Waghez - baza pośrodku niczego
O tej bazie świat usłyszał za sprawą Poli – noworodka, którego znaleźli polscy żołnierze. Przez pół roku trudnej służby mieli oni jednak o wiele więcej sukcesów.
W okolicach bazy Waghez znajduje się niewielka wioska Mustawffi. Wczesnym rankiem polscy żołnierze jadą tam, by przeszukać twierdzę. Przypuszczają, że zadanie nie będzie łatwe, bo niespełna trzy tygodnie wcześniej zostali tam zaatakowani. Część z nich zatrzymuje się tuż przy wyschniętym korycie rzeki, pozostali idą dalej. Dostają informację, że rebelianci szykują się do ataku. Trafiają na podrzuconą przez nich "niespodziankę": ładunek wybuchowy o masie około 70 kilogramów. Talibowie nie kryją niezadowolenia z ich obecności i otwierają ogień. Walka trwa kilkanaście minut. Pocisk z RPG trafia w wóz dowodzenia. Kierowca zostaje ranny. Priorytetem stają się ewakuacja i pomoc rannemu koledze. Poszkodowanego w bezpieczne miejsce transportują amerykańscy saperzy. Chwilę później zajmuje się nim lekarz. Nad wioską pojawiają się polskie Mi-24, ale na medevac nie mogą czekać - jedyne miejsce, gdzie mógłby wylądować, jest regularnie ostrzeliwane. Dowódca decyduje, by rannego przewieźć do bazy Waghez. Tam czeka już śmigłowiec ratunkowy.
Waghez jako jedyna spośród polskich baz w Afganistanie ma status zewnętrznego posterunku bojowego (COP). Powstała przy drodze Highway 1, łączącej Kabul z Kandaharem. Dystrykt Waghez istnieje administracyjnie od 2005 roku i jest jednym z najmłodszych w prowincji Ghazni.
Pierwsi żołnierze dotarli do bazy Waghez pod koniec marca 2012 roku. Warunki, jakie tam zastali, były dalekie od ideału. Mimo że od Ghazni - największej polskiej bazy - dzieliło ich zaledwie 18 kilometrów, to te dwa miejsca w niczym nie były do siebie podobne.
- W Waghez zastaliśmy podstawową infrastrukturę sanitarną i mieszkalną. Resztę budowaliśmy sami - wspomina kapitan Marcin Zalewski, dowódca 1 Kompanii 6 Batalionu Powietrznodesantowego z Gliwic.
Od pierwszego dnia pobytu żołnierze wzmacniali fortyfikacje, budowali wieże i przygotowywali stanowiska obronne. Sypali piasek do worków, układali hesco [zestaw modułowych kontenerów] oraz nitki koncentriny.
- Na początku nie mieliśmy drużyny inżynieryjnej, więc musieliśmy radzić sobie sami. Gdy z Ghazni dotarła pomoc, to ustawiliśmy zapory inżynieryjne i wybudowaliśmy schrony. Problemy, z jakimi się tam mierzyliśmy, były bardzo różne - mówi porucznik Sebastian Dębicki.
Oficer opowiada, że na początku, gdy chcieli się umyć, korzystali z... butelkowanej wody. Prysznice budowane przez Amerykanów nie były jeszcze gotowe, więc polscy spadochroniarze zrobili drewniane boksy. Jeden żołnierz mył się w środku, a drugi stał na hesco i z góry polewał kolegę wodą.
- Czas działał na naszą niekorzyść. Musieliśmy się spieszyć, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Bodźcem, który bardzo wpłynął na naszą wyobraźnię, były wiadomości o atakach na podobne do naszej koalicyjne bazy - wspomina kapitan Marcin Zalewski. Dowódca wyjaśnia, że zależało mu na tym, by jego żołnierze po powrocie z patroli mogli spokojnie odpocząć.
Zaangażowali się wszyscy. Zasada była jedna: jeśli nie jesteś na patrolu i nie odpoczywasz po akcji, to pracujesz w bazie.
Większość żołnierzy 6 Batalionu Powietrznodesantowego na poprzednich zmianach również stacjonowała w niewielkich bazach. Spadochroniarze z Gliwic służyli między innymi w Kushamond i Waza Khwa. O tym, że na XI zmianie trafią do Waghez, wiedzieli jeszcze przed wyjazdem. Paru żołnierzy z tego powodu się wykruszyło, a ci, którzy nie mogli przywyknąć do specyfiki tego miejsca, od razu na początku zostali zrotowani do Ghazni.
- Przerwy w dostawie wody, prądu czy zaopatrzenia to tutaj norma - mówi porucznik Jacek Zoń. - Przez sześć miesięcy spaliśmy w namiotach. Służba na posterunku bojowym jest inna niż w Bagram, Ghazni i Szaranie.
W bazie większość, nie licząc amerykańskiego pododdziału, stanowili polscy żołnierze z Gliwic, Szczecina, Węgorzewa, Bydgoszczy i Kielc.
Po kilkunastu tygodniach podstawowe prace związane z zabezpieczaniem miejsca dobiegły końca, ale budowlane trwały dalej. Żołnierze zrobili zbiornik mieszczący aż 50 tysięcy galonów paliwa, rozbudowali stołówkę (na początku jedli tylko jeden posiłek dziennie i dostawali suche racje), ambulatorium, zorganizowali kafejki internetowe, siłownię, boisko do siatkówki, usypali bieżnię, a w połowie zmiany powstała też kaplica.
Kapitan Zalewski przyznaje, że żołnierze, którzy zaaklimatyzowali się w bazie, doceniali, że stacjonują właśnie tu.
- Rozumieli, że odpowiadamy sami za siebie i za kolegów. Nikt nie pomoże nam tak, jak sami sobie możemy pomóc. Dotyczyło to wszystkich dziedzin życia. Jeśli na przykład na śniadanie chcieliśmy zjeść hamburgery, to żołnierze musieli pomóc kucharzom szybko i sprawnie przygotować posiłek.
Pięć godzin do Ghazni
Usytuowanie zewnętrznego posterunku bojowego przy głównej afgańskiej drodze determinowało obowiązki żołnierzy. Mieli oni monitorować sytuację na Highway 1 i zapewniać bezpieczeństwo wokół bazy.
Okolica była patrolowana co najmniej dwa razy dziennie. Skrupulatnie sprawdzano każdy kawałek trasy. To, że w trakcie XI zmiany na tym odcinku HW1 żaden polski ani amerykański patrol nie najechał na ładunek wybuchowy, nie było kwestią przypadku. Nie prowadzili statystyk, trudno więc szacować, ile ładunków udało się im odnaleźć. Były dni, kiedy przy drodze znajdowali ich kilka.
Te 18 kilometrów dzielące Waghez i Ghazni żołnierze pokonywali w najlepszym wypadku w ciągu czterech godzin. Całą trasę szli obok swoich wozów, niektórzy na "wąsach" odchodzili na bok, by osłaniać saperów i szukać kabli do ułożonych przy drodze min pułapek.
- Misji nie da się przyspieszyć. Czas, który spędzimy w trasie, działa na naszą korzyść. Lepiej pokonać kilkanaście kilometrów w pięć godzin, niż przejechać 20 minut w pojeździe i wylecieć na minie - podsumowuje porucznik Jacek Zoń. Kapitan Marcin Zalewski dodaje, że ufali tylko sobie. Jeżeli patrol przejechał tą trasą piętnaście minut wcześniej, to mogli uznać, że droga jest sprawdzona, ale jeśli jechali nią inni żołnierze, to ponownie czesali okolicę.
- Amerykanie uważali, że jeśli patrol oczyszczania drogi przejechał dany odcinek, to przez 24 godziny był on czysty. Z nas się nie śmiali, ale obserwowali i z czasem wracali do naszej, sprawdzonej taktyki - opowiada porucznik Krzysztof Kałwak. Oficer przypomina pewną historię. Otóż kiedy jechali do jednej z wiosek, dokładnie sprawdzili trasę. Byli tam niespełna 30 minut, ale to wystarczyło, by rebelianci podłożyli ładunek.
- Tuż przed moim pojazdem podniósł się asfalt. Umieścili ładunek w przepuście drogi, który przed chwilą dokładnie sprawdziliśmy - mówi porucznik.
Walka o serca i umysły
Żołnierze przyznają, że od początku czuli się obserwowani przez przeciwnika. Rebelianci dopasowywali swoją taktykę do ich działań. Gdy zaobserwowali, że wojskowi sprawdzają i omijają wszystkie pęknięcia w asfalcie, zjeżdżając na pobocze, to zaczęli podkładać ładunki w miękkim podłożu.
- Niestety przez ładunki naciskowe ginęli również cywile. Kiedy kilka samochodów wyleciało w powietrze, postanowiliśmy za wszelką cenę trzymać się twardej drogi - przyznaje kapitan Zalewski. Spadochroniarze opowiadają historię z pewnego patrolu, gdy wracali z Ghazni do Waghez. Nie pozwalali, by cywilne samochody ich wyprzedzały, więc za kolumną wojskową zrobił się spory korek.
- Afgańczycy nie mają zegarków, ale ciągle się spieszą. Jechaliśmy powoli, a saperzy szli koło nas i sprawdzali drogę. Miejscowi kierowcy próbowali nas wyprzedzać. Przejeżdżali tak zwanym bypassem, czyli drogą gruntową równoległą do asfaltu. Małe samochody o masie do 2,5 tony przejechały bez problemu. Niestety kilkanaście metrów przed naszym pierwszym pojazdem zakopany był ładunek. Ustawiono go z myślą o ciężkim wozie sił koalicji. Odpalił w chwili, gdy najechał na niego autobus - przypomina porucznik Zoń. Zginęło wówczas kilka osób, a kilkanaście zostało ciężko rannych. Pomocy poszkodowanym udzielali polscy medycy.
Mieszkańcy dystryktu Waghez to w większości Pasztuni. Nieprzyzwyczajeni do codziennej obecności żołnierzy, byli do nich źle nastawieni.
- Praca z ludźmi była jednym z priorytetów. Założyliśmy, że jeśli w promieniu 3 kilometrów od bazy zyskamy przychylność ludzi, to będziemy bardziej bezpieczni - wyjaśnia kapitan Zalewski. Pasztuni cały czas byli pod obserwacją talibów, dlatego bali się przychodzić do bazy, niechętnie przyjmowali też wojskowych w wioskach. "Rozpoczęła się walka o ich serca i umysły", dodaje dowódca. Po pewnym czasie te relacje się zmieniły. Afgańczycy zaczęli odmawiać talibom wsparcia i noclegu. Dużą rolę odegrał tu zespół CIMIC (współpraca cywilno-wojskowa), który przekazywał mieszkańcom różnego rodzaju pomoc materialną.
- Najczęściej reagowały na nas dzieci. Podchodziły do żołnierzy i prosiły o posiłek oraz wodę - wspomina starszy szeregowy Adam Olszówka. Jego kolega, starszy szeregowy Władysław Jochacy, opowiada, że w czasie jednego z patroli zostali ostrzelani przez rebeliantów. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na poboczu drogi, na linii strzału, stała trójka małych dzieci.
- Wołałem do nich, krzyczałem, ale nie reagowały. Podbiegłem więc, wziąłem całą trójkę na ręce i przeniosłem na drugą stronę jezdni.
Spadochroniarze przyznają, że w Waghez nie było miejsca na nudę. Czas od marca do października minął nam szybciej niż kiedykolwiek.
"Ojciec" Poli
Uwagę mediów na całym świecie przyciągnęli we wrześniu 2012 roku polscy żołnierze służący w Waghez. Dowódcą patrolu był wówczas porucznik Krzysztof Kałwak i to on, jak żartują dziś jego koledzy, został wówczas szczęśliwym "ojcem".
- Sprawdzaliśmy drogę HW1 na południe. Saper zauważył, że dwadzieścia metrów dalej przy drodze coś leży. Skontrolowaliśmy dokładnie teren. Trzeba było uważać, bo mogła to być pułapka. Saper zobaczył wystającą z kocyka małą rączkę.
Kiedy żołnierze podeszli do tajemniczego pakunku, sprawdzili wykrywaczem metalu, czy w środku nie kryje się ładunek wybuchowy. Nie było nic poza małą dziewczynką. Żołnierze wzięli na ręce noworodka; nie zdawali sobie sprawy z tego, że mała urodziła się kilkanaście godzin wcześniej.
- Mieliśmy wiele szczęścia. Zwykle strzelamy do takich dziwnych przedmiotów na poboczu, pudełek, beczek. To dla naszego bezpieczeństwa, bo nigdy nie wiadomo, co jest w środku - opowiada porucznik Kałwak. Gdy zadzwonił do żony, powiedział, że znalazł małą dziewczynkę. Nie ma jeszcze swoich dzieci, małżonka jednak nalega, żeby jeśli w przyszłości urodzi im się córka, dali jej na imię Pola.