Pierwszy pod ogień
Po kilkudziesięciu potyczkach w Afganistanie pozostało już tylko wspomnienie. "Terpik" nie miewa koszmarów.
Nigdy nie panikowali
Po powrocie do kraju dowódca kompanii kapitan Artur Niedźwiecki, gdy wspomina bojową służbę żołnierzy 10 Brygady Kawalerii Pancernej, podwładnych z drugiego plutonu nazywa dzielnymi wojownikami, którzy pod największym ostrzałem nigdy nie panikowali. Zawsze wspierali się i dzięki temu cało wychodzili z opresji.
Kapitan często chwali starszego szeregowego Przemysława Terpińskiego. "Terpik", jak nazywają go koledzy, uważany jest za jednego z najodważniejszych. Dzięki zimnej krwi, odwadze, a czasami wręcz brawurze ratował innym życie. Myli się ten, kto sądzi, że jest on dowódcą drużyny, strzelcem wyborowym czy obsługuje granatnik. Podczas walk ten starszy szeregowy nie miał możliwości używania broni, był bowiem kierowcą Rosomaka. Jego atuty to opanowanie i umiejętna jazda.
Pod osłoną pancerza
Transportery zostały kilkaset metrów dalej, pełniły rolę ubezpieczenia.
W pułapce znalazł się także dowódca kompanii. Z dala od swojego pojazdu miał ograniczone możliwości kierowania walką. I właśnie wtedy Terpiński pokazał, jak ważne są odwaga i współpraca. Nie zważając na ostrzał, podjechał wozem w miejsce, gdzie chronili się jego dowódca i kilku kolegów. Wystawił się na trafienie, ale jednocześnie sprawił, że pod osłoną pancerza jego Rosomaka przełożony i radiotelefonista bezpiecznie wycofali się kilkaset metrów do ich pojazdu.
Tym razem przed Polakami jechały cztery wozy z amerykańskimi saperami z grupy rozminowania RCP. Nagle w małej miejscowości na bardzo wąskiej i krętej drodze czwarty, ostatni z Rosomaków, został trafiony z granatnika RPG. Nie było strat w ludziach. Transporter został jednak unieruchomiony, stał bokiem do kierunku ostrzału i każde następne trafienie mogło mieć tragiczny skutek.
Przemek w swoim transporterze był bezpieczny. Gdy rozgorzała walka, był już za zakrętem, poza polem rażenia strzelców RPG. Kiedy jednak usłyszał przez radio niepokojące komunikaty, że "Kozi" (kierowca trafionego Rosomaka) dostał, nie zastanawiał się ani chwili. Na wąskiej drodze, między kalatami (afgańskie budowle) i okalającymi je murami, niszczył siatki ochronne lekkiego systemu ochrony, tak długo manewrując Rosomakiem, aż przedarł się w pobliże uszkodzonego wozu. Ustawił się w taki sposób, aby jego działonowy mógł skutecznie strzelać z działka 30 milimetrów - osłaniał trafiony pojazd i jego załogę.
Na misji takich sytuacji, kiedy kierowca udowadniał, że nawet na najniższym szczeblu taktycznego działania jest bardzo pomocny, było znacznie więcej. Pewnej nocy podczas patrolu właśnie on zauważył podejrzany ruch na drzewie w okolicy drogowego przepustu. Po sprawdzeniu miejsca żołnierze plutonu zdjęli z drzewa uzbrojonego rebelianta, który przygotowywał minową pułapkę.
Nie chciał zginąć przed samym powrotem
Kapitan Niedźwiecki twierdzi, że Terpiński, na co dzień kierowca BWP-1, do perfekcji opanował jazdę Rosomakiem na potrzeby misji. Nigdy nie okazywał strachu ani nie twierdził, że gdzieś nie można pojechać. Nie miał też obaw przed wjazdem w nieznany teren.
Tymi pochwałami kierowca wydaje się zażenowany. Twierdzi, że jak wszyscy w trudnych momentach odczuwał strach, tyle że może lepiej od innych potrafił go opanować. Po epizodzie z Rosomakiem trafionym z RPG po powrocie do bazy też zaczął trochę dygotać, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna to była sytuacja.
Terpiński przyznaje, że najbardziej bał się jednak w innym momencie: gdy tuż przed końcem zmiany pod jednym z Rosomaków z trzeciego plutonu eksplodowała mina pułapka. On wyjechał wtedy na pomoc poszkodowanym w składzie grupy szybkiego reagowania (Quick Reaction Force - QRF). Był przerażony tym, co mogą zastać na miejscu. Rosomaka, pod którym eksplodował IED, prowadził jego bardzo dobry kolega. Ponadto obawiał się, że dojdzie do walki, a nie chciał zginąć tuż przed powrotem do kraju. Na szczęcie okazało się, że mina eksplodowała tuż przed jadącym transporterem. Koledze nic się nie stało. Kontuzji doznał jedynie jadący kierowanym przez niego wozem dowódca plutonu. Wkrótce po tym zdarzeniu starszy szeregowy wrócił do kraju.
Po urlopie z powrotem przesiadł się do BWP-1. Po kilkudziesięciu kontaktach ogniowych w Afganistanie pozostało już tylko wspomnienie. "Terpik" nie miewa koszmarów. Uważa, że na strach nie ma recepty. Przyznaje, że na misji zawsze wtedy, kiedy miał ruszyć na akcję, zanim zasiadł za kierownicą i zamknął właz, najpierw przez chwilę się modlił. Później ruszał. Chłopakom z desantu, aby nie myśleli o zagrożeniu, organizował w drodze muzyczny koncert życzeń. Najczęściej w wozie słychać było przebój disco polo "Żono moja".
Ze swoją małżonką o walkach w Afganistanie woli nie rozmawiać. Mówi, że gdy jakaś operacja na misji trwała kilka dni i nie dawał znaku życia, później przez telefon długo musiał ściemniać, aby ją uspokoić. Uważa, że grunt to nie martwić najbliższych. Dlatego gdy tylko jakiś Polak ginął, on zaraz dzwonił do domu, żeby powiadomić rodzinę, że jest cały i zdrowy.
Po misji w Czadzie i ostatniej w Afganistanie czuje nadmiar wrażeń. Nie ukrywa, że nie kwapi się, żeby wziąć udział w kolejnej wyprawie wojennej. Pytany, czy pojechałby jednak, gdyby wyruszyła kompania, po krótkim namyśle odpowiada: "Pewnie, że tak. W końcu jestem żołnierzem".
Bogusław Politowski
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL