Jarocin: Punki kontra SB

08-14.08.1983. Festiwal Muzyków Rockowych. Ze względu na tzw. braki w zaopatrzeniu, a również brak pieniędzy, podstawowym pożywieniem większości słuchaczy festiwalu był chleb i mleko. W mieście panowała prohibicja. /Krzysztof Wójcik /Agencja FORUM
Reklama

Na festiwal muzyczny w Jarocinie ściągali nie tylko fani ostrego grania, ale i agenci bezpieki, którzy mieli infiltrować "wywrotowe środowiska". Obecność tajniaków wśród anarchicznie usposobionej młodzieży prowadziła czasem do absurdalnych sytuacji...

Brudni, ubrani w zniszczone kurtki skórzane z trwałymi napisami. Włosy brudne, postawione na cukrze. Mogą być podgolone. Zgarbieni poruszają się zgodnie z założeniami  »pełny luz«. Nastawieni na pełne wyżycie emocjonalne, a przede wszystkim, żeby mogli się naćpać. Stosowane kleje, np. Budapren, płyn Roxi, inne. Śpią na budowach, w parkach, na ulicy. Nie mają pieniędzy nawet na papierosy" - można przeczytać w jednym z raportów Służby Bezpieczeństwa na temat subkultury punków, którzy przyjeżdżali do Jarocina.

Agenci infiltrujący imprezę tworzyli dziesiątki takich zapisków. Wielu nawet nie zdawało sobie sprawy, że w latach 80. polski festiwal rockowy był ewenementem na skalę światową. Za żelazną kurtyną organizowano bowiem imprezę, na której młodzież mogła się wyszaleć i dać upust tłumionym na co dzień emocjom. Komuniści oficjalnie nie ingerowali. Co nie znaczy, że nie mieli wszystkiego na oku. Spory o to, kto wyszedł z tego starcia zwycięsko, toczą się do dziś.

Reklama

Rock and roll i zadyma

Pierwszy Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie, który później zmienił nazwę na Festiwal Muzyków Rockowych, zorganizowano 40 lat temu: 6 czerwca 1980 roku. "Premierowa" edycja osiągnęła ogromny sukces - i w takiej właśnie formie impreza przeszła do historii.

Warto jednak pamiętać, że lokalne koncerty odbywały się tam już od roku 1970. Inicjatorem całego przedsięwzięcia był producent telewizyjny Walter Chełstowski, późniejszy menedżer m.in. Pawła Kukiza oraz grup Aya RL, Tilt czy Voo Voo. Dzięki niemu na festiwalu rozbrzmiały punk rock, rock, heavy metal, blues i reggae - gatunki, które w oficjalnym przekazie praktycznie nie istniały.


- To był strzał w dziesiątkę. Zespoły spod znaku rocka nie miały gdzie nagrywać, nie wchodziły na antenę radiową. Rockową falę lekceważyły wówczas wszystkie firmy fonograficzne i media - wspomina Chełstowski.

Do Jarocina zaczęli więc przyjeżdżać czołowi wykonawcy tego typu muzyki w Polsce, choć ważnym elementem festiwalu była też scena alternatywna. Występowały na niej zespoły, które nie mogły liczyć na większą widownię. Mało kto w ogóle o nich słyszał, niektóre nie miały nawet własnych nagrań, a mimo to potrafiły zjednać sobie publiczność.


Oprócz ogłoszonego harmonogramu i koncertów gwiazd odbywał się także konkurs kapel alternatywnych, spośród których głosami słuchaczy wybierano najlepszych wykonawców. Tym sposobem w latach 80. Jarocin stał się jedynym miejscem prezentacji niezależnych grup muzycznych.

Na tym festiwalu debiutowały przed dużą widownią m.in. T. Love, Dżem, Oddział Zamknięty, Armia, Dezerter, Farben Lehre, Sztywny Pal Azji, Acid Drinkers, Closterkeller, Hey czy Kat - wszystkie odniosły później ogólnopolski sukces. Ale zdarzały się też porażki - i to również tym najlepszym. W 1985 roku wygwizdano Grzegorza Ciechowskiego oraz jego kolegów z Republiki. W stronę muzyków poleciały z widowni jajka, pomidory i kubki po kefirach. - To był test, którego nigdy nie zapomnę - mówił po latach artysta.


Równie istotna była atmosfera buntu i obyczajowej wolności, której nie dało się doświadczyć nigdzie indziej w peerelowskiej Polsce. Na terenie festiwalu zezwalano na większą niż zwykle swobodę w ubiorze, zachowaniu oraz wyrażaniu poglądów.

- Gdyby paru punków z czubami na głowach przeszło wtedy ulicami Kalisza, zaraz zostaliby wylegitymowani przez milicję. A w Jarocinie mogli spać na trawniku, krzyczeć i nic. Mieliśmy zasadę: póki nie łamią prawa, póty mogą robić wszystko - wspomina Roman Szeląg, specjalista ds. prewencji w Komendzie Miejskiej Policji w Kaliszu, odpowiedzialny wówczas za zabezpieczanie imprezy.


Przymykanie oczu na różne drobne wykroczenia skutkowało tym, iż Jarocin stał się rajem dla wszelkiej maści buntowników. Skutki były łatwe do przewidzenia. Alkohol lał się strumieniami, a nakręceni nastolatkowie nie stronili od zadym.

- Było ostro. Pamiętam, że kiedyś zasadzono kwiatki na przodzie sceny. Istniały one tak długo, dopóki nie zaczęliśmy grać. Później ktoś podpalił płot. Trzeba było przerwać koncert. Ciągle coś się działo - opowiadała Kora, która gościła na festiwalu razem z zespołem Maanam.


Skandali nie brakowało. W 1986 roku media obiegła informacja, iż na terenie jarocińskiego cmentarza sataniści odprawili czarną mszę, profanując kilka grobów i składając w ofierze psa. Najbardziej brutalny okazał się jednak rok 1994, gdy doszło do bójki grupy skinów z punkami. Kiedy zainterweniowała policja, rozpętała się prawdziwa wojna. Walki przeniosły się na ulice miasta, fruwały płyty chodnikowe, kamienie i butelki. Bilans: 70 osób rannych, w tym 40 funkcjonariuszy. To była ostatnia edycja festiwalu w takiej formie.

Bunt kontrolowany

Jak to możliwe, iż milicja i opresyjny system komunistyczny w ogóle tolerowały Jarocin? Niektórzy zakładają totalną ignorancję SB, jednak wiele wskazuje na to, że w rzeczywistości było... dokładnie odwrotnie. Całe wydarzenie traktowano bowiem jako kontrolowany przez władzę wentyl bezpieczeństwa dla sfrustrowanej młodzieży.

Pozwalano na organizację imprezy, by młodzi ludzie mogli się wyszaleć - i nie buntowali się na co dzień. Świadczyć o tym może fakt, iż festiwal w Jarocinie jako jedyny odbył się w czasie stanu wojennego, mimo że wszystkie inne (np. w Opolu czy Sopocie) odwołano.

- Jarocin istniał tylko dlatego, że pozwalała na to władza - nie ma wątpliwości Tomasz Budzyński, lider zespołu Armia, który regularnie grywał na imprezie.

- Lepiej, żeby młodzi słuchali rocka, niż wyszli na ulice. Niech przez tych parę dni wyskaczą się, wykrzyczą i przez kolejny rok znów będą grzeczni - tłumaczy tok rozumowania komunistycznych dygnitarzy.

Oficjalnie nie można było krytykować partii, o co dbali odpowiedni urzędnicy. Przed występem artyści musieli dostarczyć cenzorowi teksty utworów. A te wracały do nich pokreślone - jak np. refren piosenki "Wychowanie" grupy T. Love. Inna sprawa, iż większość wykonawców ignorowała zakazy. Organizatorzy ze śmiechem wspominali po latach, że kiedy na scenie miały być prezentowane kontrowersyjne treści, ktoś pojawiał się w hotelu, w którym gościł cenzor, i częstował go jedzeniem oraz alkoholem.

Ale nie zawsze się udawało. Gdy zespół Immanuel zaśpiewał na próbie: "niepotrzebne CIA, niepotrzebne PZPR", musiał natychmiast pożegnać się z festiwalem. Kręcący się w okolicy agenci rejestrowali wszystko, co działo się na scenie. Wspomina o tym sam Chełstowski, który został raz zaczepiony przez jednego z oficerów, widzącego, że dokądś biegnie. Kiedy esbek dowiedział się, iż pośpiech jest spowodowany niewłączonym nagrywaniem, zaczął się śmiać: - Nie martw się. Od nas sobie odegrasz!

Faktem jest, że przy swoim stanowisku milicjanci zawsze stawiali kamerę VHS i filmowali wydarzenia. Nie ma wątpliwości, że mieli też swoich ludzi wśród samych uczestników koncertów. Muzyk Krzysztof Skiba w jednym z wywiadów mówił, iż w 1985 roku, gdy rozrzucał ulotki Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, został przez dwóch "punków" wzięty pod ramiona i zaprowadzony do samochodu, w którym od razu przesłuchała go bezpieka.

Z każdej imprezy milicja i SB tworzyły szczegółowe raporty. W sprawozdaniach podawano m.in. liczbę przedstawicieli poszczególnych subkultur. "3000 punków, 1500 metali, 200 skinów, 300 rastafarian, 1000 oazowców, 50 hipisów, a także krysznowcy i militaryści. Na festiwalu byli też aktywiści organizacji opozycyjnych Wolność i Pokój, Ruch Społeczeństwa Alternatywnego i Pomarańczowej Alternatywy" - możemy przeczytać w jednej z notatek.

W Instytucie Pamięci Narodowej znajdują się setki takich dokumentów. Nie brakuje nagrań i zdjęć robionych z ukrycia. Wiele raportów z perspektywy czasu brzmi nawet zabawnie, zwłaszcza charakterystyki niektórych subkultur, uznawanych za potencjalne organizacje antypaństwowe czy wręcz terrorystyczne. Miały one zaciekle rywalizować w walce o wpływy i dominację. Zacytujmy jeden z opisów skinheadów:

"Ideologia tego ruchu jest jednoznaczna. Należy oczyścić Polskę z innych narodów, żeby - jak twierdzą - Polacy mogli dostać pracę. Aby to móc zrealizować, skin musi być zdyscyplinowany, silny, zdecydowany, odporny, zawsze gotowy do walki. Uzbrojenie skinów to łańcuchy, noże, brzytwy, żyletki. Szczególnie wysoko cenieni są ci, którzy osiągnęli umiejętność strzelania żyletkami z ust".

Zdaniem funkcjonariuszy boje toczyli ze sobą hippisi, anarchiści, krysznowcy, monarowcy, militaryści i bliżej niedookreśleni "czarni". Uwagi nie ominęły nawet oazowców, uznanych za swoisty gang dowodzony przez duchownych. Agenci zauważyli, iż kapłani dążą do "ułożenia się" z punkami na zasadzie sojuszu militarnego.

"Można przyjąć tezę, że Kościół chce przygotować punków do walki ze skinami" - wnioskowano.

Tymczasem w Jarocinie wszyscy czuli się zwycięzcami, a monotonię szarej rzeczywistości skutecznie zagłuszały dźwięki szarpanych strun.

Kamil Nadolski

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy