POLSKIE DRAPACZE CHMUR

Krakowski szkieletor i jego nietypowa historia, od straszydła do finalnej inwestycji

45 lat w budowie to nie jest rekord świata - katedra Sagrada Familia w Barcelonie powstaje od 1882 roku. Ale jak na polskie warunki historia wieżowca "Unity Tower", przez dziesięciolecia znanego Krakusom jako "Szkieletor", to prawdziwa epopeja. Tragikomiczna historia jednego z zaledwie dwóch krakowskich wysokościowców momentami przypominała scenariusze filmów Stanisława Barei.

Przez cztery dekady budynek wyglądał jak największa na świecie dekoracja halloweenowa, albo scenografia do bardzo ambitnego filmu postapokaliptycznego. Ale też na swój sposób “Szkieletor", który dominował nad całą panoramą Krakowa, stał się swoistą maskotką miasta. Dla każdego wychowanego w latach 80. czy 90. krakowianina był symbolem stolicy Małopolski nie mniejszym, niż Wawel, Kopiec Kościuszki czy Barbakan. 

Miało, oczywiście, być zupełnie inaczej. Budynek miał być początkiem wielkiej przebudowy miasta. W sąsiedztwie Ronda Mogilskiego i dworca głównego, zaledwie 1400 metrów od Bazyliki Mariackiej, miała powstać supernowoczesna dzielnica, którą nazywano “krakowskim Manhattanem". Dzielnica miała zupełnie zdominować średniowieczne Stare Miasto i zmienić Kraków w wizytówkę nowoczesnej, gierkowskiej Polski. Jej ukończenie planowano na rok 2005. Jak się miało okazać, do tej daty nie udało się ukończyć nawet pierwszego z budynków.

Reklama

Wielkie ambicje PRL

Pomysł, by zbudować w Krakowie drapacz chmur, wysoki na dziewięćdziesiąt metrów budynek, zrodził się jeszcze w latach 60. Wieżowiec miał stać się częścią położonego między ulicami Rakowiecką a Beliny-Prażmowskiego kompleksu, który docelowo miał składać się z kilkunastu wież. 

Gospodarzem pierwszego budynku miała być NOT - Naczelna Organizacja Techniczna, choć obecność sali kongresowej na 500 miejsc na dwóch pierwszych poziomach był przez wielu krakowian uznany za sugestię, że prawdziwym głównym użytkownikiem budowli miał być wojewódzki komitet Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wieża przy ul. Lubomirskiego 2 miała mieścić także sale wystawowe, restauracje, biura i hotel. 

Pierwszy konkurs na projekt budynku zorganizowano jeszcze w 1968 r., na dwa lata przed objęciem władzy przez Edwarda Gierka. Wygrał pomysł autorstwa Zdzisława Arcta, Ewy Dworzak i Krzysztofa Leśnodorskiego. Pierwszy pomysł zakładał powstanie budynku nieco mniejszego, bo liczącego o 8 pięter mniej. Ostatecznie jednak dołożono niemal 20 metrów wieżowca, by ten prezentował się jeszcze bardziej imponująco. 

Jak na standardy połowy lat 70. budynek miał być naprawdę supernowoczesny. Biurowo-szkoleniowa część budynku, obejmująca piętra 3-14, miała być spięta systemem audio-wizualnym, który umożliwiałby prowadzenie “zdalnych" konferencji. Dwa kolejne piętra miały zawierać kawiarnię z tarasem widokowym, a piętra 18-22 luksusowy hotel. Reszta kondygnacji miała być wypełniona urządzeniami technicznymi i przeciwpożarowymi. Typowe dla lat 70. jest to, że nikt szczególnie nie przejmował się miejscami do parkowania: parking podziemny wieżowca miał mieścić 154 auta. W czasach świetności dużego Fiata sporo, dziś niedorzecznie mało. 

Nad detalami projektu pracowało w kolejnych latach 21 zespołów inżynierskich z całej Polski. Oprócz wieżowca NOT-u, na drugim końcu osi Alei Powstańców Warszawy (dziś Alei Powstania Warszawskiego), miał powstać drugi, niemal bliźniaczy wieżowiec RSW “Prasa". Ten miał mieć nieco więcej szczęścia. Ukończono go jeszcze w latach 90. 

Projekt to jedno. Budowa to coś zupełnie innego. Nikt w Polsce Ludowej nigdy nie stawiał podobnego budynku, szybko okazało się więc, że bez pomocy z Zachodu się nie obędzie. Jako, że w naszym kraju nie ma nawet odpowiednich maszyn potrzebnych do takiego przedsięwzięcia, z Francji sprowadzono specjalny, 100-metrowy dźwig. Z Włoch - płyty, które miały tworzyć elewację budynku. 

Obiecujące początki

Prace ruszyły w 1975 r. i początkowo szło nieźle. Wybrany na generalnego wykonawcę inwestycji Mostostal w ciągu czterech lat postawił cały betonowy szkielet konstrukcji, wysoki na 24 piętra. Betonu wystarczyło. Pieniędzy już nie. Prace wstrzymano. Jak się miało okazać, na bardzo długo. 

Kryzys gospodarczy, który dotknął PRL, stan wojenny, strajki i polityczna zawierucha sprawiły, że szkielet został porzucony. Włoska elewacja została sprzedana. W latach 80. pojawiały się co prawda pomysły na zagospodarowanie na wpół ukończonego budynku - jedna z koncepcji zakładała przerobienie go na blok dla pracowników Huty Lenina, inna, wysunięta przez NOT wspólnie z Polską Akademią Nauk - stworzenie w nim Centrum Konferencyjnego Nauki i Techniki. Pomysły pomysłami, pieniędzy na to nie było. 

Zaczęły się pojawiać dopiero w latach 90., gdy do Polski zaczęli napływać zachodni inwestorzy. Wieżowiec tuż przy historycznym centrum zabytkowego miasta mógł być dla nich nie lada gratką. Szybko jednak okazało się, że ze Szkieletorem sprawa nie będzie prosta. 

Miały tu być wielkie sieci hotelowe

Pierwsza do Krakowa zapukała francuska sieć hoteli Accor. Wieżowiec miał stać się flagowym obiektem sieci Novotel lub Ibis. Kontrakt jednak został zerwany. Podobnie nic nie wyszło z planów stworzenia w nim czterogwiazdkowego hotelu przez austriackie biuro Ilbau. W 1996 r. biznesmen Robert Hamerlik, ówczesny właściciel szkieletu, próbował stworzyć w nim centrum biznesu. Mimo złożenia w 1998 r. wniosku o budowę, ten pomysł też spalił na panewce. Sam budynek zaś trafił do firmy, która zupełnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Katowicki “Węglozbyt", zajmujący się dystrybucją węgla, dostał niedokończony wieżowiec w zamian za długi Hamerlika. Jako, że firma nie miała nic wspólnego z deweloperką, od początku próbowała się pechowego Szkieletora pozbyć. 

Pomysłów było sporo. Od wyburzenia i postawienia na jego miejscu czegoś zupełnie nowego, przez skrócenie budynku i dobudowanie mu bliźniaka, po rozbudowę i podwyższenie wieżowca do wysokości aż 130 metrów. Wyburzenie szybko wypadło z listy, bo stało się jasne, że miasto nie pozwoli postawić na tej działce niczego podobnie wysokiego. Pomysł na podwyższenie o niemal połowę prawie przyprawił o zawał krakowskich urzędników odpowiedzialnych za ochronę zabytków i krajobrazu. 

Pierwszy przetarg, w którym cenę wywoławczą ustalono na 24 miliony złotych, nie przyniósł żadnych ofert. Cenę obniżono więc do 16 mln. Tym razem inwestor się znalazł - była nim firma Medinbrand Ltd. z Londynu, ale wycofała się po daremnych bojach z miejskimi urzędnikami. W międzyczasie “Szkieletor" stał się mekką dla miłośników miejskiej eksploracji, base jumperów, aż  wreszcie znalazł jakieś zastosowanie. Jako największy w mieście billboard. 

Na ratunek... pieniądze z Arabii Saudyjskiej

Ostatecznie nabywca znalazł się w 2005 r. Była nim GD&K Group, która postanowiła dokończyć wieżowiec dzięki finansowaniu funduszu DMI z Arabii Saudyjskiej. Na szczęście ekspertyzy wykazały, że pomimo wystawienia przez przeszło 3 dekady na warunki pogodowe, struktura “Szkieletora" zachowała się zaskakująco dobrze. 

Od wygrania przetargu do rozpoczęcia budowy minęła kolejna dekada, spędzona na negocjacjach, targach i zatargach. Prace ostatecznie ruszyły w 2016 r. Miasto zgodziło się nawet o podwyższenie “Szkieletora" o 10 metrów. Unity Tower, jak nazwano “dziecko Szkieletora", to dziś 102,5-metrowy, nowoczesny biurowiec klasy “A". Ma dwadzieścia siedem pięter - dwa najwyższe zajmie restauracja z tarasem widokowym. 

W budynku znajdują się 24 szybkobieżne windy, które pozwalają osiągnąć najwyższy poziom w zaledwie 25 sekund. Budynek ma też 400 miejsc parkingowych. Zdecydowanie więcej, niż planowano w latach 70.  Sam wieżowiec to nie wszystko, bo cały kompleks tworzą jeszcze dwa niższe biurowce, apartamentowiec i hotel. 

Słowem - całkiem normalny, nierażący w oczy, nowoczesny budynek. Ktoś, kto przez całe życie mieszkał w cieniu “Szkieletora", który jeszcze w 2018 r. trafił na portalu ArchDaily na listę “10 najbardziej niesławnych niedokończonych budynków świata", mógł nie wierzyć, że ten moment kiedykolwiek nastąpi. Ale wielu krakusów wspomina starego, odrapanego “Szkieletora" z nutką nostalgii. W końcu to miasto wyjątkowo ceni sobie zabytki, a niemal 100-metrowa rudera w centrum miasta była czymś w rodzaju Pompei PRL-u. Bez niej panorama Krakowa stała się nieco bardziej... normalna.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Drapacz chmur
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy