"Złoty pociąg" i tajemnice Riese. Co jest prawdą?

Co można znaleźć w Górach Sowich? Czy "złoty pociąg" istnieje? Czy Niemcy prowadzili w kompleksie Riese tajne badania nad cudowną bronią? O tym wszystkim opowiada Łukasz Kazek - wybitny znawca najnowszej historii Gór Sowich.

Nie jest pan zwykłym łowcą zardzewiałych skarbów. Skąd wzięła się ta pasja?

Łukasz Kazek: - Geneza mojej pasji jest bardzo prosta. Jestem Dolnoślązakiem drugiego pokolenia. Urodziłem się w Wałbrzychu, dzieciństwo spędziłem w Górach Sowich. Wychowywał mnie dziadek, który był jednym z pierwszych polskich osadników, jacy się tam pojawili. To był sierpień 1945 roku. Kiedy dziadek przybył na miejsce, wszystko wyglądało niemal tak samo, jak w momencie zakończenia wojny.

- W dzieciństwie, a było to już kilkadziesiąt lat później, razem z dziadkiem wędrowaliśmy po Górach Sowich. Pokazywał mi, gdzie były tunele, którędy biegły wąskotorówki, gdzie można było znaleźć ukrytą broń, w jakich miejscach Niemcy chowali skarby i depozyty, gdzie wciąż  można było zobaczyć pruskie napisy. Opowiadał również, jak wyglądały relacje polsko-niemieckie zaraz po wojnie. W końcu nie wszyscy Niemcy uciekli przed frontem. Wielu mieszkało na tych terenach jeszcze przez kilka lat po 1945 roku w jednym domu, razem z Polakami.

Reklama

- Opowieści dziadka z tych czasów były niesamowite i jako dziecko byłem zafascynowany tym tematem. Dlatego potem już sam zacząłem szukać i nagrywać ludzi - tych, którzy wyjechali z tego regionu i tych, którzy jako pierwsi się tam pojawili.

Tereny Dolnego Śląska są prawdziwym rezerwuarem zagadek historycznych. Wierzysz, że "złoty pociąg" naprawdę tam jest i oczekuje na znalazców?

- Nie jestem przekonany. Żeby to sprawdzić trzeba rozpocząć badania inwazyjne, czyli po prostu zacząć kopać. Nawet specjaliści z AGH, czyli de facto osoby, które ostatecznie stwierdziły, że "złotego pociągu" nie ma, uważają, że należy wykonać odwierty, aby raz na zawsze skończyć z tą tajemnicą. Nauka wątpi w istnienie "złotego pociągu".

- Z kolei pasjonaci  chcą wierzyć, że on tam rzeczywiście jest. Czasem okazywało się, że pomimo wszelkich dowodów, to pasjonaci mieli rację. Dlatego jestem za tym, by kopać. Więcej badań już nie trzeba. Inna sprawa, że nawet jeśli pod 65. kilometrem rzeczywiście znajduje się pociąg, to raczej na pewno nie będzie to "złoty pociąg". Tą linią kolejową na pewno nie przewożono złota ani kosztowności, tylko ładunki wojskowe i przemysłowe.

Tego dotyczy moje kolejne pytanie. W wielu miejscach pojawia się informacja, że "złoty pociąg" jest pociągiem pancernym. Kłopot w tym, że historia niemieckich pociągów pancernych jest bardzo dobrze znana - wszystkie zostały zewidencjonowane, żaden nie zniknął. Ślepy zaułek?

- Urządzenie, którym posługiwali się Piotr Koper i Andreas Richter, czyli KS 700 wskazywało, że pod ziemią znajduje się pociąg pancerny. Wygenerowane przez to urządzenie zdjęcie, które przekazano mediom, wyraźnie wskazywało, że to jest taki pociąg. W końcu widoczne były wieżyczki i platformy pancerne, więc co to mogło być innego? Jednakże wszystkie należące do Niemców pociągi pancerne były zewidencjonowane i cóż, żadnego nie brakowało. Dlatego potem Koper i Richter zaczęli mówić o pociągu sztabowym, a nie pancernym.

- Jestem w posiadaniu dokumentów Organizacji Todt, dzięki którym wiem, kto przejeżdżał linią kolejową Wałbrzych-Wrocław w okresie 1944-1945.  Wynika z nich, że tą trasą przewożono wiele bardzo różnych ładunków, m.in. podzespoły do rakiet V2, komponenty do produkcji paliw syntetycznych. Tą linią transportowano również precyzyjne elementy optyki do okrętów podwodnych w wagonach meblowych, ponieważ urządzenia te były na tyle wrażliwe, że ich przewóz wymagał największych środków ostrożności. Nigdzie jednak nie pojawia się tam nawet pojedyncza wzmianka na temat pociągu pancernego...

Załóżmy jednak, że pociąg naprawdę istnieje. Jeżeli nie złoto i kosztowności z oblężonego Wrocławia, to co przewoził?

- Jeżeli okaże, się, że pociąg naprawdę istnieje, niezależnie czy w miejscu wskazanym przez "odkrywców", czy gdziekolwiek indziej, to z pewnością taki skład mógł transportować różnego rodzaju materiały związane z przemysłem zbrojeniowym Niemiec. Pan Tadeusz Słowikowski, emerytowany górnik, który od kilkudziesięciu lat poszukuje skarbów ukrytych przez Niemców, posiada oryginalną mapę tego terenu z lat 30. Mapa ilustruje rozwój przemysłu w pobliżu Wałbrzycha.

- W tym miejscu w okresie II wojny światowej nastąpił gwałtowny rozwój przemysłu zbrojeniowego - przetapiano tam stal, produkowano paliwo syntetyczne. Możliwe, że w tym miejscu i w kompleksie Riese prowadzono badania nad nowymi prototypami maszyn, nową bronią przeciwpancerną, oscylatorami, a nawet bronią ultradźwiękową. Jestem więcej niż pewien, że Niemcy prowadzili tam badania nad bronią chemiczną, nad gazami bojowymi, do czego wykorzystywali więźniów z obozu Gross-Rosen.

- Dlatego jeśli pociąg rzeczywiście istnieje, to bardzo możliwe, że w wagonach znajdują się dokumenty, elementy maszyn przemysłowych lub broń. Z pewnością za to nie ma w nim złota i kosztowności. Wrocławskie złoto nie zostało wywiezione pociągiem, tylko ciężarówkami zimą 1944/1945. Być może skarbu należałoby szukać w okolicach wsi Sędziszów. Tak wynika z zeznań Herberta Klose, człowieka, który ponoć odpowiadał za wywiezienie złota i depozytów mieszkańców ówczesnego Breslau w Sudety.

Zamek Książ, kompleks Riese, poradzieckie kopalnie uranu. Co jeszcze może ukrywać Dolny Śląsk?

- Sudety mogą skrywać stare kopalnie jeszcze z  czasów średniowiecza. W tych górach można znaleźć całą tablicę Mendelejewa. Mnie samemu udało się namierzyć kopalnię srebra z 1305 roku, kopalnię grafitu z 1852 roku. Takich miejsc może być jeszcze bardzo dużo. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Niemcy korzystali ze starych szybów kopalnianych w okresie II wojny światowej. W końcu korytarze były już wykute, można je było zamaskować.

- Smiersz, NKWD czy polski wywiad nie miały przecież pojęcia, gdzie znajdują się kopalnie sprzed kilkuset lat. Którąś z nich można było wykorzystywać jako skład paliw, broni, surowców, miejsce ukrycia maszyn etc. Jestem przekonany, że to właśnie w zapomnianych kopalnianych tunelach mogą nas czekać największe odkrycia z tego okresu.

Nie mogę nie zapytać o tzw. muchołapkę w Ludwikowicach Kłodzkich. Sam byłem tam kilka razy i widząc ją nie dziwię się, że pojawiają się różne teorie. Związane choćby z projektem V7.

- Odpowiem w ten sposób. Dla wielu ludzi, którzy twardo stąpają po ziemi, tzw. "muchołapka" jest po prostu podstawą pod chłodnię kominową, jaką wykorzystywano w przemyśle energetycznym i ciężkim. "Muchołapkę" rozsławił Igor Witkowski - badacz, którego można byłoby określić mianem "polskiego Dänikena". Witkowski twierdzi, że w tym miejscu naziści prowadzili badania nad maszynami pionowego startu, a "muchołapka" była elementem niesamowicie zaawansowanego technicznie urządzenia, które zakłócało normalną grawitację. Cóż, jak ktoś chce, niech wierzy. Ale powiem panu coś, czego jeszcze nikomu nie mówiłem.

- Każdego roku organizujemy teatry historii "RIESE - pamięci ofiar...", które są hołdem dla wszystkich osób, jakie zginęły przy budowie kompleksu Riese. Jednocześnie jest to protest przeciwko wojnie, agresji zbrojnej, fizycznej czy nieludzkiemu traktowaniu ludzi. W ubiegłym roku zaprosiliśmy jednego z ostatnich ocalałych więźniów Ludwigsdorfu (obozu na terenie dzisiejszych Ludwikowic Kłodzkich) - Jana Latańskiego, polskiego robotnika przymusowego, który pracował w pobliskiej fabryce materiałów wybuchowych. Ten człowiek dużo mówił o warunkach pracy w obozie, o wejściu Rosjan, ogółem straszliwe rzeczy.

- W każdym razie fabryka, której częścią była tzw. "muchołapka", znajdowała się w wewnętrznym kręgu tajności. Żaden z robotników przymusowych nie mógł się do niej nawet zbliżyć. Latański twierdził, że widział duże rury idące do "muchołapki". Co pompowały? Nie jest w stanie tego powiedzieć. W tym miejscu pracowali Żydzi z obozu Gross-Rosen, których wyznaczano do najgorszych zadań. Mówił, że widział tam "kolorowych ludzi". Ich twarze, ręce były pokryte kolorowymi substancjami. Najprawdopodobniej pracowali przy różnego rodzaju chemikaliach, wykorzystywanych w przemyśle zbrojeniowym.

Czy Góry Sowie to święty Graal poszukiwaczy historycznych skarbów?

- Pod kątem II wojny światowej to wiele skarbów już nie zostało. Oczywiście nadal można się natknąć na sporo pozostałości po przemyśle zbrojeniowym, bo pod koniec wojny było to przecież ostatnie bezpieczne miejsce w Rzeszy, poza zasięgiem alianckich bombowców. W wielu różnych miejscach łatwo natrafić na np. okablowanie, stemple, haki, szyny, zardzewiałe drzwi pancerne. Ale de facto to żaden skarb.

- Bardzo dużo pozostałości po niemieckich mieszkańcach skrywają mury wielu tamtejszych domów. Pod tym kątem cały Dolny Śląsk został jeszcze bardzo słabo zbadany. W Górach Sowich - i nie tylko - stoi wiele domów, których wyposażenie nie zmieniło się praktycznie wcale od 1945 roku! Zdarzało się, że  polscy właściciele nie odwiedzali niektórych pomieszczeń swoich domów. Piwnice, strychy, a nawet całe pokoje wyglądają dokładnie tak, jak w dniu, w którym opuszczał je ich niemiecki właściciel.

- Widziałem domy z meblami z XIX wieku, z antycznymi dywanami, piecami, bibliotekami pełnymi doskonale zachowanych książek sprzed stu i więcej lat. W szafach w obiektach sakralnych znajdują się rękopisy, nuty, brewiarze nawet z XVI wieku! Niemcy chowali wiele przedmiotów osobistych w swoich domach, ponieważ oni święcie wierzyli w to, że w ciągu 2-3 lat wybuchnie III wojna światowa i oni powrócą na ojcowiznę.

- Dla pokolenia mojego dziadka czy ojca przedmioty pozostawione przez Niemców nie miały żadnej wartości. Jako przedstawiciel drugiego pokolenia Dolnoślązaków mam już inną świadomość. Zależy mi na zachowaniu świadectw kultury tej ziemi, odnajdywania ludzi, których przodkowie dawniej zamieszkiwali te okolice, dla których np. znaleziony przeze mnie album ze zdjęciami czy stare listy są jak skarb. Moim największym osobistym sukcesem było odnalezienie mumii ministra edukacji Prus, człowieka który wynalazł maturę, czyli Karla Abrahama von Zedlitza, w kościele w Walimiu.

Zaangażował się pan w produkcję programu "Na tropie złotego pociągu" na Discovery Channel. O czym on konkretnie opowiada?

- W programie "Na tropie złotego pociągu" sprawdzimy wszystkie fakty i mity, jakie narosły w sprawie "złotego pociągu". Krok po kroku pokażemy, co odkryli Piotr Koper i Andreas Richter i na czym opierają swoje zgłoszenie o znalezieniu zaginionego składu. Nie odstępujemy ich nawet na krok.

- Ponadto, wraz z kamerami odwiedzimy pobliski Zamek Książ, który być może mógł zostać kolejną kwaterą Hitlera. Pojedziemy do kopalni potasu Merkers w Turyngii, gdzie przed zakończeniem wojny Niemcy ukryli ogromne ilości złota. Sprawdzimy co wiązało Wrocław z Berlinem, poznamy punkt widzenia na sprawę Tadeusza Słowikowskiego - mężczyzny, który już ponad 10 lat temu poszukiwał "złotego pociągu". Będziemy też towarzyszyć badaczom z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i przyjrzymy się ich wnikliwym analizom. A co najważniejsze, docieramy do świadków historii mówionej, którzy jeszcze żyją i pamiętają wiele ciekawych epizodów z Zamku Książ z okresu II wojny światowej.

- Ogólnie rzecz biorąc program "Na tropie złotego pociągu" na Discovery ukazuje dokładny stan wiedzy na temat możliwości istnienia "złotego pociągu", jaki mamy na tę chwilę.

PREMIERA PROGRAMU "NA TROPIE ZŁOTEGO POCIĄGU" JUŻ DZIŚ O GODZ. 22.00 NA DISCOVERY CHANNEL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy