Zawód: doliniarz

Wydawać by się mogło, że w dobie elektronicznych kart płatniczych profesja złodzieja kieszonkowego wyginęła. Nic bardziej mylnego. Doliniarze grasują i mają się dobrze.

Spośród wszystkich metod pozbawiania mienia kradzież kieszonkowa była od zawsze dowodem najwyższego kunsztu złodziejskiego, a praktykujący ją osobnicy należeli do ścisłej elity zawodu. Technika ta wymaga bowiem nie lada zdolności manualnych, wielu lat mozolnych ćwiczeń połączonych z praktyką w terenie oraz niemałej inteligencji. Kieszonkowcy szczycą się tym, że nigdy nie używają przemocy, szanują okradanych przez siebie "frajerów", a ich akcje pod względem organizacji i logistyki są prawdziwym majstersztykiem. W Polsce doliniarstwo ma długą i "chwalebną" tradycję. Nazwa wzięła się od "doliny", jak przed wojną określano kieszeń. Złodziej "chodzący na dolinę" zwany był ogólnie doliniarzem, choć w branży tej stosowano również bardziej dokładne określenia, w zależności od funkcji, jaką pełnił w czasie kradzieży.

Reklama

Czego Jaś się nauczy...

Można śmiało powiedzieć, że kieszonkarstwo jest stare jak pieniądze. Od kiedy ludzie zaczęli nosić przy sobie sakiewki z monetami i innymi kosztownościami, zawsze znalazł się ktoś, kto umiał je niepostrzeżenie przywłaszczyć. Naturalnym środowiskiem kieszonkowców są duże skupiska ludzi, dlatego profesja ta rozwijała się wraz z rozkwitem europejskich metropolii.

W XVI wieku niekwestionowaną stolicą złodziei uprawiających "pickpocket" (ang. pick - zabierać, pocket - kieszeń) był Londyn. W plątaninie jego ciasnych zaułków mistrzowie fachu opracowywali i doskonalili podstawowe techniki kradzieży, które w swym zasadniczym kształcie używane są do dzisiaj. Tu również wymyślono najsłynniejszą "pomoc naukową", na której szkolili się adepci. Tak, tak, szkolili. Aby dojść do perfekcji w zawodzie kieszonkowca, należy od najmłodszych lat wyrabiać sobie zręczność palców. Gdy stawy i kości osiągną dojrzałość, na naukę jest już za późno.

Do złodziejskiego fachu przyuczano już sześcioletnie dzieci. Szkolenie przebiegało najczęściej dwutorowo. Pierwszych lekcji udzielał ojciec kieszonkowiec, pragnący swym latoroślom zapewnić dostatnią przyszłość. Stosując szereg ćwiczeń doskonalących sprawność małych dłoni, podnosił stopniowo poprzeczkę. Każdy błąd lub nieuwaga były karane. Gdy uczeń osiągał wiek nastoletni i rokował nadzieje, wstępował do jednej ze złodziejskich szkół, funkcjonujących zwykle na zapleczach szynków w podłych dzielnicach.

Złodziejskie uniwersytety

Najstarsza wzmianka o tego rodzaju placówce pochodzi z 1585 roku. Stary i szanowany złodziej o nazwisku Wotton w należącej do niego gospodzie przy ulicy Smart's Quai w Londynie prowadził praktyczne zajęcia dla młodocianych złodziejaszków. On sam pełnił rolę żywej pomocy dydaktycznej. Do swych kieszeni i umieszczanych wewnątrz sakiewek przywiązywał małe dzwoneczki. Zadaniem ucznia było wyciągnięcie mieszka w taki sposób, by nie wywołać najmniejszego dźwięku.

Tę nadzwyczaj skuteczną metodę edukacji przyszłych kieszonkowców wkrótce udoskonalono. U powały izby wieszano manekina odzianego w specjalnie przygotowany strój obszyty licznymi dzwoneczkami. Brzęczące przy najmniejszym poruszeniu dzwoneczki przymocowane były również do chusteczek wetkniętych w kieszenie kukły. Wiele potu i łez musieli wylać kursanci, zanim udało im się poprawnie wykonać ćwiczenie. Nauczyciel nie szczędził razów i kopniaków wymierzanych za każde, najdrobniejsze potknięcie.

Pod koniec XIX wieku podobne "uczelnie" działały niemal w każdym większym mieście Europy, Ameryki Północnej i Południowej. Największym szacunkiem wśród złodziejskiej braci cieszyła się polska szkoła lwowska, która trening z dzwoneczkowym manekinem doprowadziła do perfekcji. Jej wychowankowie należeli do międzynarodowej elity kieszonkowców. Byli nie tylko świetnie wyszkoleni w swoim fachu, ale imponowali też manierami i zasadami, jakimi kierowali się na co dzień. Ci, którzy przeżyli wojnę, jeszcze przez wiele lat czynili spustoszenie w kieszeniach klientów warszawskiego bazaru Różyckiego i wrocławskiego "Szaberplacu" - największego targowiska na Ziemiach Zachodnich.

Kieszonkowiec doskonały

Trzeba powiedzieć jasno - nie każdy może zostać wytrawnym doliniarzem. Należy spełniać szereg warunków psychofizycznych. Oprócz smukłych, zwinnych palców pianisty wskazane jest posiadanie średniego wzrostu (by nie wyróżniać się z tłumu) oraz pospolitych rysów twarzy. Kieszonkowiec to mistrz kamuflażu i wtapiania się w otoczenie, nie powinien zatem zwracać uwagi swoją brzydotą. Uderzająca uroda również może utrudniać pracę. Idealna fizjonomia to taka, którą po sekundzie się zapomina. Wówczas nawet w przypadku ujęcia i konfrontacji na policyjnym posterunku poszkodowana osoba nie będzie umiała rozpoznać sprawcy kradzieży. Kieszonkowiec upodabnia się z wyglądu do swoich ofiar, ubiera się przeciętnie, raczej dostatnio niż biednie. Często ma przewieszony przez ramię płaszcz zakrywający manewrowanie ręką.

Równie ważne są odpowiednie cechy psychiczne, które powinien posiadać złodziej kieszonkowy. Nie może być człowiekiem agresywnym ani łatwo ulegającym emocjom. Specyfika jego "pracy" polega na bezpośrednim kontakcie z ofiarą oraz charakteryzuje się wysokim ryzykiem, nieporównywalnym z żadnym innym rodzajem kradzieży. Żelazne nerwy i opanowanie to podstawa sukcesu w branży. Ponadto należy być czujnym, wnikliwym obserwatorem o ponadprzeciętnym refleksie i zdolności podejmowania błyskawicznych decyzji, stosownych do bieżącej sytuacji.

Dobry doliniarz zna się na psychologii. Wiedza o ludzkich zachowaniach i odruchach jest niezbędna przy typowaniu ofiary. Kieszonkowiec bowiem nigdy nie uderza na chybił-trafił. Starannie wybiera swój obiekt i śledzi go, czekając na dogodny moment. Przez ten czas ocenia obserwowaną osobę: czy zachowuje się nerwowo, czy przeciwnie - jest zrelaksowana, a przez to mniej czujna. Wielu zawodowców przyznaje, że adrenalina towarzysząca kradzieży i sukces z dobrze przeprowadzonej akcji dostarczają im czasem większej satysfakcji niż sam łup. Można powiedzieć, że kieszonkowiec to coś więcej niż profesja, to charakter.

W tłumie jak ryba w wodzie

Gdzie najczęściej polują kieszonkowcy? Odpowiedź zabrzmi banalnie: wszędzie tam, gdzie znajduje się wiele osób posiadających przy sobie gotówkę. Niegdyś miejscem takim były bazary i jarmarki w dni targowe. Dziś zastąpiły je wielkie centra handlowe, szczególnie w okresach poprzedzających Wielkanoc, Święto Zmarłych, Boże Narodzenie, będących tradycyjnym czasem przedświątecznych zakupów. Złodzieje mają wówczas zapewnione dwa elementy gwarantujące sukces: tłum i wypchane portfele.

Kieszonkowcy chętnie uczestniczą w dużych imprezach masowych. W dawnych czasach były nimi kościelne odpusty oraz uliczne przedstawienia kuglarzy. Dziś kultura współczesna zapewnia doliniarzom o wiele więcej i bardziej różnorodnych okazji - festyny, koncerty plenerowe, imprezy sportowe, majówki, dni miast, itp. Nie znaczy to wcale, że złodzieje stali się bardziej "świeccy", o nie. Popularne miejsca kultu religijnego (Licheń, Jasna Góra, Kalwaria Zebrzydowska), w których przez cały rok panuje duży ruch, i znaczące wydarzenia kościelne: odpusty, pielgrzymki, przyjazdy papieży należą do ulubionych "łowisk" złodziei kieszonkowych. Łupy może niezbyt imponujące (najczęściej portmonetki nieuważnych emerytek), za to bardzo łatwe do zdobycia. Ilość góruje nad jakością, a doliniarze i tak wychodzą na swoje.

Imprezy masowe łączy jedna, wspólna, niezwykle atrakcyjna dla kieszonkowców, okoliczność - uwaga uczestników jest zaprzątnięta tym, co się dzieje na scenie lub murawie boiska. Gdy dodamy do tego emocje towarzyszące zwykle tego rodzaju wydarzeniom, a i nierzadko alkohol, okaże się, że mamy do czynienia z kilkutysięcznym tłumem bezbronnych "frajerów", proszących się wręcz o oskubanie.

Niestety, a może na szczęście, takie okazje nadarzają się tylko kilka razy w roku. Kieszonkowcy nie mogą pozwolić sobie na luksus pracy sezonowej. W tym zawodzie, jak niemal w każdym innym, trzeba ciężko zasuwać przez cały rok. Gdy zatem nie kroi się żaden mecz ani pielgrzymka, a do świąt daleko, pozostaje doliniarskie eldorado, czyli środki komunikacji oraz duże węzły przesiadkowe - przystanki, stacje metra, dworce autobusowe i kolejowe. Kieszonkowcy znajdą tu idealne warunki pracy, które gwarantuje im anonimowy tłum rozkojarzonych, śpieszących się podróżnych z rękami zajętymi dużą liczbą toreb. Złodzieje mogą bez zwracania na siebie uwagi wtopić się w ciżbę i równie dyskretnie zniknąć ze zdobyczą.

Efektywny system trójkowy

Kieszonkowiec to termin nieco mylący. W praktyce bowiem złodzieje rzadko działają w pojedynkę. Solowe akcje są trudne i zbyt niebezpieczne. Pamiętajmy, że samo wyciągnięcie portfela stanowi dopiero połowę sukcesu. Sztuką jest niebudzące podejrzeń oddalenie się z miejsca przestępstwa i uniknięcie przyłapania na gorącym uczynku. Z trefnym fantem przy sobie kieszonkowiec staje się łatwym celem dla pierwszego napotkanego patrolu, który w każdej chwili może dokonać rutynowego przeszukania podejrzanego.

Dlatego złodzieje redukują do minimum ryzyko zatrzymania z dowodem rzeczowym. W tym celu pracują grupowo. Liczba osób biorących udział w kradzieży może być różna, jednak trzon każdej grupy tworzy trzech specjalistów. Klasyczny trzyosobowy skład spotykany jest we wszystkich okresach historycznych i pod każdą szerokością geograficzną. Nazwy poszczególnych funkcji w trójce zmieniają się w zależności od "szkoły" czy lokalnych tradycji, ale ogólna zasada pozostaje ta sama. Robotnik wyjmuje zdobycz z kieszeni ofiary. Tycer osłania robotnika - dosłownie i w przenośni. To bardzo ważna funkcja. Do tycera należy rozpoznanie, "wymacanie" ofiary oraz przygotowanie gruntu pod samą kradzież poprzez wywołanie sztucznego tłoku bądź zamieszania. Pomocnik zabezpiecza tyły, odciąga uwagę przechodniów i przejmuje łup od robotnika.

Aby dodatkowo zminimalizować ryzyko, podstawowy, trzyosobowy skład rozbudowuje się o kolejnych pracowników. Obowiązki robotnika i tycera pozostają bez zmian. Zwiększa się natomiast liczba osób zabezpieczających akcję. Świece (może być ich kilka) obserwują otoczenie i kontrolują sytuację, zwracając szczególną uwagę na ewentualne pojawienie się patrolu (w mundurze lub po cywilnemu). Wyłącznym zadaniem konika jest jak najszybsze przechwycenie zdobyczy od robotnika, a następnie zniknięcie z miejsca kradzieży.

Zdarzają się również zawodnicy działający na własną rękę. Zwykle są to albo amatorzy, którzy korzystają ze sprzyjającej okazji, albo wysokiej klasy profesjonaliści. Ci najlepsi potrafią oczyścić dolinę i trefny fant podrzucić niepostrzeżenie obcej osobie, a następnie, gdy zrobi się bezpieczniej - równie dyskretnie zabrać go od niczego niepodejrzewającego przechodnia! Takie umiejętności niewiele się już różnią od talentu wytrawnego iluzjonisty.

"Przepraszam Pana"

Jak się rzekło, każda kradzież poprzedzona jest wnikliwą obserwacją. Nie ma przecież sensu narażać się dla portfela, w którym znajduje się kilka złotych. Gdy klient zostaje namierzony, wówczas już tylko trzeba go śledzić i poczekać na stosowny moment. Jeśli taki nie następuje, należy wywołać go samemu. Do najczęstszych trików należy zrobienie sztucznego tłoku wokół ofiary. Najlepsze efekty daje on podczas wsiadania bądź wysiadania, na stopniach autobusu, tramwaju, pociągu. Obiekt nie zwraca wówczas uwagi na napierających na niego ludzi, a w zamieszaniu nie poczuje wyciągania portfela. Zwykle złodzieje chwytają ofiarę w kleszcze, zachodząc z dwóch stron. Jeden napiera od tyłu, przyklejając się niemal do pleców okradanego, który nie ma możliwości manewru, gdyż z przodu hamuje go drugi złodziej. Wariantem tej metody jest "przypadkowe" potrącenie, które odbywa się przy wchodzeniu do pojazdu. Złodziej, który jest już na najwyższym stopniu, nagle traci równowagę i przewraca się do tyłu, to znaczy wprost na klienta. Siłę upadku obu osób przyjmuje pomocnik stojący na stopniu najniższym. Oczywiście "niezdarny" pasażer gorąco przeprasza obu mężczyzn za zamieszanie, a potrącony szybko zapomina o całym zajściu, dopóki jakiś czas później z przerażeniem nie stwierdzi braku portfela. Ale nawet wtedy może nie skojarzyć, że stracił go podczas incydentu na stopniach.

Opisana wyżej technika jest tylko jedną z wielu. Każdy złodziej ma swoją ulubioną, którą dopracował do perfekcji. We wszystkich metodach chodzi o maksymalnie naturalny fizyczny kontakt z okradaną osobą. Idąc chodnikiem, można przez nieuwagę zderzyć się z upatrzonym osobnikiem. Nie ma w tym nic dziwnego, takie rzeczy zdarzają się przecież nagminnie na głównych arteriach czy w zatłoczonych pasażach. Niektórzy udają w tym celu pijanego, zataczając się przepisowo i wpadając na delikwenta. Udawanie podchmielonego przydaje się też w sposobie na "starego znajomego". Wesolutki jegomość zionący piwem rzuca się na szyję przechodniowi i zaczyna go ściskać, bo przecież "tyle lat się nie widzieliśmy". Nieporozumienie zostaje szybko wyjaśnione, udobruchany pijackimi przeprosinami natręta przechodzień odchodzi w swoją stronę lżejszy o portfel lub zegarek.

W dworcowym bufecie może się zdarzyć, że jakiś klient odwracając się nagle, obleje nas keczupem lub kawą, które zacznie energicznie ścierać z naszego ubrania. W zamieszaniu i wściekłości z powodu zabrudzonej odzieży nawet się nie spostrzeżemy, kiedy gorączkowo czyszczące ręce pozbawią nas pugilaresu. Decydując się na podobne sytuacje, kieszonkowiec ryzykuje wybuch gniewu ofiary, dlatego musi przekonująco zagrać zdeprymowanie tak, by jego solenne przeprosiny zostały przyjęte. Pod żadnym pozorem nie może dać się ponieść agresji. Przeciwnie - zrobi wszystko, by załagodzić nieporozumienie bez wzywania policji.

Krawiec z nożycami

Samo wyjęcie fantu odbywa się za pomocą chwytu zwanego "nożycami". Złodziej zapuszcza w kieszeń tylko dwa palce - zwykle środkowy i serdeczny lub środkowy i wskazujący. Kciuk i najmniejszy są skulone wewnątrz dłoni, w razie potrzeby mogą posłużyć do delikatnego rozchylenia fałd kieszeni. Rękę wkłada się grzbietem do ciała ofiary.

Kradzież "zza parkanu" to sztuka trudniejsza, dotyczy bowiem wyjęcia rzeczy z kieszeni wewnętrznej marynarki bądź kurtki. Ale dla fachowca nie stanowi to większego problemu. Najlepsi pracują w stylu włoskim - okradają klienta, stojąc tyłem do niego!

Ci, których natura nie obdarzyła w długie i szczupłe palce, radzą sobie mniej finezyjnie, acz równie skutecznie. W ręku trzymają małe ostrze (żyletka, skalpel) i po prostu nacinają torbę, reklamówkę czy kieszeń w miejscu, gdzie wypycha ją portfel. Rozcięcie ma kształt litery L, co gwarantuje łatwe i niewyczuwalne dla okradanego wyciągnięcie zawartości. Złodziej posługujący się żyletką nazywany jest "krawcem". Minusem tej metody jest ślad jednoznacznie sugerujący kradzież. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że pozbawiona w ten sposób pieniędzy osoba zgłosi fakt na policję. W przypadku kradzieży "bezinwazyjnych" ofiara może przypuszczać, że portmonetkę zostawiła na ladzie w kasie bądź gdzieś zwyczajnie zgubiła.

Kieszonkowcy są wśród nas

Po kilkuletnim spadku zanotowanych przestępstw kieszonkowych, od jakiegoś czasu można zaobserwować prawdziwy renesans doliniarstwa. W samej tylko Warszawie w pierwszej połowie 2008 roku odnotowano 1160 przypadków kradzieży kieszonkowych! Stołeczni funkcjonariusze szacują, że codziennie na ulice miasta wychodzi około 200 doliniarzy. Najsilniejsze grupy złodziejskie pochodzą z Kielc i Wołomina, ale pojawiła się też egzotyczna konkurencja - gangi Algierczyków i Nigeryjczyków! W związku ze wzrostem tego rodzaju przestępczości, szef stołecznej policji powołał rozwiązaną dwa lata temu specjalną grupę operacyjną. Składać się ona będzie z trzydziestu wyszkolonych wywiadowców.

Pamiętajmy jednak, że przed kieszonkowcami bronić musimy się przede wszystkim sami. A przynajmniej nie ułatwiajmy im roboty.

Grzegorz Kempa

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: kradzież | zawód | złodziej
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama