Na ziemi obiecanej
Ellis Island - najłagodniejszy obóz dla internowanych, jaki znałem. Nie bito w nim i nie torturowano, nie wysyłano ludzi do gazu i nie pozbawiano ich życia nadludzką pracą. Było nawet dobre jedzenie za darmo i łóżka, w których wolno było spać. Wprawdzie wszędzie kręcili się strażnicy, ale zachowywali się niemal po przyjacielsku.
Niemal po przyjacielsku
Ellis Island - najłagodniejszy obóz dla internowanych, jaki znałem. Nie bito w nim i nie torturowano, nie wysyłano ludzi do gazu i nie pozbawiano ich życia nadludzką pracą. Było nawet dobre jedzenie za darmo i łóżka, w których wolno było spać. Wprawdzie wszędzie kręcili się strażnicy, ale zachowywali się niemal po przyjacielsku. W Ellis Island osadzano imigrantów, legitymujących się podejrzanymi albo niekompletnymi dokumentami.
W Ameryce nie wystarczała bowiem ważna wiza amerykańskiego konsulatu w Europie - przed wjazdem musiała zostać jeszcze raz sprawdzona i potwierdzona przez urząd imigracyjny w Nowym Jorku. Dopiero wtedy wpuszczano, albo - jeśli zostało się uznanym za osobę niepożądaną - najbliższym statkiem odsyłano z powrotem. Chociaż deportacja już od dawna nie była tak prosta, jak to bywało wcześniej.
Łut szczęścia
Przesłuchanie przez niegroźnego inspektora
Tu jednak nie było samobójstw, jak we Francji; nadzieja, choć nadszarpnięta już rozpaczą, była jeszcze zbyt wielka. Do załamania nerwowego mogło natomiast doprowadzić samo przesłuchanie przez niegroźnego inspektora: wtedy nieufność i czujność z lat ucieczki na chwilę jakby topniały, a pojawiająca się natychmiast kontrnieufność rychło przeradzała się w panikę, że popełniło się jakiś błąd. Jak zawsze więcej załamań zdarzało się wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Widok miasta, tak bliskiego, a jednocześnie tak niedosiężnego, stawał się istną torturą - dręczył, lżył, obiecywał i niczego nie dotrzymywał. Czasem, owiane strzępami chmur i otoczone hałaśliwymi statkami niczym hordą stalowych ichtiozaurów, wydawało się zawoalowanym koszmarem, jakąś piekielną fatamorganą.
Zrezygnowałem z własnego nazwiska
Miałem niemiecki paszport ważny jeszcze cztery miesiące. Opiewał na nazwisko Ludwika Sommera i był niemal prawdziwy. Odziedziczyłem go po przyjacielu, który umarł dwa lata temu w Bordeaux; ponieważ wzrost, kolor włosów i oczu się zgadzały, fałszerz paszportów w Marsylii - były profesor matematyki - poradził mi, żebym nie zmieniał w paszporcie nazwiska na swoje. Wprawdzie wśród emigrantów byli znakomici litografowie, którzy niejednemu uciekinierowi bez dokumentów spreparowali zdatny paszport, posłuchałem jednak rady Bauera i zrezygnowałem z własnego nazwiska, i tak mi już do niczego nieprzydatnego. Przeciwnie, figurowało na listach gestapo i czas najwyższy, by znikło. Tak więc mój paszport był prawie prawdziwy, tylko moja osoba i zdjęcie - podmienione. Fachowiec Bauer wytłumaczył mi zalety tej decyzji: bardzo zmieniony paszport, nawet najlepiej podrobiony, mógł się oprzeć tylko pobieżnym kontrolom - w każdym lepszym policyjnym laboratorium musiałby ujawnić swoją tajemnicę, a wtedy czekałyby mnie więzienie, deportacja lub jeszcze coś gorszego.
Zmienić tożsamość
"Jeśli Niemcy pana złapią, wyrzuci pan paszport - tłumaczył. - Jako nieobrzezanemu może się panu uda wykręcić i nie pójść do gazu. Z drugiej strony, podczas ucieczki uchodzić za Żyda może się okazać nawet korzystne. Nieznajomość zwyczajów mógłby pan uzasadniać tym, że już pański ojciec był wolnomyślicielem". Bauera złapano trzy miesiące później. Robert Hirsch na papierach hiszpańskiego konsula starał się wyciągnąć go z więzienia. Przyszedł niestety za późno.
Wieczorem poprzedniego dnia Bauera odtransportowano do Niemiec. Na Ellis Island spotkałem dwóch emigrantów, których już wcześniej poznałem przelotnie. Od czasu do czasu trafialiśmy na siebie na różnych etapach naszej Via Dolorosa. Owa Via Dolorosa była drogą uciekinierów przed hitlerowskim reżimem. Biegła od Holandii, Belgii i Afryki Północnej - do Paryża; tam rozchodziła się w dwóch kierunkach. Jeden prowadził przez Lyon do wybrzeży Morza Śródziemnego; drugi przez Bordeaux, Marsylię, Pireneje do Hiszpanii, Portugalii i do portu w Lizbonie.
Nazwę nadali jej emigranci uciekający tędy z Niemiec. Uciekali nie tylko przed hitlerowskim gestapo, musieli także kryć się przed żandarmami krajów, do których uciekali. Większość nie miała ważnych dokumentów ani wiz. Złapanych zamykano i skazywano na więzienie, a potem wydalano z kraju. Wiele państw wykazywało jednak na tyle humanitaryzmu, by nie deportować ich za niemiecką granicę, gdzie nieuchronnie zginęliby w obozach koncentracyjnych.
Więzienia uchodziły za raj
Trafiały się tam zapiski kredą lub węglem tych, co zagubieni szukali się nawzajem, a także ostrzeżenia, wskazówki, wołanie w próżnię w czasie powszechnego zobojętnienia, a po nim, już wkrótce, miał nadejść nieuchronnie czas barbarzyństwa: wojna, w której gestapo i żandarmeria szli często ręka w rękę. Jednego z tych dwóch emigrantów, będących na Ellis Island, spotkałem kiedyś na szwajcarskiej granicy, gdzie urzędnicy celni w ciągu jednej nocy czterokrotnie odstawiali nas do Francji, zaś francuscy pogranicznicy przepędzali z powrotem. Było bardzo zimno, w końcu udało się Rabinowitzowi, przy mojej żarliwej pomocy, namówić Szwajcarów, żeby wsadzili nas do więzienia. Szwajcarskie więzienia były opalane i uchodziły za raj, i chętnie spędzilibyśmy tam całą zimę, ale Szwajcarzy byli praktyczni. Wkrótce przerzucili nas przez Ticino do Włoch, gdzie się rozstaliśmy. Obaj emigranci uzyskali poręczenie od swoich krewnych mieszkających w Ameryce.
Bezładna panika
W ten sposób zatapiałem się w mętnym wyobcowaniu, czyniącym znośniejsze długie czekanie w napięciu, bowiem przedziwnie schizofreniczna iluzja sprawiała, że ono zdawało się mnie nie dotyczyć. Dzięki temu nie przytłaczała mnie samotność wegetacji w bardzo ciasnej, pozbawionej światła komórce, gdzie ukrywano mnie przez kilka miesięcy.
Dlatego posuwałem się dalej, niż to było konieczne, aby w pewnym sensie mieć jeszcze niewielką rezerwę na szok i przez pewien czas zacząłem nawet ignorować zegarek, tak że niekiedy nie wiedziałem już, czy był to dzień, czy noc, zwłaszcza w niedziele, kiedy dyrektor nie przychodził do muzeum. Wkrótce jednak musiałem z tego zrezygnować, traciłem bowiem resztki równowagi i czułem, że za bardzo zbliżam się do grzęzawiska samozatracenia. I tak nigdy nie byłem od niego zbyt daleko. Ratowała mnie tylko nadzieja zemsty, a nie wiara w życie. (...)
Powyższy tekst jest fragmentem książki Ericha Marii Remarque "Na ziemi obiecanej", która ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL