Z "kałachem" na Tupolewa, czyli porwanie na Okęciu

TU-154 na płycie lotniska Okęcie /East News
Reklama

Dzięki żmudnym treningom nasi antyterroryści już w latach 80. zeszłego wieku byli przygotowani na najbardziej ekstremalne sytuacje. Nawet wtedy, gdy samolot chciał uprowadzić... jeden z żołnierzy ochraniających lotnisko!

Warszawa-Okęcie, 27 listopada 1982 roku, stan wojenny. Do czekającego na odlot Tu-154 podbiega młody mężczyzna w  mundurze, trzymający w ręku kałasznikowa. - Spier***,  bo cię rozwalę! - krzyczy do kolegi pilnującego maszyny pełnej pasażerów, po czym wchodzi na pokład. Wiadomość o zajściu szybko dociera do antyterrorystów. Najczarniejszy scenariusz właśnie stał się faktem...

Zagrożenie nie przyszło z zewnątrz: napastnik nawet nie musiał rozkładać broni na części, by liczyć na łut szczęścia podczas kontroli. Pokaźnych rozmiarów karabinek automatyczny wniósł na płytę lotniska zupełnie legalnie. Porywaczem jest "swój człowiek", który wybrał akurat taką drogę do upragnionej wolności.

Reklama

Rozkaz to rozkaz

Aby nie marnować czasu, antyterroryści kończyli przygotowania do akcji, pędząc autem w kierunku samolotu. Zdawali sobie sprawę, że porywacz chce po prostu uciec z  komunistycznej Polski na Zachód, jednak bezpieczeństwo pasażerów było dla nich priorytetem. 

Wiedząc, że napastnik ma co najmniej 30 sztuk amunicji, nie zastanawiali się ani chwili, czy założyć kamizelki kuloodporne i kaski. - Uciekać, idzie grupa Dziewulskiego! - krzyknął jeden z  gapiów, zobaczywszy uzbrojonych mężczyzn. Jerzy Dziewulski, dowódca brygady, chwilę później usłyszał w krótkofalówce zaskakującą informację.

Przedstawiciel węgierskich linii lotniczych, do których należał samolot, był skłonny pozwolić terroryście odlecieć - i  to wraz z zakładnikami. Domyślając się politycznego kontekstu uprowadzenia, liczył, że skończy się na strachu, a przewoźnik odzyska nienaruszony samolot z lotniska w Berlinie Zachodnim. Wiadomość powtórzył dyżurny. Rozkaz to rozkaz, ale Dziewulski (swoją drogą później poseł czterech kadencji Sejmu III RP) zareagował na to polecenie w sposób nieparlamentarny: - Spier***! Ja tu sam decyduję! W grę wchodził honor jednostki...

Czołowe zderzenie teorii z praktyką

W końcu jednak znalazł się ktoś, kto stanął po stronie milicjantów w kwestii odbicia zakładników - był to dowódca Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP). Pojawił się jednak kolejny problem: przez radio tłumaczył, w jaki sposób brygada ma obezwładnić terrorystę. Dziewulski starał się go wysłuchać, ale kiedy przekazywane pomysły przekroczyły granicę absurdu, bezpardonowo uciął rozmowę: - Panie generale, proszę tu przyjść i pokazać nam, jak to się, ku***, robi! - rzucił do słuchawki i się rozłączył.

Podczas ochraniania lotniska szef antyterrorystów najbardziej nie lubił właśnie telefonów od przełożonych. Zawsze odzywali się w najgorszym z  możliwych momentów: w  środku akcji potrafili zadawać bezsensowne pytania na temat jej przebiegu lub przekazywać swoje "bezcenne" wskazówki, nie mając żadnego doświadczenia w  temacie. Tymczasem na szali było ludzkie życie.

W wywiadzie zamieszczonym w  książce Jerzy Dziewulski o terrorystach w Polsce, tak opowiadał o incydencie ze zwierzchnikiem WOP: -  Jemu się zdaje, że ja siedzę za biurkiem i  mogę pokonwersować uprzejmie minutkę czy dwie, a ja jestem wkur***, tu jest operacja. Odpowiadam za nią. Jakby mi się noga poślizgnęła, to mnie wsadzą. Albo mi łeb odpali zamachowiec.

Po wnikliwej analizie sytuacji postanowiono, że pierwszym krokiem będzie otwarcie luku bagażowego Tu-154 i ocena możliwości dostania się tą drogą na pokład. Gdy Dziewulski lustrował już wnętrze komory, do tupolewa podbiegł nagle natarczywy przedstawiciel linii. - Premier Węgier nie zezwalać atak samolotu! - krzyknął, po czym uciekł w popłochu, widząc, że wściekły dowódca służb specjalnych celuje w  niego z  pistoletu. Antyterroryści nie zamierzali dać za wygraną. 

Jak kopniakiem uziemić samolot?

- Ki czort?! - pomyślał jeden z zakładników, gdy nagle podłoga pod jego nogami zaczęła się ruszać. Chwilę później z małego otworu wyłoniła się głowa. "Dziewul" dopiął swego - był na pokładzie, przynajmniej częściowo. Rozejrzał się dokładnie i  postanowił nie podejmować próby obezwładnienia terrorysty w pojedynkę. Kiedy tylko ponownie schował się w  luku bagażowym, przez radio dotarła do niego informacja, że pilot wkrótce rozpocznie kołowanie. Czyżby premier Węgier postawił na swoim? 

Nic z tych rzeczy - jeden z antyterrorystów odciął przewody hamulcowe, co natychmiast zauważył kapitan i wstrzymał procedurę. Na wszelki wypadek Dziewulski także chciał dołożyć trzy grosze do uszkodzenia samolotu: obawiał się, że koledzy będą z niego szydzić, jeśli pozwoli terroryście opuścić lotnisko, a  on sam utknie w środku maszyny. Paroma porządnymi kopniakami zepsuł więc pokrywę luku bagażowego. Jednocześnie inny członek brygady uderzył w tupolewa... rozpędzonym wózkiem. Uziemiony Tu-154 stał się bezużyteczną metalową puszką, w  której wnętrzu znajdowali się porywacz z kałasznikowem i tłum zakładników. Dziewulskiemu udało się wydostać.

Z gołymi rękami na kałacha?

Napastnikowi wciąż jednak wydawało się, iż wszystko idzie po jego myśli. Co prawda ugiął się i wypuścił kobiety oraz połowę mężczyzn, ale w zamian obiecano mu nowy, sprawny samolot. Nie wiedział przy tym, że ten nie poderwie się z pasa startowego - za sterami siedział bowiem ubrany w mundur pilota Jerzy Dziewulski, a na pokładzie samolotu ukryli się... antyterroryści. Teoretycznie wygraną mieli już w kieszeni, ale ich ruchy krępował rozkaz przełożonych: żołnierz miał zostać obezwładniony bez użycia broni. Tylko jak walczyć wręcz z desperatem, który ma  kałasznikowa?

W całej historii właśnie to polecenie wzbudza w Jerzym Dziewulskim największe emocje. - Dlaczego on mógł do mnie strzelać, a ja do niego nie? Dlaczego życie terrorysty było cenniejsze niż moje? - pyta, wspominając pamiętną noc. Na tak szaleńczy pomysł wpadł Czesław Kiszczak, generał Wojska Polskiego i  ówczesny minister spraw wewnętrznych. Podobno uznał, iż "nie wypada strzelać do żołnierza w  mundurze". Zdaniem dowódcy brygady mogło też chodzić o to, że strzelałaby milicja, która w oczach szefa resortu siłowego stała o wiele niżej w hierarchii niż armia.

Porywacz niespodziewanie i na pewno nieświadomie ułatwił służbom specjalnym zadanie, prosząc, aby do grona zakładników dołączył negocjator. Do tej roli potajemnie wyznaczono... jednego z najbardziej doświadczonych antyterrorystów w  Polsce. Niemniej jednak nawet doskonale wyszkolonemu człowiekowi może zrobić się gorąco, gdy do głowy przykłada mu się lufę kałasznikowa - tymczasem napastnik prowadził nowego zakładnika do zastępczego samolotu właśnie pod bronią. Mimo ekstremalnej sytuacji negocjator nie stracił zimnej krwi.

Ostatni lot porywacza

Zbieg okoliczności sprawił, że na płycie lotniska była też żona Dziewulskiego. Zapłakana stewardesa słuchała prowadzonych przez radio rozmów oraz negocjacji, pełna obaw, jak się to skończy. Niepotrzebnie. Porywacza obezwładniono błyskawicznie, gdy wchodził do nowego samolotu. Nie miał najmniejszych szans, zwłaszcza że sam dopuścił do siebie anty terrorystę. Poza tym milicjanci dobrze wiedzieli, co zrobić, aby zneutralizować kałasznikowa. Wystarczy do tego odpowiednio umiejscowiony palec: włożenie go za spustem uniemożliwia oddanie strzału.

Gdy mężczyźni złapali napastnika, padła komenda: - Wyrzucamy! Porywacz upadł na płytę lotniska i znieruchomiał... Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po odzyskaniu przytomności,  było prawdopodobnie nienaturalnie mocne światło. W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się film przedstawiający chwile po wyrzuceniu terrorysty - leży on na ziemi, mrużąc oczy, a wokół niego biegają funkcjonariusze. Zdał sobie sprawę, że oślepiające go światła to lampy wykorzystywane przez ekipę telewizyjną. Milicjanci rozdzierali mu właśnie ubranie w poszukiwaniu niebezpiecznych przedmiotów. Był jednak "czysty".

Dziewulski nawet nie miał siły się przebrać, więc do głównego budynku lotniska wszedł w mundurze kapitana LOT-u (choć z bronią przy pasie) i zaczął pakować leżące na stołach jedzenie. Posiłki przygotowano dla kogoś innego, ale po tak emocjonującej nocy nie zamierzał się tym przejmować. Gdy stojąca obok stewardesa zapytała, gdzie zabiera prowiant, "Dziewul" zażartował, że na bazar. Był pewien, iż nic ani nikt nie będzie już w stanie zepsuć mu humoru. Mylił się.

Uwagi do jego zachowania podczas akcji zgłosił generał, którego szef anty terrorystów nie chciał posłuchać i użył wobec niego niecenzuralnych słów. Na zarzuty odpowiedział, nie owijając w bawełnę: - Nie wiem, co mówiłem i komu. (...) Przy takiej robocie to mogłem bezwiednie ch*** rzucać. Wytłumaczenie musiało zostać uznane za wystarczające, gdyż za niesubordynację nie poniósł żadnych konsekwencji...

Tomasz Awłasiewicz

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy