Na tropach "Łosia"
Nie zachował się ani jeden bombowiec PZL-37. Dzisiaj ta maszyna jest Świętym Graalem dla polskich poszukiwaczy.
Dla 215 Dywizjonu Bombowego Siódmy września 1939 roku nie należał do szczęśliwych dni. Najpierw w czasie lotu bojowego zepsuł się "Łoś" kapitana Władysława Dukszty, potem Niemcy zniszczyli samoloty PWS, które poleciały ewakuować jego załogę po przymusowym lądowaniu. Prawdziwa tragedia wydarzyła się jednak dopiero po południu.
Lot bez osłony
O godzinie 15.45 trzy PZL-37 wystartowały z lotniska w Nowej Wsi. Ich celem było zbombardowanie niemieckich kolumn pancerno-motorowych napierających w rejonie między Łodzią a Piotrkowem. Zanim samoloty dotarły do celu, koło Radzymina natknęły się na grupę bombowców Do-17 i Messerschmittów Bf-109 E.
Polacy próbowali zejść nieprzyjacielowi z drogi, ale myśliwce przeciwnika ich dopadły. Po krótkiej i zaciętej walce na ziemię spadły wszystkie trzy "Łosie", a także jeden z messerschmittów.
Załogi polskich bombowców ponosiły duże straty w czasie wrześniowych bitew. Takie były efekty kuriozalnej polityki zbrojeniowej naszego kraju. Najpierw zainwestowano w supernowoczesne i drogie bombowce, a dopiero potem zainteresowano się myśliwcami.
Bez nich zaś żaden bombowiec nie mógł swobodnie realizować swoich zadań. Z dwunastu polskich lotników uratowało się tylko trzech. 215 Eskadra pomimo strat dalej wykonywała swoje zadania, a do Rumunii przedostało się pięć z jedenastu użytkowanych przez nią bombowców.
Nikt go nie chciał
Powoli zapominano o tragicznym epizodzie z 7 września, a także o samych bombowcach PZL-37 "Łoś". Maszyny te latały jednak jeszcze w czasie wojny w barwach Rumunii, a do lat pięćdziesiątych pełniły tam role pomocnicze. Po wycofaniu ze służby, w latach sześćdziesiątych albo na początku siedemdziesiątych, Bukareszt podobno zaproponował zwrot jednego bombowca Polsce do celów muzealnych. Nikt się tym jednak nie zainteresował.
Władze PRL starały się nie pamiętać o Łosiach. Okres II Rzeczypospolitej był uznawany za czas ciemnoty i zacofania, a ówczesnych żołnierzy uważano za straceńców i paniczyków pędzących z szabelkami na czołgi. Dwusilnikowy bombowiec wykonany z aluminium, o doskonałych właściwościach aerodynamicznych i niespotykanym na świecie udźwigu 2,5 tony bomb (tyle co wczesne wersje czterosilnikowego B-17, nazywanego latającą fortecą), w ten obraz się nie wpisywał.
Łoś stał się popularny wśród młodzieży dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy w kioskach pojawił się model tego samolotu do sklejania w skali 1:72. Poszukiwania prawdziwego Łosia na dobre zaczęły się natomiast dopiero po roku 1990.
Zbieranie kawałków
Fragmenty bombowców znajdowano w różnych miejscach Polski. Najwięcej - nadtopiony płat śmigła i kompletny silnik - można było zobaczyć w Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Co ciekawe, silnik zachował się w doskonałym stanie tylko dlatego, że w momencie wybuchu wojny był wykorzystywanych w Stanach Zjednoczonych jako element ekspozycji pawilonu polskiego na wystawie międzynarodowej.
"Łoś" jest dziś czymś w rodzaju Świętego Graala dla hobbystów, którzy chodzą po lasach z wykrywaczami metali. Chociaż więcej można by zarobić, gdyby się sprzedało kawałki zestrzelonego pod Radzyminem messerschmitta, to marzyli o znalezieniu polskiego bombowca.
Poszukiwania rodzimego sprzętu z czasów wojny obronnej wiążą się z licznymi trudnościami. Po pierwsze, w trakcie okupacji i podczas odbudowy kraju każdy kawałek metalu był wykorzystywany przez przemysł i okolicznych rolników. Po drugie, większość znalezisk pochodzi dzisiaj nie z września, ale z lat 1944-1945, kiedy przez Polskę przetoczył się Front Wschodni.
Saperzy wysadzili wrak w powietrze
Znalezienie szczątków "Łosi" zniszczonych 7 września 1939 roku było utrudnione właśnie z tego drugiego powodu. W miejscu upadku bombowców odbyła się trzecia co do wielkości bitwa pancerna II wojny światowej. W sierpniu 1944 roku sowiecka gwardyjska armia pancerna została tutaj powstrzymana przez elitarne formacje niemieckie.
Na szczęście katastrofę "Łosi" widzieli świadkowie i wskazali badaczom z Muzeum Wojska Polskiego i dziennikarzom Telewizji Polskiej z programu "Było... nie minęło" podejrzany krater. Twierdzili, że ta dziwna formacja terenu powstała w wyniku katastrofy wyładowanego bombami i paliwem bombowca. Potem dziura jeszcze się powiększyła, ponieważ, jak twierdzili świadkowie, na miejsce przyjechali polscy saperzy i wysadzili wrak w powietrze.
Mnóstwo metalowych części
Muzealnicy i redaktorzy programu rozesłali wici wśród zaufanych poszukiwaczy skarbów. 24 września 2011 roku kilkudziesięciu, pochodzących z całej Polski, przyjechało na miejsce katastrofy. Odkrywcy rozeszli się po polu ze specjalnym sprzętem.
- Wszystkim nam udzieliło się uniesienie - wspomina Jacek Karbownik, jeden z poszukiwaczy i dokumentatorów całego wydarzenia. - Przez dwie godziny robiliśmy badania powierzchniowe naszymi popularnymi "pikawkami". Tymczasem w ziemi znajdowaliśmy co chwila podejrzane elementy: pogięte fragmenty aluminium i kawałki pleksi z kabiny - wyjaśnia.
Na trop bombowca natrafiono dopiero po wykonaniu badań georadarem. Okazało się, że w okolicy krateru znajduje się mnóstwo metalowych części. Miejsce oznaczono prętami i wezwano koparkę. Niestety ciężki pojazd zakopał się w błocie i operator zrezygnował z dalszej pracy.
Odkrywcy sprowadzili zatem drugą koparkę. Tym razem już nie ciężki, nowoczesny sprzęt, ale starego poczciwego ursusa ze znajdującego się nieopodal gospodarstwa.
Uznanie dla twórców
Zanim przyjechała kolejna maszyna, niecierpliwi odkrywcy zaczęli kopać za pomocą łopat i wyciągali kolejne znaleziska. Sekundowali im strażacy, którzy pompami usuwali wodę z podmokłego terenu. Ręcznie odkopano cylinder z jednego z łosiowych silników, lufę od karabinu maszynowego wzór 37 Szczeniak oraz wiele drobiazgów, głównie wskaźników i przekładni z wyposażenia kabiny. Znaleziono między innymi gumowy pojemnik na mocz dla lotników (do tej pory nie było pełnej zgody co do tego, czy były one instalowane w PZL-37).
Kiedy na miejsce przyjechał ursus, ruszyły prace związane z największym znaleziskiem. Łyżka koparki wyciągnęła między innymi całą goleń podwozia bombowca. Wśród znalezisk znalazła się także nieprawdo podobna ilość kabli elektrycznych. Kiedy obecni na miejscu fachowcy zobaczyli, że są one w znakomitym stanie, ze starannym oplotem, wyrazili uznanie dla twórców bombowca. Uznali, że ta maszyna to majstersztyk.
Ogółem z ziemi wydobyto nie więcej niż pięć procent zniszczonego samolotu. Jego fragmenty po oczyszczeniu i konserwacji zostaną pokazane w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Ponadto na przełomie 2011 i 2012 roku w zakładach w Mielcu zakończą się prace nad PZL-37 - nielotem w skali 1:1, w 95 procentach zgodnym z oryginałem. Makieta rozbitego "Łosia" w skali 1:1 stoi też w Dłutówku, w powiecie pabianickim. Do jej budowy wykorzystano kilka fragmentów samolotu.
Maciej Szopa
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL