SSC Tuatara poprawia rekord i staje się najszybszym produkcyjnym samochodem świata

Najszybszy produkcyjny samochód świata wcale nie jest najszybszy? Takie głosy pojawiły się w sieci po ubiegłorocznym biciu rekordu, więc producent postanowił uciąć wszelkie spekulacje i jeszcze raz go ustanowić.

Do rzeczonej próby bicia rekordu doszło pod koniec ubiegłego roku na publicznej drodze w Nevadzie - to właśnie tam SSC Tuatara pobił poprzedniego rekordzistę, osiągając maksymalną prędkość 532.93 km/h. Po uśrednieniu nowy rekord wyniósł 508,73 km/h i miał na długo zapisać się na kartach historii motoryzacji, bo po raz pierwszy pobita została granica 500 km/h, tyle że… pojawiły się głosy sugerujące, że nie wszystko odbyło się tak, jak powinno. Mówiąc krótko, część osób zarzucała Shelby Supercars przekręt, wskazując na to, że na opublikowanym materiale wiele elementów nie wygląda tak jak powinno - wideo nie jest zsynchronizowane z danymi GPS, bezpośrednie porównanie przejazdu z poprzednim rekordzistą, czyli Koenigsegg Agera, wypada na niekorzyść Tuatara, biegi i obroty silnika do siebie nie pasują, a towarzyszący wydarzeniu helikopter przy deklarowanej prędkości powinien runąć na ziemię. 

Reklama

Jak widać zarzutów było dużo i choć SSC twierdziło, że rekord został potwierdzony przez Dewetron, twórców urządzenia GPS do pomiaru prędkości, to producent sugeruje coś innego. Firmie nie pozostało więc nic innego, jak tylko urządzić kolejną próbę bicia rekordu, by uciąć wszelkie spekulacje co do tego, jaki samochód jest najszybszy na świecie. Ta odbyła się 17 stycznia, w towarzystwie kilku specjalistów od bicia rekordów prędkości i choć Tuatara po raz kolejny udowodniła, że tytuł ten należy do niej, to daleko jej było do pierwszego osiągnięcia i pokonała Agera dosłownie o włos, uzyskując 455.3 km/h.

Skąd zatem taka ogromna różnica? Czy to dowód na to, że pierwszy rekord był delikatnie mówiąc nie do końca wiarygodny? Niekoniecznie, bo wszystko odbyło się w bardzo odmiennych warunkach, a największą zmianą była długość dostępnego odcinka. Zamiast 11,2 kilometra drogi, na której można przycisnąć, tym razem gaz do dechy można było wciskać przez 3,7 km, bo pozostałe 1,1 km niezbędne było do hamowania. Co więcej, tym razem samochód prowadził właściciel auta, czyli filantrop Larry Caplin, podczas gdy pierwszy rekord ustanowił profesjonalny kierowca Oliver Webb, który ma w swoim CV wyścigi Formuła 3 i Le Mans. Mężczyzna nie ma, podobnie jak większość z nas, doświadczenia w prowadzeniu samochodu z prędkością 320 km/h, w związku z czym producent ograniczył mu nawet moc silnika. Z jednej strony można więc uznać, że rekord jest jeszcze bardziej imponujący, bo wykręcił go „zwykły” człowiek, ale z drugiej nie doszło do przekroczenia bariery 500 km/h, więc jeśli SSC się nie pospieszy, to już nigdy nie dostanie drugiej szansy, a tytuł może w końcu zostać przypisany komuś innemu. 

Źródło: GeekWeek.pl/ / Fot. SSC North America

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy