CUDA TECHNICZNE PRL

Dzień dobry, chcę zamówić rozmowę! Koszmar połączeń i ręczna centrala telefoniczna

Obecnie jesteśmy raczej przyzwyczajeni do tego, że jeśli chcemy się z kimś skontaktować, wystarczy wyciągnąć smartfona, odnaleźć zapisany wcześniej numer lub wpisać od nowa uzyskany, a następnie kliknąć odpowiedni przycisk, by w ciągu kilku sekund nawiązać połączenie telefoniczne z ludźmi z całego świata. Ograniczać nas może brak środków na koncie, ewentualna nieznajomość numeru telefonu albo dobre wychowanie, jeśli nie chcemy budzić kogoś z drugiego końca globu. Mało tego, rok w rok możemy się spodziewać nowych modeli telefonów, coraz to lepszych, notujących ogromne wyniki sprzedażowe.

Gdy Centrum Badania Opinii Społecznej po raz pierwszy zapytało Polaków o telefony komórkowe, a stało się to w 1997 roku, okazało się, że zaledwie 2 procent gospodarstw domowych je posiada. Rzecz miała się inaczej z telefonami stacjonarnymi - w ich przypadku na tamten czas wskazano 47 procent. Obie te wartości stopniowo rosły, a w 2007 roku telefony komórkowe z wynikiem 78 procent górowały już nad stacjonarnymi, które osiągnęły 71 procent (najwyższą wartość odnotowano w 2002 i 2004 roku i było to 77 procent). W 2017 roku telefon komórkowy był już niemal w każdym gospodarstwie domowym - 95 procent. Jak czytamy w komunikacie z badań CBOS z 2021 roku, obecnie korzysta z nich już 96 procent dorosłych Polaków.

Reklama

Tak nie było jednak zawsze

Ale cofnijmy się nieco w czasie, do momentu, w którym w Polsce na półkach próżno było szukać kawy, pieprzu czy słodyczy, po dobra luksusowe trzeba się było raczej udać do Niemieckiej Republiki Demokratycznej albo Czechosłowacji, a i aby dostać te podstawowe, należało wystać swoje w kolejkach, nawet jeśli już przy ladzie mielibyśmy usłyszeć, że produktu nie ma. W czasach PRL-u również telefony były towarami pożądanymi, luksusowymi, no i oczywiście deficytowymi.

"Proszę zamiejscową Lubartów 33. Mój numer to 333" - mówi Wiesław Michnikowski z kabaretu Dudek, rozpoczynając skecz pt. "Sęk" i może nam to nieco zarysować, jak wyglądała próba wykonania połączenia w tamtych czasach.

Posiadanie telefonu stacjonarnego we własnym domu dla wielu pozostawało odległym i często nieosiągalnym marzeniem. Można było złożyć podanie o przyznanie abonamentu, ale raczej jasne było, że po pewnym czasie przyjdzie odmowa w związku z brakiem "możliwości technicznych". Jeśli już jednak ktoś miał telefon w mieszkaniu, to poza tym, że z całą pewnością miał też znajomości, bywało, że na niewiele mogło się to przydać - w latach 80. infrastruktura telekomunikacyjna pozostawiała wiele do życzenia. Próby nawiązania połączenia nawet między dzielnicami często kończyły się komunikatem o błędzie.

Międzymiastową poproszę!

Pierwsza ręczna centrala telefoniczna została uruchomiona w 1878 roku w Stanach Zjednoczonych. Z czasem zawitała także w Polsce. Operowanie nią sprowadzało się do podłączania przez pracownika siedzącego przed łącznicą odpowiednich wtyczek do gniazd. Aby dokonać połączenia, korzystało się z aparatów, jakie posiadano w domach (o ile je posiadano) albo szło się na pocztę. W pierwszym przypadku należało zadzwonić na centralę w danym mieście, zgłosić, do jakiego miasta oraz z jakim numerem chce się skontaktować, a następnie oczekiwać na odpowiedź. Pracownik takiej centrali kontaktował się z drugim, będącym w miejscu przez nas wskazanym i jeśli mu się to udało, a rozmowa mogła dojść do skutku, do nadawcy oddzwaniano. Nie raz i nie dwa w odpowiedzi można było usłyszeć, że rozmowy nie będzie z powodu złej pogody w województwie albo że tak trzeszczy na linii, że połączenie jest niewykonalne. W przypadku bezpośredniego kontaktu z pracownikiem poczty, po zazwyczaj długim czasie oczekiwania kierowano nas do odpowiedniej budki, wołając na cały budynek: "Kalisz, budka numer 3". Sytuacja była nieco bardziej skomplikowana, jeśli obie strony nie miały telefonu. Wtedy rozmowę można było zamówić z wyprzedzeniem na konkretny dzień.

Zamówić, nawet z kilkudniowym wyprzedzeniem, należało również bardzo kosztowne rozmowy międzynarodowe. Robiło się to także na poczcie, wcześniej oczywiście stojąc w pokaźnej kolejce. Zdarzało się, że konkretna centrala z zagranicą łączyła się tylko danego dnia, np. w środę.

Na centrali można było też poprosić o rozmowę pilną albo błyskawiczną, ale wymagana do tego była dużo wyższa opłata i nawet to nie dawało gwarancji, że czas oczekiwania się skróci - mogła się jednak odbyć nawet tego samego dnia. W nagłych przypadkach pozostawało mieć nadzieję, że tak się właśnie stanie.

Czasy były trudne, a jakoś trzeba było sobie radzić. Gdy takie metody nie zdawały egzaminu, korzystano np. z telefonów, które były w pracy. Instytucje państwowe płaciły miesięcznie nawet od kilkuset złotych do miliona za rozmowy telefoniczne. W 1986 roku w Gościnie uruchomiono wzorcową wiejską centralę telefoniczną, której system opracowała grupa inżynierów ze Stowarzyszenia Elektryków Polskich. Było to pierwsze w kraju kompleksowe urządzenie tego typu na wsi.

Częściowym rozwiązaniem problemu komunikacyjnego miały być budki telefoniczne. W 1984 roku było ich 22728 sztuk (co wypadało biednie w porównaniu z innymi europejskimi krajami). Ale i z nimi nie było łatwo - stały się łatwym kąskiem dla złodziejów. Każdego roku ginęło ich aż 400, często też ulegały awariom lub były dewastowane. Nie można zapomnieć także o tym, że... regularnie połykały monety albo nie łączyły rozmów. Nawet jeśli udało nam się już porozmawiać, za szczęśliwcami przy słuchawce stała cała kolejka ludzi, którzy nie zwykli mieć w sobie na tyle cierpliwości, żeby rozmawiającego nie pośpieszać.

W 1992 roku w telewizji ogłoszono początek analogowej telefonii komórkowej w Polsce. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama