Syndrom wojny
Wojna zmienia ludzi. Nie wszyscy wytrzymują długotrwały stan zagrożenia. Dowódcy zgadzają się na odesłanie do kraju podwładnych, którzy odmawiają kontynuowania służby. Twierdzą, że przestraszeni, apatyczni, niechętni, tchórzliwi żołnierze mogą stanowić zagrożenie dla pozostałych. A co o tym mówią ci, którzy przed czasem wracają do kraju?
Koledzy rozumieją. Przełożeni potępiają
Po kilkunastu minutach, jakby czując potrzebę wygadania się, zrzucenia z siebie jakiegoś odium, zaczęli mówić jeden przez drugiego.
Pierwszy: - Żona jest w ciąży. Od początku była przeciwna wyjazdowi na misję. Zapewnienia, że tutaj nie jest tak źle i strasznie, nie wystarczyły na długo. Przyjmowała argumenty, kiedy jeszcze byłem w domu. Gdy przyszła rozłąka, każdy dzień był dla niej coraz trudniejszy. W końcu stanowczo powiedziała, że mam wracać, ponieważ ma dosyć martwienia się. Postawiła ultimatum, że albo wojna, albo ona i dziecko - mówi żołnierz.
O tym, że nie lecą do bazy Warrior, lecz do Ariany, czterech z nich dowiedziało się w samolocie. Poczuli się oszukani. Warrior jest większą bazą. Są w niej lepsze warunki socjalne i jest tam bezpieczniej. O Arianie nasłuchali się wiele złego. Na miejscu przekonali się, że opinie te nie były przesadzone.
Pierwszy ostrzał przeżyli tuż po wyjściu ze śmigłowca na tamtejszym lądowisku. Nie było nawet incomingu - sygnału alarmowego włączającego się automatycznie w chwili ostrzału bazy. Uciekli do schronu po bliskiej eksplozji pocisku. Później takie ostrzały były na porządku dziennym.
"Żona się wkurzyła"
Lekarstwem na ostrzały miała być armato haubica Dana, która przyjechała do Ariany w pierwszych dniach listopada. Jednak ani ona, ani moździerz 98 milimetrów nie odpowiadały na ostrzały. Rebelianckie wyrzutnie stały zbyt blisko afgańskich zabudowań i obawiano się, że od odwetowego ognia może ucierpieć tubylcza ludność.
W bazie Warrior zmorą żołnierzy również były ostrzały. Kiedyś pocisk trafił w stara. Kierowca zdążył wybiec do schronu. Innym razem namiot strażaków został doszczętnie rozbity. Tam Dana sporadycznie odpowiadała na ogień rebeliancki. Również w tym przypadku związane to było z ograniczeniami w zasadach użycia siły.
Czwarty: - Było mało ludzi. Jeździliśmy na patrole, a zaraz po powrocie stawaliśmy się pododdziałem alarmowym QRF. Nie było czasu na odpoczynek. W ciągu trzech tygodni spędziłem ponad 60 godzin poza bazą. Na tych patrolach nigdy nie było spokojnie. Dochodziło do potyczek ogniowych. Kiedyś otrzymaliśmy rozkaz, by podjechać do jednej z wiosek i z daleka ją obserwować. Pojechaliśmy. Nikt nas nie uprzedził, że wioska jest dookoła zaminowana. Z wozu wyszedł saper z wykrywaczem i włos mu się zjeżył na głowie. Kazano nam wyjechać tyłem z pułapki. Udało się, ale proszę nie pytać, co przeżyłem. Później okazało się, że przejechałem pół metra od ajdika - wspomina żołnierz.
Piąty miał dosyć wojny po patrolu na drodze Highway One. - Znaleźliśmy pod drogą podkop. Natychmiast się cofnąłem. Możliwe, że była w nim mina i ktoś mógł ją zdetonować. Kolega nie zdążył odskoczyć. Padły strzały. Gdy ostrzał się skończył, zobaczyłem, że dostał w dłoń. Świadomość, że ja też mogłem oberwać, była przerażająca - mówi.
Prysznic z butelki
Moi rozmówcy z rozgoryczeniem reagowali na informacje, że żołnierze kontyngentu pomagają Afgańczykom. Denerwowało ich, że wojsko transportuje ławki do jakiejś szkoły albo zapewnia jedzenie żołnierzom miejscowej armii, podczas gdy im nie miał kto dowieźć porządnego posiłku czy nowych nagrzewnic zamiast tych, które się bez przerwy psuły.
Żołnierze z Ariany opowiadali, że przez pierwsze kilkanaście dni żyli na suchym prowiancie. W bazie nie było nawet stołówki. Dopiero później polscy kucharze zaczęli gotować. Mieli jednak niewiele produktów, więc jedzenie było kiepskie. Ich dowódca w bazie robił, co mógł, aby poprawić sytuację, ale miał ograniczone możliwości.
Choć przyznawali, że nikt nie wmawiał im, że będzie łatwo, mieli sporo pretensji. Między innymi do pani psychoprofilaktyk, która zamiast pomóc im zwalczyć stres, straszyła, że podanie o rotację będzie końcem ich wojskowej kariery. Narzekali też na lekarkę, która w czasie ostrzału nie wyszła ze schronu, aby ratować ich rannego kolegę - kucharza. Pomocy udzielił mu ratownik medyczny. Chwalili jedynie dowódcę plutonu "Józka" - chorążego, który potrafił ogarnąć wszystko i był odważny nie tylko w walce z talibami, lecz także w sporach z przełożonymi o to, aby lepiej im się służyło.
Tęsknota za domem i presja rodziny
Według podpułkownika Mirosława Ochyry, rzecznika prasowego Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych (DOSZ), rotacje na życzenie żołnierza w trakcie pełnienia służby w kontyngencie w Afganistanie z powodów innych niż zdrowotne nie należą do wyjątków. Zdarzały się w trakcie wszystkich dotychczasowych zmian. Udział żołnierzy w misjach jest dobrowolny i każdy ma prawo w dowolnej chwili złożyć wniosek o odesłanie do kraju bez podawania przyczyny. Takie prośby najczęściej są związane z tęsknotą za domem i presją rodziny.
Kończącym misje przed czasem nikt nie stwarza problemów. Data powrotu zależy jednak od terminu złożenia wniosku o rotację i jego rozpatrzenia. Loty na trasie Afganistan-Polska odbywają się zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem oraz stosownie do sytuacji w Afganistanie.
Człowiek decydujący się na służbę w wojsku z założenia powinien być zdrowy, sprawny fizycznie i psychicznie oraz dyspozycyjny. Wielu dowódców uważa, że każdy żołnierz, który podpisuje kontrakt, powinien automatycznie wyrażać zgodę na udział w ewentualnej misji poza krajem.
Wielu z tych, którzy rejterują, traci zaufanie przełożonych. Dowódcy nie mają jednak narzędzi prawnych, aby żołnierza, który na własną prośbę rezygnuje z misji, relegować z pododdziału. Mogą co najwyżej pamiętać o tym przy doborze kandydatów na podoficerów, na różne kursy czy chociażby, gdy przychodzi czas przedłużenia kontraktu.
O nieprzydatności do służby zawodowej żołnierza, który nie wypełnił do końca zadania podczas misji, może co najwyżej zadecydować lekarz. Na razie system badań medycznych przed misją i po jej zakończeniu nie jest jednak nastawiony na wyłapywanie takich przypadków.
Bogusław Politowski
KOMENTARZ: Nawet generał musiał wrócić do kraju
- Niełatwo ocenić żołnierza, który na własną prośbę przedwcześnie wrócił z misji do kraju. Może nie wytrzymał obciążenia lub się bał, a zdarzają się też różne sprawy losowe. Czasami dochodzi także presja rodziny, która zmusza go do szybszego powrotu. Znany jest nawet przypadek, że generał musiał przerwać służbę na misji i wrócić do kraju. Dlatego dowódcy nie wyciągają zazwyczaj wobec takich żołnierzy żadnych konsekwencji. Gdybym zetknął się z tego typu przypadkiem, to bardzo wnikliwie oceniłbym powód odesłania. Nie powinno być regułą, że dyskwalifikuje się żołnierza z dalszej służby po jednym takim zdarzeniu - mówi generał brygady Bogdan Tworkowski, dowódca 6. Brygady Powietrznodesantowej i jest dowódcą jedenastej zmiany kontyngentu w Afganistanie.
KOMENTARZ: Lekarz badający żołnierza nic o nim nie wie
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL