną komedię pt. "Monsieur Verdoux, paryski morderca kobiet z sobą w roli głównej, której wątek oparł na historii działalności Landru. Scenariusz był nominowany nawet do Oscara. Dużym powodzeniem cieszył się zrealizowany w roku 1963 r. przez francuskiego reżysera Claude Chabrola film także w konwencji czarnej komedii pt. "Paryski morderca kobiet?

Godna odnotowania jest ciekawostka dotycząca pewnej sceny w filmie Chabrola, w której ostatnia kochanka Landru, Fernanda Segret (która powróciła po latach do Francji z Libii, gdzie pracowała jako pielęgniarka), pokazana jest w scenie łóżkowej półnago. Krewka starsza pani wytoczyła producentom filmu proces o zniesławienie jej nazwiska i pamięci jej ukochanego Landru. Zażądała odszkodowania w wysokości 20 tysięcy franków. Sprawę wygrała, ale przyznano jej tylko 10 tysięcy. Sąd w uzasadnieniu napisał, że seryjnego mordercę Landru należy traktować jako postać historyczną, której życie prywatne stanowi własność publiczną.

Fernanda Segret, zmożona przewlekłą chorobą kręgosłupa, dożywała swoich dni w domu starców. W styczniu 1968 roku została znaleziona martwa w rowie ogrodu Fleurs-de-lfOrne. Popełniła samobójstwo. W pozostawionym liście napisała, że nie może już dłużej znieść bólu. Kopertę wraz z listem odkryto na nocnym stoliku między fotografią jej rodziców i zdjęciem Monsieur Landru.

Andrzej Poll

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: Paryż | małżeństwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama