ZŁO PRZYSZŁO W ŚWIĘTA

Zbrodni połanieckiej dokonano w cichą, wigilijną noc. Świadków były dziesiątki

Święta wielu osobom kojarzą się z ciepłem, rodzinną atmosferą, kolędami czy prezentami. I często tak właśnie wyglądają. W 1976 roku, w pasterkową noc, rzecz miała się jednak inaczej. To właśnie wtedy dokonano okrutnej zbrodni, odbierając życie trzem osobom – Stanisławowi Łukaszkowi, będącej w piątym miesiącu ciąży Krystynie Łukaszek oraz jej dwunastoletniemu bratu, Mieczysławowi Kalicie. Powodem miała być dawna waśń oraz kradzież weselnej wędliny. Morderstwu przyglądało się kilkadziesiąt osób. Zmowa milczenia w Połańcu i Zrębinie trwa do dziś.

Jest 24 grudnia 1976 roku. Zwyczajowo w kościele w Połańcu na Pasterce zbiera się sporo ludzi - są to mieszkańcy miasteczka, ale i okolicznych wsi, w tym Zrębina. Jednak nie wszyscy będą uczestniczyć we mszy od początku do końca. 18-letnia Krystyna Łukaszek, jej 25-letni mąż Stanisław Łukaszek oraz jej dwunastoletni brat Miecio Kalita byli tej nocy w kościele, ale w pewnym momencie do kobiety podeszła jej krewna, Zosia, która sugeruje całej trójce, że powinni wyjść z kościoła i skierować się do Zrębina z dość niecodziennego powodu. W ich domu miał pojawić się ojciec Krystyny i Miecia, będąc pod wpływem alkoholu. Z powodu kłótni z matką rodzeństwa wyprowadził się wcześniej do siostry. Mężczyzna ma się oczywiście awanturować, stąd konieczność pojawienia się w domostwie Krystyny i Stanisława. Niewiele myśląc, cała trójka udaje się więc w stronę domu.

Reklama

W tym celu chcieli skorzystać z uprzejmości kierowcy jednego z dwóch autobusów, czerwonego lub niebieskiego sana, które zostały wynajęte, by przetransportować uczestników mszy. Mężczyzna jednak się nie zgadza, mimo dość małej odległości pomiędzy miejscowościami - dzieliło ich zaledwie 3 km. Krystynie, Stanisławowi oraz Mieciowi nie pozostało więc nic innego, jak pokonać dystans pieszo. Okoliczności nie były sprzyjające - był w końcu grudzień, środek nocy, w dodatku kobieta była w piątym miesiącu ciąży, jednak wcześniejsze pojawienie się w domu było konieczne. Tak przynajmniej sądzili.

Pasterka dobiega końca, a z kościoła wychodzą wierni i kierują się do wspomnianego już czerwonego autobusu. Część z nich w autobusie już była, gdzie trwała swego rodzaju nieformalna pasterka, nakrapiana wysokoprocentowymi trunkami. Uczestniczył w niej między innymi również sołtys oraz Jan Sojda.

Koło 2 lub 3 w nocy na posterunek milicji zgłasza się Józef Adaś, informujący stróżów prawa o kradzieży niebieskiego autobusu. San dość szybko się odnalazł, ponieważ leżał w rowie na drodze prowadzącej z Połańca do Zrębina. Przy pojeździe milicjanci znajdują również zwłoki kobiety, mężczyzny i chłopca, czyli znanych nam już Krystyny, Stanisława i Miecia. Wszystko wygląda tak, jakby wydarzył się wypadek, nic więc dziwnego, że taką narrację obrali milicjanci - w związku z trwającą pasterką, tą nieformalną, ktoś miał po prostu wykorzystać nieuwagę biesiadujących i odjechać jednym z autobusów, a następnie przejechać wędrującą w stronę Zrębina trójkę. Co jednak może rodzić podejrzenia, to że Krystyna Łukaszek ma ściągniętą dolną część ubrania, co może sugerować, że ktoś próbował ją zgwałcić. Stanisław Łukaszek ma z kolei dość nietypowe jak na tego typu wypadek obrażenia głowy, znajdujące się na czubku czaszki. Ma też rozbity oczodół, ale nietknięty nos. 

Warto zaznaczyć, że miejsce zbrodni widzieli jedynie milicjanci i to właśnie oni zabezpieczyli ślady. Sekcję zwłok przeprowadza z kolei lekarz, który nie miał do tego uprawnień. Prokurator miał styczność ze sprawą dopiero podczas sekcji zwłok, podczas której zasugerował, aby oszczędzać i nie rozcinać ciał. Miało to na celu odjęcie dodatkowych krzywd rodziny, którzy mieli jeszcze żegnać bliskich w otwartych trumnach. Co dodatkowo ciekawe, nie zabezpieczono śladów z niebieskiego sana. Po kilku tygodniach stania na milicyjnym parkingu, został zwrócony do firmy PKS Połaniec, a następnie skierowano go do kasacji. Ślady zbrodni bezpowrotnie zniknęły.

Dwa dni później, czyli 26 grudnia, pod domem Józefa Adasia da się słyszeć krzyk: "Zabiliście Kalitów, zabiliście mi przyjaciela!", a w szybę uderza kamień. Krzyczy syn najbiedniejszych gospodarzy, Stasiu Strzępek, który był najlepszym przyjacielem Miecia Kality. Chłopaka nie było na pasterce ani w autobusie, jednak jak się okaże, z krzaków doskonale widział to, co zdarzyło się w nocy 24 grudnia. Choć to konkretne wydarzenie ze Stasiem w roli głównej szybko zostaje zignorowane i zapomniane, nie zapomina o nim tzw. "król Zrębina", czyli Jan Sojda, najbogatszy człowiek we wsi. Próbuje go przekupić, zaprasza na obiady, częstuje papierosami, wmawiając, że tamten musiał sobie coś przywidzieć. Sojda próbuje następnie przekupić ojca chłopaka, który dowiedział się, że jego syn syn posiada jakieś informacje. Na nic się jednak zdała propozycja kupienia mebli czy krowy, Stasiu zamierzał złożyć zeznania. Jego ojciec nie doczekał końca śledztwa, popełnił samobójstwo z powodu presji, którą wywierali na nim mieszkańcy wsi.

Co zatem dokładnie wydarzyło się 24 grudnia 1976 roku?

Biesiadnikom z czerwonego sana skończył się alkohol. Sojda zarządził więc, że pojadą uzupełnić zapasy. I tak ruszają dwa autobusy oraz fiat 125p, który był prowadzony przez zięcia Sojdę, Jerzego S. Po drodze mijają Krystynę Łukaszek, Stanisława Łukaszka i Mieczysława Kalitę. Wtedy kierowca fiata potrąca dwunastoletniego Mietka i łamie mu tym samym nogę. Do nastolatka podbiega Stanisław, a tym czasie z samochodu wysiada Sojda i Józef Adaś, który niesie ze sobą klucz do odkręcania kół. Zadaje Stanisławowi kilka ciosów. Krystyna, widząc to, ucieka w pole. Sojda, Józef Adaś oraz Henryk W., który przyświeca latarką, doganiają ją. Zabijają i wloką do drogi. Dobijają także Stanisława Łukaszka. Zięć Sojdy wsiada do fiata i najeżdża kołem na głowę Miecia. Dokładne instrukcje dostał od Sojdy. 

Miecio ginie z powodu rozległego złamania kości ze zmiażdżeniem i stłuczeniem tkanki mózgowej. Stanisław z powodu wgniecenia połamanych kości czaszki do mózgu. Przyczyną śmierci Krystyny jest natomiast rozległe złamanie kości czaszki i przerwanie rdzenia kręgowego.

Wszystkiemu przyglądali się pasażerowie autobusów. Sojdzie zależało na tym, aby świadków było jak najwięcej. Wydarzenie miało umocnić jego pozycję, podkreślić, że jest niemalże nietykalny, absolutnie ponad prawem. Świadków zdarzenia przekonywano do milczenia groźbą, przysięgą i podarkami.

(W tym wydaniu imiona sprawców zostały zmienione, jak jednak można się domyślić "Wojda" to "Sojda". Świadkowie zdarzenia otrzymywali od niego także pieniądze. Ich ilość różni się w zależności od źródła, mówi się jednak, że było to od kilku do dwudziestu tysięcy złotych. Pasażerom miał grozić zięć Sojdy, czyli Stanisław K. Mówił, że tego, kto wyjdzie, spotka ten sam los.

Sprawcy postanawiają następnie przemieścić zwłoki ofiar w inne miejsce, niebieskim sanem. Przejeżdżają nim też po zwłokach kobiety i porzucają w rowie, aby upozorować wypadek. Czerwony autobus wraca do kościoła - dzięki temu sprawcy oraz świadkowie zyskują alibi. 

Co było powodem zbrodni? Stara waśń, wiecznie żywa

Jak się okazało podczas procesu, wszyscy we wsi wiedzieli, że między rodziną Sojdów i Kalitów był wciąż żywy zatarg. Jan Roj, czyli dziadek zabitej Krystyny oraz Miecia, po wojnie pomógł milicji w odnalezieniu młodego Jana Sojdy, który został skazany za gwałt i ukrywał się przed dokonaniem wyroku. Gdy ten wyszedł z więzienia, zginął syn Roja, który został zastrzelony z broni należącej do Sojdy. Do zbrodni przyznał się jednak jego znajomy. Roj i Sojda mieli też rywalizować o władzę we wsi.

Kilka miesięcy przez wydarzeniem feralnej nocy, w sierpniu 1976 roku miało miejsce wesele. To wtedy Stanisław Łukaszek poślubił wnuczkę Roja, czyli Krystynę Kalitę. W przygotowaniach pomaga siostra Sojdy (żona Józefa Adasia). Matka panny młodej jednak zauważy, że oprócz pomagania, zajmuje się też inną rzeczą, mianowicie wynoszeniem wędlin i mięs z wesela. O całej sprawie dowiedział się Sojda, który słysząc, że jego siostrę ktoś (a właściwie członkini rodziny Rojów) posądza o kradzież, postanowił się zemścić. Chciał śmierci całej rodziny Roja.

Zeznania, roczny proces i wyroki

Około pięć miesięcy po dokonanej zbrodni, czternastoletni Stanisław Strzępek zeznaje na posterunku.

Sprawą zainteresowała się grupa milicjantów z Komendy Wojewódzkiej w Tarnobrzegu. Aresztowano Józefa Adasia, zarzucając mu spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Wkrótce na milicję trafia Leszek Brzdękiewicz, jeden z pasażerów autobusu. Zeznał prawdę, ale nie powtórzył swoich zeznań przed sądem, bowiem zmarł przed procesem w wyniku utonięcia. 

Do prokuratury wojewódzkiej wpłynął dość osobliwy anonim, którego autor zażądał, aby dokonać upomnienia matki zabitego rodzeństwa, żeby nie rozpowiadała, że wydarzenie było morderstwem. W anonimie określono je jako "upomnienie dla nas wszystkich, dla całej rodziny", co wzbudziło podejrzenia śledczych. 

Około 5 miesięcy po wydarzeniu zarządzano dokonania ekshumacji zwłok. Na podstawie zeznań, a także wyników sekcji prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Sojdzie, Adasiowi, Józefowi S. i Stanisławowi K.

Proces rozpoczął się w listopadzie 1978 roku.

Zawiłość dokonanej, makabrycznej zbrodni oraz skalę zmowy milczenia doskonale obrazuje następujący cytat: 

Zdaniem biegłych psychiatrów, wszyscy oskarżeni byli zdrowi psychicznie. Po procesie trwającym ponad rok, Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu skazał Jana Sojdę, Józefa Adasia, Jerzego S. i Stanisława K. na karę śmierci. Rada Państwa, korzystając z prawa łaski, zmieniła karę śmierci orzeczoną dla dwóch ostatnich sprawców na 25 i 15 lat pozbawienia wolności.

23 listopada 1982 roku w Areszcie Śledczym przy ulicy Montelupich w Krakowie wykonano wyroki kary śmierci przez powieszenie na Janie Sojdzie i Józefie Adasiu. Jerzy S. spędził w więzieniu 14 i pół roku, Stanisław K. natomiast 11 i pół roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy