Mayday: Bohater, jakiego w Polsce jeszcze nie było

Zawrotne tempo, globalna intryga i bohater, który Jackowi Reacherowi się nie kłania – tak wygląda przepis na sensacyjny hit tego roku.

Gdy u wybrzeży Japonii dochodzi do powietrznej kolizji dwóch największych samolotów pasażerskich świata, amerykańska Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu wysyła na miejsce swój najlepszy zespół śledczych. Jednak od samego początku natrafiają oni na przeszkody, a tajemniczy sabotażysta nie cofnie się przed niczym, by uniemożliwić im odkrycie prawdy. 

W odruchu desperacji główny śledczy Scottie Jordan ściąga na miejsce zdarzenia polskiego inżyniera, który przed kilku laty stracił w katastrofie lotniczej żonę  i córkę. Gdy dzięki jego pomocy zespół zbliża się do prawdy, rozpoczyna się gra, której stawką jest życie wielu osób. Ale Aleksander Gall nie ma zamiaru uciekać. I wkrótce nie wiadomo już, kto jest myśliwym, a kto ofiarą. 

Reklama

Głuche ostępy Appalachów, podejrzane dzielnice Waszyngtonu i Atlanty, zagubione na Pacyfiku, targane tajfunem japońskie wysepki. Wszystkie te miejsca łączy wspólna tajemnica, którą rozwikłać może tylko jeden człowiek.   

Jeśli myśleliście, że Dirk Pitt i Jack Reacher są zuchwali, to poczekajcie, aż poznacie Aleksandra Galla. Takiego bohatera jeszcze w Polsce nie było.

Gdy miał zaledwie 13 lat, był świadkiem najtragiczniejszego wypadku drogowego w historii Polski. Od tego czasu gromadzi materiały dotyczące katastrof drogowych, kolejowych, morskich i lotniczych, interesując się nie tylko przyczynami  i konsekwencjami tych zajść, ale także sposobami ich wyjaśniania.

Po ponad dwóch dekadach badań Grzegorz Brudnik mógł z powodzeniem zostać śledczym, ale zamiast tego wolał napisać jedną z najlepszych powieści sensacyjnych tego roku. 

Przeczytaj fragmenty powieści "Mayday"

Świetlisty neon Holiday Inn rzucał jaskrawozielone światło na pusty podjazd przed hotelem. - Szesnaście dolarów, panie Coleman. - Taksówkarz sprawiał wrażenie znudzonego. Zapewne nie chciał dać po sobie poznać, że cały wieczór spędzi na opowiadaniu każdemu, kogo dzisiaj wiózł. Tom Coleman zdążył się już przyzwyczaić, że od jakiegoś czasu wszyscy wiedzą, kim jest. Podał szoferowi cztery banknoty pięciodolarowe. - Proszę zatrzymać resztę. Wysiadł z taksówki. Postawił kołnierz, żeby choć trochę ochronić się przed deszczem, i leniwym krokiem ruszył w kierunku obrotowych drzwi.

W recepcji zastał Sophie. Jak zwykle elegancką i ze starannym, choć delikatnym makijażem. - Dobry wieczór, panie Coleman. Pana ulubiony pokój jest wolny. Była śliczna. Miała czarne, lekko falujące włosy sięgające łopatek  i przyjemny dziewczęcy głos. Spoglądała na niego spod nieco przymrużonych powiek, jakby chciała sobie dodać uroku. Tom wiedział, że jej się podoba. Od lat. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, że ona nigdy nie uczyni pierwszego kroku. Z kolei on po prostu nie miał na nią ochoty. Od lat. Właściwie nie wiedział dlaczego.

Była tak bardzo w jego typie jak chyba żadna, z którą się spotykał przez ostatnie lata. Może po prostu Sophie znała zbyt wiele jego tajemnic. Bywał tu bardzo często. Przede wszystkim kiedy zdradzał żonę z którąś ze swoich kochanek. A miał ich wiele. Chodziły plotki, że przespał się z każdą stewardesą lądującą kiedykolwiek na LAX. Irytowało go to, choć faktycznie do świętoszków nie należał. - Panie Coleman? - Dziękuję. Dziś mam ochotę na inny.  Podobno numer tysiąc jest bardzo wygodny. Chciałbym spróbować. Recepcjonistka zerknęła do komputera. - Niestety jest zajęty. A może tysiąc jeden? To tuż obok. Bliźniaczy. Tysiąc jeden. Jak w arabskiej baśni erotycznej. Czy ona zrobiła to specjalnie? Nie, szybko odrzucił tę myśl. Uspokój się, Tom, bo wszystko popsujesz. - Wezmę - odparł tylko. Dziewczyna westchnęła cicho, postukała czerwonymi paznokciami  w klawiaturę, po czym położyła na ladzie klucz elektroniczny. - Dziesiąte piętro. Należność jak zwykle pobierzemy z karty. Życzę miłego pobytu. Gdy drzwi windy się zasunęły, zegarek Colemana cichym pyknięciem oznajmił zmianę daty.

Minęła północ. Pokój okazał się iście królewskim apartamentem. Ale i noc nie była byle jaka. Tom podszedł do przeszklonych drzwi prowadzących na balkon. Otworzył je. Poczuł na twarzy lekką, przyjemną mżawkę. Ponad głową usłyszał szybko narastający huk. Odruchowo zadarł głowę, ale podstawa chmur była nisko i niczego nie mógł dojrzeć. Nie musiał. - American Airlines 454. Z Dallas. Airbus A321. Dwie minuty za wcześnie - powiedział, zupełnie jakby nie skończył zmiany godziny temu.  - Wiatr z kierunku sto czterdzieści stopni, jedenaście węzłów, widzialność trzy mile, pas dwadzieścia pięć prawy, zezwalam lądować. Po przyziemieniu skontaktuj się z ground na częstotliwości 121,400.  Do zobaczenia.
 
Uśmiechnął się. Uwielbiał tę robotę. Nie zamknął za sobą drzwi, gdy szedł do łazienki. Niech się trochę przewietrzy. Ktoś taki jak on, człowiek z wyostrzonymi zmysłami, potrafił wyczuć zaduch nawet w królewskich apartamentach Holliday Inn. Po drodze wziął tylko swoją niewielką kosmetyczkę. Kabina prysznicowa była ogromna  i wyposażono ją w deszczownicę. Coleman uwielbiał ten wynalazek. Na dotykowym panelu wybrał temperaturę wody i uruchomił natrysk. Jednak najpierw golenie. Odruchowo potarł podbródek  i skrzywił się z niezadowoleniem. Nie należał do facetów z gęstym i szybko rosnącym zarostem, ale trzy dni bez żyletki zrobiło swoje. A tej nocy chciał wyglądać zjawiskowo.

Wyjął przybory z kosmetyczki i zabrał się do pracy. Wykonywał ją starannie. Nawet nieco zbyt starannie. Uspokój się, Tom. Gdy skończył, wszedł pod prysznic. Woda była ciepła i przyjemna. Chwilę stał w bezruchu, pozwalając, by spłukała z niego ślady minionego dnia. Odkorkował buteleczkę  z hotelowym szamponem, jednym  z tych, które choć tanie i kiepskiej jakości, to pachną tak, że ludzie zabierają je do domu. Wylał na siebie połowę zawartości opakowania, które natychmiast zmieniło się w lekko różowawą pianę. Chwilę się pomoczył, a potem wyłączył natrysk. Nie wytarł się dokładnie i gdy wrócił do pokoju, woda wciąż kapała mu z posrebrzanej szczeciny.

Siwe włosy w wieku trzydziestu pięciu lat. Katastrofa. Znów otworzył walizkę, schował kosmetyczkę, nie zważając na to, że jest jeszcze mokra, a wyjął swój ulubiony czarny garnitur od Gucciego, w foliowym pokrowcu. Właśnie miał sprawdzić, czy się nadto nie wymiął, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Zastygł, jakby się bał, że najmniejszy ruch zdradzi jego obecność. Taki odruch ostrożnego człowieka.  U każdego faceta zbyt często zdradzającego żonę można się go doszukać. - Panie Coleman, jest pan tam? Muszę z panem porozmawiać. Natychmiast - odezwał się męski głos.

Tom ochłonął w końcu i cichutko, na paluszkach podkradł się do drzwi. Przyłożył oko do wizjera, ale natychmiast je cofnął. Kolejny irracjonalny strach. Jeśli ja widzę jego, to czy on przypadkiem nie widzi mnie? - Halo! Wziął się w garść. - Kto tam? - zapytał, starając się, by jego głos brzmiał swobodnie. - Wszystko panu wyjaśnię, proszę otworzyć. - Jest pan dziennikarzem? - Nie. - Więc kim? Jak się pan nazywa? - Aleksander Gall. Aleksander Gall? Gall? Znał to nazwisko. Tylko skąd, do cholery? Tymczasem intruz nie odpuszczał: - To naprawdę bardzo ważne. Przede wszystkim dla pana. Musimy natychmiast porozmawiać. - Tylko się ubiorę. Za dziesięć minut będę na dole. - Świetnie. Dziękuję. Poczekam  w restauracji.

Przez chwilę Coleman wsłuchiwał się w odgłosy oddalających się kroków. Gall? Gall? Brzmiało znajomo, ale w ciągu ostatnich sześciu miesięcy miał do zapamiętania tak wiele nowych nazwisk. Facet twierdzi, że nie jest dziennikarzem. Czyżby ktoś  z komisji? Nie, chyba nie. Te nazwiska znał bardzo dobrze. A może to mąż jakiejś stewardesy, którą przeleciał? Albo zwykły fan, bo - o popierdolony świecie! - i tych mu nie brakowało. Skąd, do diabła, wiedział, że tu będę? Garnitur leżał doskonale. Coleman potrafił je dobierać. Mechanicznie zawiązał krawat. Ostatnie spojrzenie w lustro upewniło go, że wszystko wygląda tak, jak trzeba.

Popatrzył na zegarek. Zostało siedem minut. Czas na trochę przyjemności. Nalał do kieliszka odrobinę martini. Wyciągnął  z kieszeni paczkę marlboro i wyszedł na balkon. Chwilę mocował się  z zapalniczką. Dopiero za trzecim razem udało mu się utrzymać płomień wystarczająco długo, by przypalić papierosa. Zaciągnął się głęboko. Stary poczciwy marlboras. Smakował jak nigdy dotąd. Martini też było niczego sobie, choć zwykle gustował w innych trunkach. Odczuł namiastkę relaksu. Zamknął oczy i przez chwilę stał w bezruchu. Uwielbiał, gdy krople deszczu moczyły mu twarz. Teraz porządnie się rozpadało. Gdzieś w oddali usłyszał grzmot. Każdy na jego miejscu pomyślałby, że to burza. On jednak wiedział, że to Alaska Airlines 436  z Seattle. Boeing 737. Spojrzał na zegarek. Czas się skończył. Martini również. Gall zapewne już się niepokoi, że Coleman go wystawił. Ale on nie należał do ludzi, którzy wystawiają kogokolwiek. Zgasił papierosa o barierkę. - Za dziesięć minut na dole. Tom, ty jajcarzu. Zaśmiał się. I skoczył.   

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama