Między wojną a kryzysem
Mieszkańcy Libanu z trudem budują zewnętrzną niezależność oraz jedność narodową.
Nawet 3 tys. ofiar
Kilkunastoletnia wojna domowa zakończyła się dwie dekady temu, jednak do dziś budzi emocje zarówno wśród Palestyńczyków, jak i Libańczyków, którzy podzieleni wyznaniowo i klanowo walczyli niezwykle zajadle. Zginęło około 200 tysięcy osób, okaleczonych zostało przynajmniej pięć razy tyle, kilkaset tysięcy uciekło z domów. Rany nie zabliźniły się jeszcze, choć zrobiono wiele, aby odbudować zrujnowany kraj. Włączyła się w to Arabia Saudyjska. Wspomogła libańskich sunnitów, którym konstytucja zapewnia stanowisko premiera.
Powrót do ojczyzny
Dopiero w XXI wieku Libańczycy pokazali, że potrafią zjednoczyć się w walce o wspólny cel. Kiedy w 2005 roku zginął ich premier - prosaudyjski Rafiq Hariri (o zabójstwo oskarżana jest Syria) - setki tysięcy ludzi wyszło na ulice, domagając się zakończenia Pax Syriana. Po wojnie domowej bowiem wojska syryjskie pozostały we wschodniej części kraju. Nie tylko kontrolowały władze w Bejrucie, lecz także czerpały ekonomiczne profity. Po cedrowej rewolucji Syryjczycy musieli się wycofać, choć nadal uważają Liban za część tak zwanej Wielkiej Syrii.
Kilka lat wcześniej z południowych rubieży kraju cedrów ewakuowały się wojska izraelskie. Ich wieloletnia obecność także była spadkiem po wojnie. Izraelczycy chcieli pozbyć się z południowego Libanu Palestyńczyków, a potem szyickich (wspieranych przez Iran i Syrię) bojówek Hezbollahu oraz Amalu. Pomagała im w tym (składająca się z dwóch brygad - wschodniej i zachodniej) Armia Południowego Libanu, która rozpadła się po 2000 roku, gdy straciła izraelskie wsparcie. Wielu żołnierzy oraz członków ich rodzin odeszło wraz z Izraelczykami. Dopiero na początku listopada 2011 roku libański parlament wydał decyzję regulującą ich powrót do ojczyzny. Wcześniej groził im sąd. Dziś władze gwarantują, że ci, którzy z państwem żydowskim bezpośrednio nie kolaborowali, mogą powrócić.
Oprócz tego, że były ofiary w ludziach, znaczna liczba rannych oraz uchodźców, izraelskie wojska dokonały olbrzymich zniszczeń w libańskiej infrastrukturze, a bomby kasetowe jeszcze długo zagrażały mieszkańcom terenów objętych działaniami wojennymi.
Masakra w Kanie
O ile inwazję usprawiedliwia intensywność, z jaką Hezbollah atakował w owym czasie terytorium Izraela, o tyle bierna postawa libańskiej armii wzbudziła wśród Libańczyków konsternację. Podobnie jak podczas wcześniejszych wojen, również i tym razem obywatele kraju cedrów (głównie mieszkańcy południa) nie mogli liczyć na ochronę, jakiej powinno im udzielić wojsko w momencie ataku ze strony nieprzyjaciela.
Dla Amerykanów (ogarniętych obsesją wojny z terroryzmem) najważniejsze było prawo Izraela do obrony przed rakietowymi ostrzałami z terenu Libanu. Dla Libańczyków był to jednak kolejny dowód, że silny może więcej, i nikt im nie pomoże w wypadku obcej agresji. Niezamierzonym skutkiem izraelskiej inwazji był wzrost politycznego znaczenia Hezbollahu oraz wzmożone wysiłki na rzecz budowy jedności narodowej. Działacze tego ugrupowania (mimo że sami sprowokowali atak sąsiada) umocnili pozycję na salonach - jako przedstawiciele jedynej siły będącej w stanie stawić opór agresorowi.
Drugi z wymienionych bloków rządził Libanem w czasie wojny w 2006 roku. Kilka miesięcy po niej wybuchł poważny kryzys. Lider Hezbollahu Hassan Nasrallah coraz ostrzej krytykował premiera, z czym zgadzała się większość Libańczyków. Sojusz 8 Marca domagał się udziału w rządzie jedności narodowej, którego utworzenie popierała spora część społeczeństwa. Nastał czas demonstracji poparcia dla Hezbollahu oraz sprzeciwu wobec gabinetu, który nie chciał dzielić się władzą i forsował przeprowadzenie śledztwa w sprawie zabójstwa Rafiqa Haririego.
Zażegnany konflikt
Kryzys uznano za zakończony dopiero pod koniec maja. Wówczas podpisano w Ad-Dauha (stolicy Kataru) kruche porozumienie, w którym zawarto postulaty ruchu 8 Marca dotyczące zmiany prawa wyborczego, a także decyzję o powołaniu rządu jedności narodowej. W jego skład weszło jedenastu członków opozycji, w tym dwie osoby związane z Hezbollahem. Wybrano też nowego prezydenta. Został nim urzędujący do dzisiaj generał Michel Sulaiman (zgodnie z konstytucją - maronita), dotychczasowy dowódca libańskich sił zbrojnych.
Kolejne kilka miesięcy upłynęło na politycznych przepychankach, po czym w lipcu został zaprzysiężony nowy gabinet. Tekę premiera objął (wspierany przez Hezbollah i prezydenta) biznesmen Nadżib Mikati, nietypowy sunnita, gdyż bliżej mu do alawickiej Syrii i szyickiego Iranu niż sunnickiej Arabii Saudyjskiej. Do rządu weszli przedstawiciele opozycji: członkowie Ruchu 8 Marca oraz ludzie związani z premierem. W dniu, gdy głosowano nad wotum zaufania, w parlamencie nie pojawił się - obawiający się o swoje bezpieczeństwo - Saad Hariri. Nowy rząd jest bardziej antyizraelski niż poprzedni gabinet. Dzięki temu Hezbollah poczuł wiatr w żaglach i otwarcie grozi Izraelowi. Czyżby Liban czekała kolejna izraelska inwazja?
Michał Lipa
Autor jest doktorantem na Wydziale Studiów międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu mojeopinie.pl.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.