Carpe diem dla opornych cz. I
Pewien kolega, który zaraził mnie bieganiem opowiedział mi, co czuje w trakcie treningu. Mówił, że odrywa się od negatywnych emocji. Czy to nie trywialne? To slogan wytarty na wszelkie możliwe sposoby. Czy o tym można powiedzieć coś nowego? Każdy by tak chciał, tylko co to tak naprawdę znaczy? A może mam "myśleć o czymś pozytywnym"?
Jest taka scena w "Podziemnym kręgu" gdy Tyler Durden chrzci głównego bohatera "chemicznym poparzeniem". Taki rytuał przejścia. Ten zwija się z bólu, w pewnym momencie stara się odwrócić uwagę od palącej ręki i przekierować ją na... las. Myśli o lesie, potem o lodowej jaskini... Próba jest chybiona i nie przynosi upragnionej ulgi. Na drugim krańcu możemy umiejscowić postać buddyjskiego mnicha, który dokonuje samospalenia. Siedząc w pozycji lotosu pozwala w całości oblać się benzyną a płonąc - nawet nie drgnie. Czy myślał wtedy o lesie? Raczej nie. Bo to tak nie działa.
Oderwanie się od negatywnych myśli wcale nie musi oznaczać ich tłumienia. Tej postawie bliżej jest do akceptacji a nie walki. Antonio Damasio, neurobiolog, w jednej ze swoich książek przytaczał przypadek człowieka cierpiącego chroniczny, neuropatyczny ból. Nadzieją była operacja mózgu, chirurgiczne odcięcie kluczowych ośrodków. Po operacji pacjent uspokoił się. Lekarz spytał czy ból ustał. "Niestety, czuję go nadal, ale teraz nie robi na mnie wrażenia". Mój sąsiad z nerwami pokiereszowanymi po wypadku na motocyklu ma podobnie. Rozmawia ze mną spokojnie i mówi: "czuję jakby moją prawą rękę gotowano we wrzątku. Nieustannie. Teraz też. Po prostu przyzwyczaiłem się."
To ekstrema. Nie chodzi nam przecież o to, by bez mrugnięcia okiem przechodzić przez doświadczenia nieludzkiego cierpienia. Ale te historie mają ze sobą wiele wspólnego, gdy pytamy o źródło spokoju w naszym codziennym życiu. Wiele problemów (na ile są one "ważne" to już trochę inna sprawa) bierze się z osądzania, z potrzeby zajmowania stanowiska. Jedna z moich ulubionych myśli Marka Aureliusza brzmi: "wypadki zewnętrzne duszy nie dotykają, lecz stoją spokojnie poza nią, a wszelki niepokój jest jedynie skutkiem wewnętrznego sądu". Innymi słowy - w świecie nie dzieje się nic z gruntu złego czy smutnego. Dopiero nasza postawa takimi je czyni.
Zauważ, że każda myśl, która pojawia się w Twojej głowie jest wołaniem o zajęcie stanowiska: mój szef jest głupi. Przede mną jedzie buc. Minister to skończony bałwan. Ale i z drugiej strony: Ten kebab jest wyborny. Ta piosenka to cholerne arcydzieło. Ona jest niewiarygodnie seksowna. Jeśli trochę się nad tym zastanowić, myśli i emocje, które im towarzyszą są po to, by się ustosunkować. Gdy już zajmujemy stanowisko reszta dzieje się sama - podejmowane są określone działania, w głowie zaczyna roić się od kolejnych myśli i emocji, które dany wybór czynią uzasadnionym. Szef to idiota, bo... ponieważ... gdy o nim myślę, to... I tak dalej, prawda? Takie myślenie nijak nie prowadzi do równowagi.
Twoim pierwszym poważnym krokiem na drodze do wewnętrznego spokoju powinien być trening... nieosądzania. A gdyby tak po prostu myślom dawać płynąć i nie zatrzymywać się nad żadną z nich? John Kabat-Zinn, propagator idei mindfulness, czyli uważności, twierdzi, że właśnie od tego kroku należałoby rozpocząć drogę ku osiąganiu koncentracji i wewnętrznej kontroli. Miast walczyć i miotać się - dopuść, że negatywne myśli nie znikną. Zamartwianie się w pewnym sensie jest wpisane w naszą naturę. Ilekroć mamy więcej czasu, w końcu zabrniemy w rozważania o problemach, prawda? Samoczynna produkcja myśli (złych i dobrych) to jedno, ale zarządzanie nimi - to co innego. Pozwól im po prostu płynąć. Pojawiają się same? W porządku: niech same znikają, przemijają. Odpuść.
Ale Kabat-Zinn idzie jeszcze dalej - podobnie postępuj z myślami pozytywnymi! Wyobraź sobie przepiękny zachód słońca. Czerwień nieba wpada w purpurę i fiolet, nad horyzontem gromadzą się szaro-różowe obłoki, światło pomarańczowego słońca rozlewa się po sklepieniu. Ta chwila jest piękna sama w sobie. Ale uważaj na to, jakie skojarzenia zacznie w robie budzić.
Mistrz Yoda powiedziałby, że... to także droga prowadząca na ciemną stronę mocy. Piękno zmierzchu może uruchomić w tobie chęć do powiedzenia o tym komuś, możesz nagle zapragnąć czyjejś obecności, możesz zacząć wspominać inny podobny zachód, w końcu odczujesz brak, poczujesz nostalgię za czasem, który odszedł, lub tęsknotę za kimś, kogo teraz przy tobie nie ma. A może wszystko to naraz? W końcu odbierze Ci to radość chwili i ta gorycz zepsuje cały ulotny smak. Tęsknota zaprowadzi cię do cierpienia. Odpuść. Ciesz się chwilą taką jaka jest. I to właśnie mieli na myśli stoicy mówiąc: carpe diem. Ciesz się chwilą (nie mylić z YOLO), zamiast uruchamiać stare skojarzenia. Żyj tu i teraz a nie w przeszłości czy przyszłości.
Mogę to potwierdzić: podczas biegu zewnętrzne wypadki pozostają zewnętrznymi wypadkami i niczym więcej. Nawet myśl o moim własnym zmęczeniu staje się znośna, gdy pozwalam jej odpłynąć. Wciąż myśląc o płytszym oddechu i bolących kolanach (a przecież jest to myśl bardo natrętna! "Jaki jestem zmęczony!"), męczę się coraz bardziej i - jak mawiał klasyk - "relaks mi nie wychodzi".
Innym razem, gdy biegłem, nadciągał pogodny spokojny wieczór. W uszy sączył mi się spokojny ambient. Pozwoliłem myślom po prostu płynąć. Wzrok skoncentrowałem na odległym punkcie horyzontu starając się chłonąć całą chwilę - z jej obrazami, dźwiękami, zapachami, naciskiem podłoża na podeszwy, chłodem powietrza w rozgrzanych pęcherzykach płuc. Postrzeganie bez osądzania. W pewnym momencie myśli odpłynęły niemal co do jednej i wówczas zwyczajna rzeczywistość dnia uderzyła we mnie jak fala. Dziś myślę, że można to porównać chyba tylko z intensywnością wrażeń tuż po narodzeniu lub w chwili przebudzenia po wieloletnim letargu. Koleżanka joginka nazywa to postrzeganiem w wysokiej rozdzielczości. To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, która wydarzyła się podczas zwyczajnego biegania. Mała prywatna nirwana.
Szczęście w nieszczęściu, bo nie jestem mistrzem Yodą - dlatego do dziś za nią tęsknię.